Adam Podlewski: Wojna nuklearna, mutacje, teraz żywe trupy. Czym podpadł Ci Wrocław, że unicestwiasz go po raz kolejny?
Robert J. Szmidt: Mógłbym odpowiedzieć pytaniem: dlaczego Godzilla niszczy w kółko Tokio? [śmiech] A poważniej mówiąc, ktoś mądry powiedział kiedyś, że najlepiej pisać o tym, co się naprawdę dobrze zna. Staram się postępować w myśl tej zasady. Wrocław to moje miasto, tam się urodziłem i mieszkałem prawie ćwierć wieku. Więcej, to miejsce, z którym czuję się bardzo związany, także emocjonalnie, i dlatego czynię z niego drugoplanowego bohatera wielu moich książek. A że pisuję historie krwawe, postapokaliptyczne, to za każdym razem niszczę Wrocław w taki czy inny sposób.
A.P.: Jak długo przetrwałbyś w fikcyjnym Wrocławiu opanowanym trupią zarazą? Czy Twoje doświadczenie jako pisarza fantastycznego albo tłumacza bardzo różnorodnej literatury dały Ci jakieś wyjątkowe przygotowanie do przetrwania końca cywilizacji?
R.J.S.: Fakt, że ustaliło się wszystkie reguły gry nie oznacza automatycznie, że ma się największe szanse na jej wygranie, ale daje niewątpliwie fory. Czy przetrwałbym długo w świecie, który stworzyłem na potrzeby Szczurów Wrocławia? Mam nadzieję, że tak, chociaż... Jak zapewne wiesz, Chaos pokazuje, że podczas rzezi na tę skalę największą rolę odgrywa przypadek. Tak jak żaden żołnierz w trakcie bitwy nie może być pewien, że to akurat jemu uda się przeżyć – każdy ma tylko na to nadzieję – tak i podczas inwazji zombie o „być albo nie być" decyduje sekunda nieuwagi, a o tę nietrudno, gdy świat, który znałeś, przestał istnieć. Myślę jednak, że – bogatszy w doświadczenie wynikające z wymyślania i opisywania sytuacji kryzysowych – umiałbym szybciej wyciągać wnioski i reagować sprawniej, ale czy to by wystarczyło, tego, niestety, nie wiem. Lata siedzenia przy biurku skutkują brakiem kondycji, a to kolejny bardzo istotny wymóg. Jeśli biegasz wolniej niż inni albo szybciej łapiesz zadyszkę...
A.P.: W mediach pada ostrzeżenie: nie wychodźcie z domów i czekajcie na pomoc. Masz kwadrans na przygotowanie się do absolutnej kwarantanny. Co robisz?
R.J.S.: To, co przed usłyszeniem komunikatu, czyli spokojnie pracuję dalej nad książką albo przekładem. Tak się szczęśliwie składa, że od wielu lat mieszkam w miejscu, w którym częściej można zobaczyć dzikie zwierzęta niż ludzi, dzięki czemu pod wieloma względami mam znacznie większą swobodę, niż mieszkając w bloku. Życie na odludziu wymaga nieco innego podejścia do reżimu zaopatrzeniowego. Nie twierdzę, że stałem się samowystarczalnym preppersem, ale na długo przed lockdownem nauczyłem się, że fajnie mieć w domu skromne zapasy najpotrzebniejszych leków i składników do ulubionych potraw, dzięki czemu nigdy niczego mi nie brakowało (może prócz świeżych warzyw). Nawet na początku pandemii nie musiałem panikować, choć tutaj muszę uczciwie dodać, że bezpieczeństwo zawdzięczałem wrodzonej zapobiegliwości. W maseczki i całą resztę zaopatrzyłem się w styczniu, na długo przed tym, nim ludzie wykupili je z aptek. Czasem lepiej dmuchać na zimne, jak powiadają, i ja to robię.
A.P.: Jak powstał pomysł werbunku prawdziwych czytelników jako fikcyjnych bohaterów cyklu Szczury Wrocławia?
R.J.S.: Zacznę od krótkiego wyjaśnienia. Podobne zabiegi stosowałem wielokrotnie w przeszłości, także w początkach kariery. Dla przykładu: pewna – można nawet powiedzieć, że spora – część bohaterów Apokalipsy według Pana Jana to moi koledzy ze szkoły i dawni działacze fandomu. W Szczurach Wrocławia poszedłem po prostu krok dalej, zapraszając na karty książki czytelników. Wiedziałem, że Chaos pochłonie wiele ofiar, i stąd pomysł, by byli to ludzie z krwi i kości. Początkowo miałem wylosować dwadzieścia, trzydzieści nazwisk, ale gdy zobaczyłem, jak wielki odzew wzbudziła ta propozycja, rzucona na Facebooku (w ciągu kilkunastu dni pojawił się tysiąc chętnych, po miesiącu z okładem było ich już dwa i pół tysiąca), postanowiłem, że oddam czytelnikom wszystkie role w tej krwawej historii. Tak do książki trafiło około dwustu osób, w dużej części zupełnie mi nieznanych. Na tym polega piękno tych losowań: dosłownie każdy ma szansę. Dość powiedzieć, że dwie trzecie wylosowanych do Dzielnicy to czytelnicy i fani, których wcześniej nie miałem w gronie znajomych. Liczyła się tylko aktywność na grupie „Chcę zginąć w Szczurach Wrocławia". Co ciekawe, tym razem zainteresowanie było równie wielkie, w parę tygodni zebrało się dwa i pół tysiąca chętnych, w konkursach brało jednorazowo udział nawet około ośmiuset osób, co jest absolutnym rekordem, jeśli chodzi o frekwencję przy tego typu akcjach. Bawiliśmy się tak, naprawdę bardzo intensywnie, przez prawie sto dni, co też wiele mówi o determinacji niektórych fanów. Dam Ci dobry przykład: w jednym z konkursów poprosiłem uczestników, by wpisywali datę przystąpienia do grupy, chciałem bowiem wyłowić tych z najdłuższym stażem. I co się okazało? Miałem kilkanaście osób czekających na zzombienie od 22 czerwca 2017 roku. Od dnia założenia tej grupy. Co oczywiste, wszyscy dołączyli do grupy wylosowanych. Sześć lat na to czekali. Sześć lat.
A.P.: Czy konsultowałeś z pierwowzorami swoich bohaterów okoliczności ich śmierci?
R.J.S.: Podkreślałem często, że udział w losowaniach to coś w rodzaju castingu do filmu. Ludzie się zgłaszają, ja przydzielam im konkretne role w scenariuszu już wymyślonym, co nie znaczy jednak, że nie mogą mieć życzeń. Jeśli ich pragnienia były do zrealizowania, to ginęli w wymyślony przez siebie sposób. Czasem wychodziły z tego zabawne historie. Jest w Chaosie taki żołnierz, Szymon W. Krawczyk. Po losowaniu zażartował, że chce zginąć na zielonej łączce pomiędzy kicającymi króliczkami. Podjąłem wyzwanie i poprowadziłem wątek żołnierzy tak, by trafili na wspomnianą łąkę między króliki. Jak to wyglądało w szczegółach – kto czytał, ten wie [śmiech]. Moim skromnym zdaniem wyszła z tego jedna z lepszych, niemalże filmowych rzezi. W większości przypadków wylosowani otrzymywali do wykonania zadanie, które było już precyzyjnie rozpisane w scenariuszu książki. W paru przypadkach, mówię tutaj o wyborze wybitnie negatywnych postaci, robiłem osobne konkursy, zaznaczając wyraźnie, o co chodzi, bo wolałbym nie dawać nikomu roli wyjątkowego zwyrola, a jest kilku takich w Szczurach Wrocławia, że wspomnę niesławnego Fabiana Sprychę i jego gang. Nawiasem mówiąc, ludzie z tej ekipy okazali się naprawdę fantastyczni, z kilkoma mam nadal dobry kontakt, a dzięki jednemu z nich, mówię tutaj o Dawidzie Marucie, powstał rewelacyjny serial audio na motywach Chaosu. I na koniec jeszcze jedna uwaga. Obsadziłem czytelnikami wszystkie role, także te epizodyczne, czasem tylko kilkuzdaniowe wzmianki, co było konieczne, ponieważ w każdym dobrym filmie batalistycznym występują postaci, które pozostają bezimienne do samego końca, chociaż wszyscy pamiętamy, jak efektownie ginęły na drugim planie. W Szczurach Wrocławia te postaci przestają być anonimowe i moim zdaniem spełniają ważne zadanie, uzmysławiając czytającym, że to giną ludzie z krwi i kości, a nie podstawione manekiny.
A.P.: Dlaczego rok 1963, przaśny PRL? Czy nie jest to epoka szczególnie mało widowiskowa dla zagłady świata?
R.J.S.: Po pierwsze, głęboki PRL z jego niedoborami wszystkiego i zapóźnieniem technologicznym to wymarzony plan każdej postapokalipsy. Większość opowieści tego gatunku opisuje walki świetnie wyposażonych ocaleńców, którzy nawet po wielu latach mają samochody, paliwo, broń palną i wiele innych rzeczy. W Polsce 1963 roku ludzie, którzy by ocaleli, byliby zdani wyłącznie na własne siły i tak też to pokazuję w Szczurach Wrocławia. Dzisiaj trudno sobie wyobrazić, że ktoś chcący zatelefonować na milicję musi szorować kilkaset metrów do najbliższej budki (w czasach mojej młodości w naszej kamienicy tylko jeden lokator miał telefon, ale był bardzo „nieużyty", więc zdarzało się, że po pogotowie trzeba było zadzwonić z budki kwartał dalej). Samochody stały na naszej ulicy trzy, jeszcze na początku lat siedemdziesiątych, a mieszkań było tam ponad dwieście. Taką rzeczywistość chciałem zafundować bohaterom, bo przeżycie w tak spartańskich warunkach to prawdziwy wyczyn, zwłaszcza dla kogoś, kto urodził się po roku dwutysięcznym.
A.P.: Jak wyglądało Twoje przygotowanie do opisu epoki, której przecież pamiętać nie masz prawa?
R.J.S.: Miałem zaledwie roczek, gdy wybuchła epidemia czarnej ospy, ale wiele o niej słyszałem od mamy, dziadków i chrzestnego, którym jest nie kto inny, jak opisywany w Szczurach Wrocławia doktor Arendzikowski. To on zdiagnozował tę paskudną chorobę. Dzięki informacjom z pierwszej ręki miałem całkiem dobre rozeznanie w szczegółach, a potem doszła do tego jeszcze lektura książek poświęconych tamtemu socjalistycznemu lockdownowi. Nieocenioną pomocą okazała się także strona www.polska-org.pl stowarzyszenia Wratislaviae Amici, na której można znaleźć bogaty materiał zdjęciowy dokumentujący historię niemal każdej główniejszej ulicy Wrocławia. Dzięki zdobytej tam wiedzy mogłem opisać z ogromną dokładnością wygląd każdego miejsca, w którym umieszczałem akcję kolejnych tomów Szczurów Wrocławia. Myślę, że wizyty na tej stronie mogą być świetnym uzupełnieniem lektury.
A.P.: Jak powstawało uniwersum Szczurów Wrocławia? Czy pisząc Chaos, miałeś wizję dalszego rozwoju wypadków? Planowałeś wydarzenie tylko we Wrocławiu czy na całym fikcyjnym świecie?
R.J.S.: Odpowiadając na drugie pytanie, jak sam tytuł wskazuje od początku chodziło o Wrocław i tylko o Wrocław, choć siadając do pisania Chaosu, nie myślałem jeszcze o kontynuacjach, ale bogactwo wątków i postaci uświadomiło mi bardzo szybko, że warto by się pokusić o ciąg dalszy tej historii. Staram się jednak, by każdy tom miał inny charakter. Chaos jest czymś w rodzaju „huba", początkiem, z którego wypływają pozostałe historie, ale lekturę Szpitala i Krat można rozpocząć dowolnie, ponieważ obie te powieści uzupełniają się wzajemnie, choć zarazem są zupełnie inne. Pierwsza opowiada o epidemii w klaustrofobicznym szpitalu psychiatrycznym, który ze zrozumiałych względów jest odcięty od świata, druga to natomiast brutalny kryminał, pokazujący, jak bardzo człowiek człowiekowi może być wilkiem, zwłaszcza gdy kończy się stary porządek i nie ma komu egzekwować prawa. Dzielnica to kolejny etap rozwoju tej opowieści, pokazujący jak ocaleni próbują walczyć o coś więcej niż tylko egzystencja z dnia na dzień.
A.P.: Ile pracy wymaga zaplanowanie apokalipsy? Czy podczas pisania śledzisz zasoby bohaterów? Liczysz każdy wystrzelony pocisk i zużyty przez postacie bandaż?
R.J.S.: Staram się konstruować akcję tak, by w tworzonych fabułach zachować pozory prawdopodobieństwa wydarzeń, co oznacza, że bohater nie może wypaść bez spadochronu z samolotu, bo to oznacza pewną śmierć. Mówiąc bardziej obrazowo: dzisiaj Hollywood to jak najwięcej efektownych wybuchów bez oglądania się na sens, ja z kolei nie mówię „nie" wybuchom, ale jeśli coś ma wylecieć w powietrze, to wyleci, i to z hukiem, a efekty odczują wszyscy, bo coś takiego musi mieć konsekwencje, o których twórcy blockbusterów zapominają. I nie mówię tutaj o kinie superbohaterskim, które rządzi się swoimi prawami, tylko o klasykach postapo. Bohater wychodzi cało z każdej opresji, nawet jeśli to przeczy zdrowemu rozsądkowi. Ja stronię od tego typu rozwiązań, stąd i trup ściele się gęsto w Szczurach Wrocławia, lecz nie brnę w przesadę, jeśli o to pytasz. Staram się znaleźć złoty środek, ponieważ postapokalipsa to także gatunek, w którym trzeba przymknąć oko, bo opisuje się świat, w którym nikt przecież nie ma prawa przetrwać.
A.P.: Jak żyją ze sobą Robert Szmidt – pisarz i Robert Szmidt – tłumacz? Rywalizują o czas i Twój zapał?
R.J.S.: Absolutnie nie, mam zarezerwowany czas na pisanie i na tłumaczenie. To bardzo pokrewne zawody, dzięki przekładom książek znanych autorów uczę się warsztatu, poznaję sztuczki i rozwiązania, które mogę zastosować później w swoich tekstach, a praca nad własnymi powieściami pozwala mi rozwijać język, dzięki czemu tłumaczenie jest łatwiejsze.
A.P.: Jak wyglądają Twoje kontakty z fanami? Czy po pandemicznej suszy wznowiłeś życie konwentowe?
R.J.S.: W tej kwestii niewiele się zmieniło. Nawet przed pandemią rzadko bywałem na imprezach fanowskich. Jeśli już, pojawiam się na targach książki – czy to w Warszawie, czy w Krakowie. W najbliższym czasie to się nie zmieni, bo roboty huk, terminy gonią, a czas, niestety, nie jest z gumy. Trzydzieści dwie godziny na dobę to maksimum, jakie udaje mi się wyciągnąć [śmiech].
A.P.: Nad czym pracujesz obecnie?
R.J.S.: Kończę właśnie przekład książki Sarah Gailey i lada dzień po premierze Dzielnicy siadam do kolejnego tomu Pól dawno zapomnianych bitew. The show must go on.
A.P.: Dziękuję za rozmowę!
powrót