Załoga jeszcze w nowościach, a ja wpadłem na kolejny pomysł. Nie tylko piszę nową powieść dla Skarpy Warszawskiej ale też pozazdrościłem powieści w odcinkach Wojtkowi Chmielarzowi i Krzysztofowi Zajasowi. Zawsze chciałem to zrobić, ale dodatkowym impulsem, oprócz tego, że zapatrzyłem się na moich Znakomitych Kolegów jest strach. Strach, że ktoś wpadnie na ten sam pomysł. Nie mam wątpliwości, że Remigiusz Mróz pisze już o tym powieść, a może nawet ją kończy, zatem mi nie pozostaje nic innego jak ruszyć z publikacją swojej.
Panie i Panowie, oto Dekameron naszych czasów, czyli... KWARANTANNA. Zapraszam do lektury i czekam na Państwa komentarze.
GRZEGORZ KALINOWSKI
KWARANTANNA
CZĘŚĆ PIERWSZA DZIEŃ ZERO
ODCINEK 1.
Była długa prosta, do tego pod górę, więc tym łatwiej mógł wyprzedzić tira, który z mozołem wspinał się po słowackiej drodze. Jego auto miało mocny silnik, gwarantujący sprawne wyprzedzenia ociężałego kolosa. 250 koni mechanicznych i prawie 600 niutonometrów momentu obrotowego dawało dojście do setki w osiem sekund z małymi ułamkami. Do tego podnoszący bezpieczeństwo operacji napęd na wszystkie koła i, przynajmniej tak sądził, dobry kierowca. Robert nacisnął pedał gazu, nie wbijał go w podłogę, bo odcinek na którym miał minąć tira i leniwe tempo w jakim się poruszał nie wymagały zabawiania się w Kubicę. Silnik przyjemnie zabuczał, a jego grand z elegancją mijał powolność na szesnastu kołach. Operacja przebiegała w milczeniu, bo Kinga nie robiła scen, które zwykle urządzała mu Magda.
- Oszalałeś? Pod górkę? A może jedzie coś z przeciwka? – Mówiła niezbyt podniesionym głosem, ale w sposób, który przeszywał go na wylot. I nie był to koniec, bo na koniec padało sakramentalne - chcesz nas zabić?!
A on, zamiast dać sobie spokój, bo wtedy miałby problem z głowy, nie potrafił się powstrzymać i rzucał jakby od niechcenia.
- Był bezpieczny dystans, przyśpieszenie mamy dobre, wszystko było na dużym luzie - mówił spokojnym, doskonale wypranym z emocji głosem.
I pewnie ten spokój ją nakręcał, bo wtedy Magda zaczynała wchodzić na wyższy poziom, mówiła nie tylko głośniej, ale i w sposób, który jeszcze mocniej go przeszywał.
- Tak mówią ci, którym rodziny stawiają te wszystkie krzyże na poboczach! - wystrzeliwała w jego kierunku oskarżycielski komunikat.
- Bo wyprzedzali na trzeciego i mieli prawie nowe, dwudziestoletnie auta po żonach niemieckich dentystów – jego ton nie był już bezbarwny, a wyraźnie kpiący – kawaleria narodowa w golfach, z wybitymi amortyzatorami, na łysych gumach, wracająca z dyskoteki z siedmioma pasażerami na pokładzie!
Wtedy ona zawieszała wymianę zdań. Zawieszała, nie kończyła, bo po długiej pauzie puentowała podniesionym głosem.
- Jesteś taki sam jak oni, jedyne co cię różni to samochód! Tak masz lepszy, ale nie różnisz się od gówniarzy w golfach i beemkach, którzy pędzą z dyskotek!
On też kończył na dwa tempa. Kiwał głową, uśmiechał się, jakby delektował się tym co usłyszał. I to powinien być koniec. Miał puścić ten speach mimo uszu, olać to, ale nie puszczał i nie olewał tylko stawiał swoją własną kropkę nad i.
- Kochana, ja mam nie tylko lepsze auto, ale i wiozę lepszy towar! – spoglądał wtedy na nią jak na trofeum – Magda, ty nie jesteś jakąś Grażynką Lambadziarą!
- Seksista i palant! Jesteś palantem, rozumiesz to? – syczała.
Niepotrzebnie dawał się wciągać w te dialogi, niepotrzebnie na koniec wyprowadzał ją z równowagi, ale tak jakoś wychodziło, chujowo w sumie
Kiedy kończył wyprzedzać tira i był na wysokości jego kabiny, zza zakrętu wyłoniła się osobówka. Jakiś miejscowy, słowacki Hołek doginał w dół z kosmiczną prędkością, więc Robert dodał jeszcze gazu i szybko, dość gwałtownie zjechał na prawą stronę, to było coś dla Magdy! Ale Magdy nie było, dzisiaj to Kinga, zajmowała jej miejsce i nie powiedziała nic. Zupełnie nic. Zerknął na nią kątem oka czy nie śpi, albo nie czyta, ale ona patrzyła na drogę i po prostu milczała. Nie skomentowała, nie protestowała, w ogóle nie mówiła zupełnie nic od wyjazdu z Kempinskiego. Przez ponad pół godziny milczała i nie przeszkadzało mu to aż do tej chwili, chwili w której jako pasażerka prowadzonego przez niego auta musiała jakoś skomentować wyprzedzanie tira na górskiej drodze! Ale Kinga nie była Magdą. Mimo wszystko brak dialogu w takiej chwili wydawał mu się co najmniej dziwny. Musiała coś powiedzieć, tylko co i po co? On wiedział po co, bo potrzebował jakiejś gadaniny, bo był zmęczony. Skatował się na nartach, walczył na trasie aż do zamknięcia stoku i na dobrą sprawę nie wyobrażał sobie jak wytrzyma kolejnych parę godzin za kółkiem. Gdyby tylko chodziło o Warszawę... Nawigacja wskazywała mniej niż pięć godzin, ale mieli jeszcze zatrzymać się w Krakowie. Kinga miała coś do załatwienia, krótkie spotkanie, coś w przelocie. Chwila moment, ale był pewien, że utkną na co najmniej dwie godziny. Czyli razem siedem! Siedem godzin trasy, nawet jeśli z krzepiącą kawą w Krakowie to i tak na pograniczu wytrzymałości. Jej milczenie nie pomagało, więc zarzucił small talk.
- Wyjeździliśmy się, a pewnie przez tę epidemię to już koniec sezonu – bardziej stwierdził niż zapytał i pewnie dlatego Kinga nic nie odpowiedziała. Postanowił więc zacząć jeszcze raz. - Szkoda, że Kuba musiał wcześniej wracać – Robert powiedział to z pełnym przekonaniem. Może nie było tego słychać, bo głos mu lekko zafalował i być może przez to zabrzmiał trochę nieszczerze. Nie potrzebował kręcić, nie musiał, mówił jak myślał, ale chciał być bardziej wiarygodny. Przyaktorzył by zabrzmieć jak najbardziej autentycznie, ale nie wyszło. Zabrzmiał pewnie jak parę lat temu, kiedy ją podrywał. Sprawy zaszły wtedy nawet dość daleko, tylko że pojawili się oni – Magda i Kuba. Wyjazd integracyjny firmy w której wtedy pracowali zakończył się niespodziewaną zamianą miejsc. Tamci przyjechali nad Zalew Zegrzyński niemal jako para i w biurze wręcz robiono zakłady czy Kuba przeleci Magdę. Z kolei Kinga była nowa, pracowała dopiero od tygodnia i spodobała mu się. W autokarze, który wiózł ich na imprezę układał w głowie plany, rozpisywał krok po kroku. Podobała mu się jak cholera, do tego był wyposzczony i przegrany. Właśnie rozsypał mu się związek i uważał, że ta dziewczyna spadła mu jak z nieba. Wyszło zupełnie inaczej. Kto był na wyjeździe integracyjnym, takim prawdziwym, dwudniowym, z podwózką autokarami, fajerwerkami i noclegiem, ten wie, że wszystko jest możliwe. Niecodzienne numery, wygłupy na poziomie gimbazy, śmieszne scenki i nawet bijatyki. Początki i końce karier, flirty i... W kilka miesięcy po tym wyjeździe Magda była już jego żoną, a kolejnym weselem na którym się bawiono było to zorganizowane przez Kingę i Kubę.
- Tak, szkoda – odpowiedziała Kinga. Jej głos był obojętny – a Magda w ogóle nie pojechała, zostawiłeś ją przecież w domu.
Nie zostawił tylko teściowa źle się poczuła i nie tylko, nie mogła się opiekować ich dzieckiem, ale i sama wymagała pomocy. Przynajmniej tak mówiła, chociaż dla Roberta była to zwykła hipochondria, albo chęć zwrócenia na siebie uwagi, a może jedno i drugie na raz. Nie lubił jej, z wzajemnością zresztą. Obchodził się z nią jak z jajkiem, ale nie mógł liczyć na to samo ze strony Elżbiety Porębskiej. Była wyniosła, zaborcza i wypadało mu tylko współczuć teściowi, który zawinął się na serce półtora roku temu. Dziadek Marek był w porządku, ale nie wytrzymał z tą babą i ewakuował się na tamten świat. Gdyby żył to Mała Diablica Aga wylądowałaby u niego i wchodziłaby mu na głowę. Marek kochał wnuczkę i pozwalał pięciolatce na wiele, czego nie można było powiedzieć o jego kostycznej i wiecznie narzekającej żonie. Wdowie, nie żonie, poprawił się w myślach Robert. Szkoda chłopa, ale życie toczy się dalej, a sytuacja z rozhisteryzowaną matką Magdy dała mu niespodziewaną okazję do tego by się wyszaleć na deskach.
Jeździł dobrze, a nawet bardzo dobrze, a Magda przeciętnie i nie lubiła jeździć sama, musiał więc bujać się z nią po stoku dla średniozaawansowanych. Żadnego kopnego śniegu i muld, żadnych czarnych tras. Dlatego wybrali Szczyrbskie Pleso i Hotel Kempiński. Mieli pomieszkać w luksusowych warunkach i jeździć na pobliskich wyciągach. Ale wyszło inaczej, wyjechał sam z Milewskimi i wykorzystał nieobecność Magdy żeby się wyjeździć za wszystkie czasy. Dojeżdżał do Tatrzańskiej Łomnicy i tam szalał na najwyższej trasie, o ile wiatr nie powodował wyłączenia ostatniego wyciągu krzesełkowego. Miał być wyjazd w czwórkę, a zrobił się dwa plus jeden. Spotykali się na śniadaniach i kolacjach, lekki drink, on szedł spać, oni też, tylko dla nich znaczyło to coś zupełnie innego.
Dopiero dwa ostatnie dni wyglądały inaczej, bo Kuba musiał wrócić do Warszawy. Koronawirus, nowa strategia, ratowanie firmy, brainstormy, narady i tak dalej. Fundusz pożyczkowy, więc będzie co ratować, ale i będą problemy, bo klienci staną się niewypłacalni. Życie. A co mają powiedzieć ci z branży turystycznej? A restauratorzy, muzycy, branża odzieżowa? Dobrze że przeniósł się z odzieżówki do firmy robiącej gry komputerowe. Nie mieli swojego Wiedźmina, ale nieźle przędli i dla nich kryzys był akurat szansą. Cała branża zawsze wychodziła zwycięsko z takich sytuacji, ludzie jak nie mieli pieniędzy to nie chodzili do kin tylko siedzieli w domach i grali w gry komputerowe. Teraz pojawili się konkurenci, netfliksy i inni, ale i rynek się poszerzył. Zaraza to nie bezrobocie, to miliony, dziesiątki milionów na kwarantannach. Tak podobno ma być. I już jest. Czytał, że w Policach poddano kwarantannie cały internat, na pewno grali, ciekawe co było na topie, czy ich produkty były w grze? Na razie w grze był on, grał w swojskie Need For Speed, był zmęczony, już na zapas wkurzony postojem w Krakowie i perspektywą siedmiu godzin podróży.
Jechał przez Zdziar, a tu słowacka drogówka lubiła łapać mistrzów kierownicy z Polski, pokuty, czyli mandaty nie były tu symboliczne, a funkcjonariusze przesadnie mili. Zadźwięczał smartfon, nie jego, tylko Kingi, więc pewnie wda się w korespondencję, zacznie odpisywać i w aucie zalegnie jeszcze większa cisza. Trzeba coś z tym zrobić, spojrzał na system audio i postanowił; koniec z czilautem, musi dać coś na otrzeźwienie. Wrzucił System Of A Down i numer Chop Suey, słuchał ich w gimnazjum, a może nawet jeszcze w podstawówce. Długo, wystarczająco długo by czekać, aż po półminutowym rozbiegu zacznie się ogień, nim jednak gruchnęło a Serj Tarkian zaśpiewał „Wake up!" weszła nieoczekiwanie ze swoim wokalem Kinga.
- Ta sprawa w Krakowie...
- Nieaktualna?
- Aktualna, ale dopiero jutro. Możemy... - powiedziała proszącym
głosem.
- Możemy, ale gdzieś musimy przenocować.
- To jasne, ja stawiam hotel, Kraków czy coś po drodze, a może te okolice?
- Nie wiem, zmęczony jestem, przesadziłem z nartami, mogę się zwalić
gdziekolwiek. Znajdź coś, zdaję się na ciebie.
Kinga weszła w hotelową aplikację i zaczęła szukać noclegu.
ODCINEK 2.
Marcin chodził po kuchni jakby był lwem w klatce albo mordercą na więziennym spacerniaku. Krążył z zaciśniętymi ustami, mruczał coś pod nosem, a dłonie miał zwinięte w pięści jakby chciał komuś przyłożyć.
- Co jest grane? - Zapytał go Leszek.
- Upadek jest grany Leszku, upadek!– odpowiedział przeczesując włosy – U-PA-DEK!
- Jaki upadek? – Leszek czuł, że to jakiś kod. Marcin cztery lata temu przeszedł przez wiek dziadowski, a Leszek właśnie dobijał do chrystusowego. Czterdzieści i cztery Mickiewicza plus cztery, minus trzydzieści trzy Zbawiciela od modnego warszawskiego placu, to daje piętnaście różnicy. Trzymał się dobrze, szczupły, wysportowany, o kruczoczarnych włosach nie wyglądał na swoje lata, z kolei Leszkowi dawano zawsze parę lat więcej. Ale to nie znaczyło zupełnie nic, bo liczył się ten cholerny bagaż doświadczeń, na który Marcin tak chętnie się powoływał. Robił to na niemal każdym kroku – Nie widziałeś, nie pamiętasz, nie wiesz. Wiedział, że Leszek nie wie, a jednak cały czas żądał znajomości kontekstów, liczył na to, że będzie rozumiał co powiedział jakiś polityk, aktor z zapomnianego kina klasy b, albo bohater kreskówki. Cytaty z Tytusa, Romka i A'Tomka go rozwalały, miał reagować na coś na co się nie załapał, a Marcin na każdym kroku musiał mu przypominać, że nie tylko „czytał Tytki, Kajki i Kokosze", ale zobaczył też więcej filmów, i seriali, załapał się w teatrze na spektakle w których występowały nieżyjące już legendy, a jak chodził do drugiej klasy podstawówki, to zamiast „Załogi G" i Teleranka był występ Jaruzelskiego. Tak, tak, on wychował się w innym świecie, takim bez komórek, a nawet DVD. Magnetofony na kasety, VHS i palenie papierosów w kawiarniach. To ostatnie Leszek nie tylko pamiętał, ale i był uczestnikiem. Fajki z lokali wyrzucono w dwa tysiące dziesiątym roku, miał wtedy dwadzieścia trzy lata i już nie palił, bo robił to pięć lat wcześniej. Jarał żeby poczuć się starszym, niezależnym, żeby pokazując się z papierosem na legalu mówić wszystkim – jestem pełnoletni! Wyglądał ponad swoje lata, ale zawsze obracał się w gronie ludzi, którzy byli od niego starsi. Starsi, bardziej doświadczeni, światowi i tak jak Marcin, lubiących to podkreślać. Jak nie zostaje już nic innego, to wiek staje się wartością dodaną, różnicą, pieprzony ejdżyzm! Ejdżyzm? Zastanowił się, bo zwykle używano tego określania wobec ludzi starszych; dyskryminacja z powodu wieku, że za starzy. A jak się jest za młodym? Nieważne, chodzi o wiek, o to że ktoś nie należy do klubu. Tak było i teraz, kiedy napięty i czerwieniejący na twarzy Marcin mówił coś o jakimś upadku.
- Film taki, Upadek z Douglasem – Marcin powiedział to takim tonem jakby tłumaczył mu; Hamlet, dramat taki, Szekspira, nie wiesz?
- Z tym Douglasem, który niedawno umarł? – Leszek pomyślał, że skoro to jakiś film retro, to pewnie z tym Douglasem, który przeżył ponad sto lat.
- Upadek z Kirkiem? Nie, nie z Kirkiem, z Michaelem, jego synem.
- Mąż Zety-Jones – Leszek wiedział kim jest Michael Douglas, ale sprowadził do rangi męża swojej żony.
– Ojciec, Kirk grał w Spartakusie i w Ścieżkach chwały, a Michael... No tak, przecież ten facet z Netflixa, z Kominsky Method!
- Upadek to początek lat dziewięćdziesiątych... - w głosie Marcina słychać było szelest kreszowych dresów, skrzypienie łóżek polowych i szczęk z Placu Defilad – 1993, może 1994? Miałeś wtedy jakieś sześć lat, za młody jesteś, nie pamiętasz.
- A on miał ponad dwadzieścia! I znów ta wyższość, pieprzony ejdżyzm. To mnie oświeć –Leszek stanął naprzeciwko Marcina i spojrzał w górę, bo był od niego nie tylko młodszy, ale i niższy i to o głowę.
- Facet którego gra Michael traci pracę. Typowy urzędnik, okulary, biała koszula, krawat. Zwyczajny korposzczur, którego nagle wylewają. Dostaje szału, kupuje broń i rozwala system.
- Chcesz rozwalić system?
- Nie, ale mam ochotę kupić obrzyna i wystrzelać naszych klientów.
- I ty to mówisz? – Leszek nie mógł uwierzyć, bo to Marcin go strofował za lekceważenie gości, za segregowanie ich na tych lepszych i gorszych. – Nie ma profesorów i biznesmenów, warszawki i starego Krakowa, nie ma Januszy, Andrzejów i Grażynek, są po prostu nasi klienci! Oczywiście wolałbym tu gościć Borysa Szyca i Olgę Tokarczuk, słuchać uwag - przedrzeźniał - co się stało?
- Minęło półtora roku, a ja czuję, że doszedłem do ściany. Na początku, kiedy przyjeżdżali znajomi i znajomi znajomych było cool. Ale skończyliśmy z towarzyskimi promocjami.
Leszek pokiwał głową. Tak byli modni, bo wszystko było za pół darmo, a czasem nawet i za darmo. Jak uznali że z polecenia i po znajomości to tylko dwudziestopięcioprocentowy rabat to zrobiło się pusto. Bo ci ludzie gardzili 500+ i śmiali się ze zwrotu „bo nam się to po prostu należało", ale różnili się tylko tym, że liczyli od 5000+ i uważali że im należy się dwa razy więcej. Ale szybko się znów zapełniło, z tym że mniej światową publicznością. W pewnym momencie wprowadzili ceny zaporowe, ale stało się. Dzicy opanowali pensjonat. Głośna muzyka, pety, włażenie w każdy kąt, żądania i narzekania.
- Ten kark przyjechał tu z dzieckiem...
Leszek pamiętał jak grubas z żoną w złotym kombinezonie nie mogli się nadziwić, że w opisie stało jak byk; pensjonat dla gości 16+. Pani Andżela, żona grubasa przyznała później, że może coś takiego czytała, ale że to było 14+, a nie szesnaście. Gówniarz miał trzynaście, ale Grubas tłumaczył, że nawet jeśli żona przeczytała 14+, bo to ona oczywiście rezerwowała, a on by to, ma się rozumieć, rozczytał, to i tak Bartuś jest ogarnięty jakby miał szesnaście lat! Ogarnięty nie był, miał tylko masę dorosłego faceta i robił hałas jak zastęp walących na mecz kiboli. Jak Bartuś się zmęczył i spocił to siadał przed komputerem i oglądał filmy. Ale coś za coś, Bartuś miał chyba kłopoty ze słuchem, cała rodzina miała, bo kreskówki grzmiały jakby to był film o dinozaurach w IMAX-ie. Dla równowagi rodzice słuchali muzyki, albo oglądali filmy akcji. Po cholerę przyjechali w góry?!
- Dzisiaj ten morświn władował się do naszej prywatnej części domu, mówił że szuka otwieracza do piwa, bo zgubił. Kurwaaa... – zasyczał – przecież jest w regulaminie, że nie pije się alkoholu w pokojach, że jest od tego salon, a oni żłopią po sześciopaku dziennie! Po prostu wlazł do środka i się rozglądał drapiąc się pod pachą jak jakiś jebany szympans. To, że ten Bartuś robił zwiedzanie to rozumiem, to znaczy nie rozumiem, ale... - machnął bezradnie ręką – ale że ten grubas wlazł i zaczął zaglądać do szuflad!
Marcin starał się mówić spokojnie, ale zaciskał przy tym pięści i purpurowiał na twarzy. Leszek nigdy nie widział kogoś, kto dostaje wylewu, ale tak to sobie wyobrażał, chciał coś powiedzieć, uspokoić Marcina, bo widział, że jest na skraju wytrzymałości. Nie zdążył.
- Mam dość! Mam tego kurwa serdecznie dość!!! – ryknął Marcin.
Pensjonat był duży, ale głos doleciał chyba do każdego kąta domu.
ODCINEK 3.
Pensjonat Zornica wypełnił krzyk Marcina.
- Mam dość! Mam tego kurwa serdecznie dość!
Krzyczał tak głośno, że przebił się przez ryk, który wydobywał się z laptopa małżeństwa Andrzejczaków, którzy zajmowali apartament nad kuchnią Marcina i Leszka. Patryk Andrzejczak, łysy, przyciężkawy facet miał właśnie skomentować swoją ulubioną scenę filmu; mściciele tłukli bejsbolem typa, który wisiał na poprzeczce piłkarskiej bramki. Ryk, który dobiegł z dołu nie tylko był głośniejszy od jęków katowanego ale także zakłócił proces myślowy Andrzejczaka i przerwał zdanie które miał wygłosić – Vega potrafi robić filmy! Życiowe są, twarde, a Linda to mój kurwa ulubiony mściciel! Już od Psów go lubię.
Zamiast recenzji było oburzenie.
- Cioty. Krzykliwe cioty – powiedział z niesmakiem.
- Nie mów tak przy dziecku – zaprotestowała blondynka, podobnie jak łysielec też z
nadwagą, choć nie taką jak on. Parę lat temu można było ją określić jako kobietę o rubensowskich kształtach, ale było to pięć sześć kilo temu i przy jej wzroście nieco ponad metr pięćdziesiąt szukając komplementów można już było powiedzieć; Andżelika wygląda jak modelka XXL. Pracowała na kolejny X smarując sobie kanapkę i popijając piwo.
- A ty przy dziecku nie pij browara.
- Gra w fifę przecież.
- No gra, słuchawki ma na uszach, więc się nie czepiaj, że się czegoś nasłucha. A zresztą jak mam mówić? Geje? Kurwa, co to w ogóle jest? Cioty to cioty i tyle, krótka piłka.
- Skąd wiesz, że to pedały?
Spojrzał na nią jakby powiedziała, że „Ona tańczy dla mnie" śpiewa Zenek, a nie Weekend. Przecież to było oczywiste. Typy były z Warszawy, ale zamiast jakichś normalnych obrazków ze swojego miasta, na przykład pałacu kultury, kolumny Zygmunta albo przynajmniej stadionu Ległej, mieli fotkę z tą pedalską tęczą. Stali na niej z jakimiś laskami. Lesby pewnie, bo czy normalne dziewczyny zrobiły by sobie fotkę z takimi gośćmi i w takim miejscu?
- Nie jedz tyle bo ci się dziary porozciągają – zdenerwowała go tą swoją niedomyślnością więc ją co nieco spionizował. Oboje mieli na ramionach i plecach tatuaże, pamiątki po niedawnej młodości i po wakacjach w Tajlandii - jak za bardzo przytyjesz to obrazki będą wyglądały jak film z VHS zapuszczony ma wielkiej plazmie - zaśmiał się i dokończył poważnym, ojcowskim głosem - i chyba na głowę też to dobrze nie robi.
- Co mi się na głowę robi – spytała oburzona przechodząc płynnie od dialogu do konsumpcji.
- Pytania głupie zadajesz jakbyś się w rozwoju cofnęła – Patryk Andrzejewski popatrzył na małżonkę z wyraźnym współczuciem - przyjrzyj im się! Dwa jaśniepedały, które czytają książki i nie mają czasu na zajmowanie się klientami. Jakby mogli to by nas kurwa trawą żywili, wtedy byśmy wyglądali jak oni, jak takie łykowate ciecie. Bo oni się jakoś wszyscy kurwa uparli żeby ważyć pięćdziesiąt kilo w butach i z materacem, dlatego nie wyglądają jak prawdziwi faceci!
Andżelika Andrzejewska popatrzyła na swojego męża, który wciąż był dla niej symbolem osiągalnego wzorca mężczyzny. Postawny, silny, budzący szacunek. Oczywiście jakby była młodsza to jakiegoś aktora czy piosenkarza by z łóżka nie wyrzuciła, ale miała Patryka i ceniła to sobie. Zwłaszcza po tym jak byli na ekskluzywnym koncercie i wokalista zszedł ze sceny żeby przybijać piątki z publicznością. Ależ to był konus, nie to co jej Patryk. Zdmuchnął by dziada aż by furczało.
- No nie wyglądają – przyznała przechodząc do następnego kęsa.
- No właśnie! Niby Tatry, Podhale, górale i tak dalej, a nam się trafili tacy, o! – Andrzejewski kręcił głową jakby był piłkarzem, który przestrzelił jedenastkę – zresztą cała ta okolica schodzi na psy. W Harnasiu przyjmują tylko dorosłych, ten Bury Miś zamknięty, chyba pojebało typa żeby jeszcze w sezonie zamykać, Włosi z Murzasichla też nie lepsi, chyba ochujeli, bo pizzy nie robią, a u Geslerki to sobie można fotkę w kolejce zrobić. Kolejki, nie ma gdzie zaparkować, na Morskim Oku mgła! Ostatni raz tu jesteśmy, za rok jedziemy do terrorystów. Albo nawet do Żydów możemy pojechać, pogoda, plaża, olinkluziw, nikt się nie czepia.
- Proponowałam przecież! –oburzyła się Andżelika.
- Proponowałaś, ale nic nie zrobiłaś! Wszystko ja i teraz też ja zarządzę. Jedziemy na kolacje do Maca!
- Do Zakopanego? – Andżelika zapytała z nadzieją. Lubiła Zakopane, Krupówki, gwarno i światełka w których by dobrze wyglądał jej złoty kombinezon.
- Ochujałaś? Takie kolejki, nie można zaparkować, kasują za kawałek jezdni jakby to było centrum Nowego Jorku. Niech się walą, jedziemy do Nowego Targu!
- Dokąd?
- Jak to dokąd? Do Maca! Jest parking, będzie szybko, smacznie i tanio.
Andrzejewscy zaczęli się błyskawicznie zbierać, nawet Bartuś porzucił fifę, bo Mac to Mac. Andżelika zeszła pierwsza, bo chyba zostawiła w salonie szalik, kiedy schodziła w dół zobaczyła jak pod pensjonat podjeżdża jeep grand cherokee. Chcieli nawet kiedyś takiego, ale w końcu wzięli beemkę. Wiadomo, co Niemiec to Niemiec. Z jeepa wysiadł gość w średnim wieku, przystojny nawet. Wpadł do tych dwóch co prowadzą pensjonat, czy może kolejny gość? W pensjonacie oprócz nich byli jacyś młodzi, chłopak i dziewczyna, starszy typ który się nie ruszał z pokoju. Były jeszcze wolne dwa pokoje, więc może on właśnie do jednego z nich. No bo nie wyglądał na takiego co byłby kolegą tych dwóch, wcale to a wcale nie wyglądał.
ODCINEK 4.
Ewa i Adrian wracali do pensjonatu Zornica z wycieczki na skiturach. Przeciętny narciarz nie odróżniał sprzętu zwykłego i skiturowego, ale różnice były. Buty lżejsze i nieco niższe, narty, przynajmniej tej najnowszej generacji szersze. Przede wszystkim inne były wiązania, bo działały w dwóch trybach; zjazdowym i biegowym. Do tego, to co było niewidoczne, ale bez pudła pozwalało odróżnić skiturowca od posiadacza zwykłych boazerii. Kiedy każdy, kto by próbował wejść na nartach pod górkę zjeżdżał w dół, to oni, skiturowcy włazili jak jakieś pająki, pewnie, krok po kroku i nie zsuwając się z powrotem. Przyczepność łapali dzięki fokom, które dawały także drugie imię tej odmianie narciarstwa. Kiedyś do wchodzenia pod górę zakładano na ślizgi nart pasy szorstkiego, foczego futra, dzisiaj były one syntetyczne, ale ich nazwa pozostała. O ile kiedyś dawno temu, kiedy nie było wyciągów było to normalne, dzisiaj na ludzi korzystających z fok patrzono jak na dziwaków, którzy zamiast korzystania z krzesełek, kanap i gondol leźli pod górę pocąc się jak w saunie. I właśnie dlatego byli inaczej ubrani, trochę jak kolarze i biegacze, trochę jak wspinacze.
Dwudziestoparoletni narciarze wracali z całodziennej wycieczki, byli spoceni, zmęczeni, ale szczęśliwi. Cisza, spokój, widoki, żadnych szpanerów i Januszy, domorosłych mistrzów alpejskich i podchmielonych durni, którzy nie tylko robili na stoku tłok, ale i wkurzali swym nieodpowiedzialnym zachowaniem. Słońce grzało, była lampa, wokół pustka, piękne krajobrazy i tylko od czasu do czasu tacy jak oni; ludzie na skiturach. Teraz tylko kąpiel i przyjemne zwieńczenie udanego dnia.
- Masz jeszcze siłę, mój ty prezydencie? – położyła mu dłoń na kolanie i przesunęła w kierunku krocza. Kręciło ją to, zwłaszcza kiedy prowadził samochód, on się rozpraszał i dąsał, bo uważał że Ewa doprowadzi w ten sposób do wypadku. Ale ona nic sobie z tego nie robiła, bo komunikowanie go o swoich najbliższych planach w ten właśnie sposób sprawiało jej przyjemność.
Była nie tylko silną, wysportowaną dziewczyną, ale i bardzo zgrabną, nie w typie Barbie, bo strzygła się na krótko by włosy nie przeszkadzały pod kaskiem, ale na pewno budziła zainteresowanie mężczyzn. Mało który oparłby się takiemu sygnałowi i pewnie każdy Adrian zaśmiałby się z jej żarciku. Każdy, ale nie Adrian Stanisławski.
- Nie nabijaj się ze mnie – fuknął.
Nie żartował, jego głos wyrażał autentycznie wkurzenie, żaden tam teatralny foch, gierka dla żartów.
- Oj tam, oj tam – próbowała żartować.
- Ewa – powiedział stanowczym głosem – nie życzę sobie!
Przegięła. To oznaczy on przeginał, bo od czasu kiedy pojawił się serial Ucho Prezesa, Adrian zaczął reagować na dowcipy z jego imienia z nadmierną przesadą, a wiadomo, że nic bardziej nie zachęca do żartów jak elektryczne reakcje ludzi będących przedmiotem zaczepek. A Adrian stale był pod napięciem i strzelał piorunami jak burza gradowa.
- Okej, okej – powiedziała czując, że trzeba załagodzić sytuację, w końcu miała plany na ten wieczór i nie chciała ich zmieniać.
Wjechali na mały parking przy pensjonacie i zaparkowali. Kiedy wysiedli z auta Ewa zobaczyła, że coś się zmieniło, na parkingu stał nissan patrol gospodarzy, stary sportowy mercedes samotnika, który przyjechał wczoraj, beemka hałaśliwej, trzyosobowej rodziny i jeep grand cherokee, którego wcześniej pod Zornicą nie było.
- Ktoś nowy, ciekawe kto? - Ewa złapała okazję żeby przeskoczyć – na inny temat.
- Chyba tak, nie było wcześniej tego jeepa. Chyba to nie jest nikt gorszy od rodziny szympansów – Adrian dyskretnie wskazał na Andrzejewskich, którzy szykowali się do wyjazdu.
Głowa rodziny dochodziła już do auta, syn człapał przez parking, a małżonka właśnie wychodziła z pensjonatu. Kiedy wyciągali z samochodu narty Andrzejewska szybkim krokiem, niemal truchtem podbiegła do męża.
- No miałeś rację, Patryk – powiedziała do męża lekko dysząc, bo ostatnie, szybko pokonane metry były ponad jej kondycję.
- Ja zawsze mam rację. Ale tym razem to z czym mam – zaśmiał się Andrzejewski puszczając oko do Adriana. Niech się chłopak uczy i wie, że w rodzinie zawsze rządzi facet!
Andżela Andrzejewska podeszła do męża i stając na palcach powiedziała mu do ucha teatralnym szeptem, który rozniósł się na cały parking.
- To cioty są, na bank! Wiesz co widziałam?
Adrian i Ewa nie byli ciekawi co Andżela Andrzejewska zobaczyła, ich nie interesowały cudze seksulane przygody tylko ich własne, które mieli za parę minut przeżyć. Przyśpieszyli kroku, przecież mogą zrezygnować z jedzenia i kawy, ale sprzęt do narciarni muszą odstawić.
Z okna na pierwszym piętrze przyglądało się im dwóch mężczyzn, jednym z nich był ten, który niedawno przyjechał jeepem.
- To wszyscy? – Zapytał starszego mężczyznę w swetrze zapinanym na gruby,
plastikowy zamek błyskawiczny.
- Jeśli nikt się nie pojawi, to wszyscy. Ale kto wie, jest tu jeszcze jeden pokój. Dalej palisz?
Ten który przyjechał jeepem przytaknął, palacze rozumieli się bez słów, teraz wyjdą na dwór i spalą po jednym, a może i po dwa, bo nie widzieli się od dawna.
ODCINEK 5.
Robert zbyt wiele razy przejeżdżał przez Zdziar żeby głupio wpaść, za to kierowca audi albo nie wiedział albo zapomniał o tym, że słowacka drogówka wyłapuje polskich narciarzy wracających z Wysokich Tatr i Bahledowej Doliny. Rejestracja zaczynała się od liter KTT, czyli miejscowy, zza samego granicy, góral albo cepr mieszkający w powiecie tatrzańskim. Czyli, że zapomniał, zamyślił się, rozmawiał przez telefon. Jego problem, a mój zysk – pomyślał Robert i depnął na pedał gazu. Jeep pomknął pod górę w kierunku stacyjki narciarskiej Strednica. Nigdzie się nie śpieszył, ale taki zryw był ulgą po ponad trzech kwadransach powolnej jazdy. Dobrze, że się zatrzymają na noc, bo ten odpoczynek będzie mu się po prostu należał. Pomyślał o czekającym go łóżku i w tym momencie w głowie włączył się brzęczek wewnętrznego alarmu. – Co oni na to powiedzą? Oni, a raczej ona. Bo Kuba tylko zażartuje, pewnie jak to on, grubo i po bandzie, w końcu będzie mógł użyć swojego ulubionego cytatu z Rozmów kontrolowanych Barei – żony nie musisz mi przedstawiać! Magda nie miała takiego poczucia humoru, nie w tych sprawach. Odkąd nie pracowali razem to była zazdrosna o wszystkie koleżanki z pracy. Będzie pewnie z tego jakiś kwas, niepotrzebne gadki, a jeśli się spotkają w czwórkę – a spotkają się – bo mieli urządzić wspólną kolację na cześć Magdy, która nie mogła się z nimi zabrać – to na pewno Kuba pojedzie jakimś żarcikiem i lont zostanie podpalony. Jak o tym pomyślał, to od razu mocniej ścisnął kierownicę i wbił pedał gazu w podłogę. Nie miał zamiaru tego robić, ale jeszcze przed końcem wzniesienia minął dwie osobówki na dolnośląskich blachach. To już było na ryzyku, silnik zawył, auto wyrwało jak rakieta, a później musiało się zmieścić między dolnoślązaków, bo z przeciwka nadjechał autokar. Kierowcy z Dolnego Śląska zgodnie go obtrąbili, a jedna z pasażerek z dezaprobatą puknęła się głowę. Nawet Kinga postanowiła to skomentować.
- Masz już chyba dość, więc...
Podsunęła mu pod nos swojego smartfona i nacisnęła na ekran. Rozległo się
plumknięcie oznaczające wydanie dyspozycji.
- Zabukowałaś? – spytał Robert.
- Tak.
- Gdzie?
- Tuż za granicą. Myślałam o Krakowie, ale doszłam do wniosku, że powinieneś już odpocząć, gdyby nie to, że wypiłam to zmieniłabym cię za kółkiem, ale tak...
- Skoro tak, to tak – pomyślał i przypomniał sobie jak wracając z nart zobaczył Kingę w barze. Siedziała z kieliszkiem, który wypełniał napój o charakterystycznym jasnoczerwonym kolorze. Aperol spritz, który wraz z bombardino przebój każdego narciarskiego wyjazdu do Włoch. W tym roku wybrali jednak Słowację, zbierali się od lat, aż w końcu to zrobili. I dobrze na tym wyszli.
- Dobrze że nie pojechaliśmy na narty do Włoch, jeszcze byśmy coś złapali, albo by nas wsadzili na jakąś kwarantannę – powiedział Robert.
- Ci w Policach siedzą już chyba tydzień? - Spytała Kinga.
- Tak, dwustu nastolatków. Musi być wesoło.
- Było wesoło, pewnie już się im znudziło.
- Każdemu by się znudziło, tylko pacjentowi zero się nie nudzi.
- Raczej nie.
Mężczyzna który przyjechał z Niemiec W Jurgowie na granicy stali czasem pogranicznicy, ale po wejściu do strefy Schengen były to epizodyczne wypadki. Teraz ludzie w mundurach kręcili się po polskiej i słowackiej stronie.
- Robert, jak myślisz, zamkną granice?
- Jak zamkną to z nami w środku – uśmiechnął się, bo właśnie przejechał wymalowaną na jezdni linię, a nawigacja ogłosiła „przejechałeś granicę państwa".
- Miasta podobno mogą pozamykać, jak w Chinach. We Włoszech coraz większa panika.
- I beztroska, czytałem o tym. U nas będzie podobnie, panika i nerwy zmieszane z zabawą. Na razie szkoły działają, ale moim zdaniem to się sypnie. Już się robi gorąco, inaczej nie ściągali by Kuby z nart.
- Swoją drogą to świństwo, mogli po prostu zrobić wideokonferencję, wyrwali do w środę, a on miał wolne do niedzieli. Mógł z nami posiedzieć do piątku, odpocząć przed kieratem który się zacznie.
- Widocznie to naprawdę było pilne, przecież żeby było szybciej kazali mu brać
taryfę do Krakowa. To niezły koszt przecież – zastanawiał się Robert.
Przypomnienie o taksówce, która zawiozła bladym świtek Kubę ze Szczyrbskiego Plesa do Krakowa było trafionym argumentem, bo Kinga zakończyła ten wątek.
- Nie jesteś ciekawy dokąd jedziemy? – Zapytała.
- Ważne żeby parking był strzeżony, nie chce mi się wyjmować nart.
- Nie jest strzeżony, ale teren jest zamknięty i monitorowany.
- No i super! Wystarczy.
- Jest jednak pewien mały problem... - Kinga zaczęła bardzo ostrożnie.
- Pokoje bez łazienek?
- Nie! – zaśmiała się – pensjonat Zornica, to luksusowe miejsce, góralszczyzna z zewnątrz, minimalizm w środku, bardzo to wszystko wyrafinowane, super położenie, ale...
- Ale co? – ta celebracja była dla Roberta nieco przydługa.
- Poza zasięgiem sieci komórkowej! – Zaśmiała się Kinga – niezła atrakcja, prawda?
Robert zaśmiał się informacja o braku zasięgu dla wielu przestawała być problemem, a stawała się atrakcją. Dzień bez komórki jak dzień bez papierosa albo kawy. Nie palił, ale kawę lubił i wyobraził sobie, że w wyrafinowanym, jak to określiła Kinga, pensjonacie obowiązkowo powinni mieć dobrą kawę.
Przed pensjonatem Zornica stali dwaj mężczyźni, ci sami którzy dziesięć minut wcześniej patrzyli z okna jak na parkingu mijają się rodzina Andrzejewskich i młodzi narciarze. Było po zmroku i powietrze robiło się mroźne, parowało z nich, z każdego potrójnie, w świetle lampy unosiły się w górę para z ust, dym z papierosów i aromatyczne chmurki z kawowych filiżanek.
- Dobra... – zachwycił się smakiem kawy ten w beżowym swetrze z plastikowym, gruboziarnistym suwakiem.
Był po sześćdziesiątce, włosy miał siwe, twarz szlachciury o mocnych rysach, brakowało tylko sumiastych wąsów. Jego twarz była gładko ogolona, w starym dobrym stylu jak z czasów kiedy mężczyźni uznawali zarost za coś
- Bardzo dobra – potwierdził ten młodszy.
Młodszy facet mógł mieć trzydzieści pięć, czterdzieści pięć lat. Był ubrany nowocześniej, jak południowiec; elegancka krótka kurteczka, dopasowane czarne dżinsy, ale nie rurki, opalenizna, kilkudniowy, mocny zarost i kruczoczarne włosy zaczesane do góry. Pracował nad nimi dobry fachowiec, albo mężczyzna używał dobrych kosmetyków do włosów, bo trzymały się dobrze choć nie było widać grubej warstwy fryzjerskiego towotu, którym eleganci próbowali utrzymać w ryzach swoje fryzury.
Mężczyźni pili kawę, zaciągali się papierosami i milczeli. W końcu zaczął młodszy. Położył na ramieniu starszego dłoń i spojrzał na niego.
- Ile to już lat Siwy?
- W chuj wiele Bruno – odpowiedział Siwy – zresztą nie wiem o co dokładnie ci chodzi?
Bruno zdjął dłoń z ramienia Siwego i uśmiechnął się
- Zawsze byłeś szorstki Siwy.
- A ty kurwa wielki romantyk, co?
- Bywa, że jestem.
Siwy spojrzał na niego groźnie spod krzaczastych brwi.
- Jak wiesz jest interes do zrobienia, po się tu spotkaliśmy.
- Wiem – kiwnął głową Bruno – to ważny interes, może i najważniejszy, bo po nim będzie można pójść na emeryturę.
Siwy klepnął go po ramieniu i spojrzał w oczy. Takiej odpowiedzi się spodziewał. Miał coś powiedzieć, ale przerwał mu odgłos silnika, na parking wjechał jeep grand cherokee.
- O kurwa, przez moment myślałem, że to ty, i twój czarny i ten też czarny – zaśmiał się Siwy – pesel już nie ten, hahaha.
- No tak, ale to bardziej sprawa dla laryngologa, a nie dla okulisty – odpowiedział Siwemu Bruno – to diesel, a mój to benzyniak, V8 hemi! Zupełnie inne brzmienie.
Auto którym przyjechali Kinga i Robert zaparkowało obok jeepa Bruna. Czarne suv-y wyglądały jak dwa bliźniaki, które mogli od siebie odróżnić tylko rodzice.
ODCINEK 6.
Gospodarze pensjonatu byli w swojej części domu, Marcin półleżał w fotelu, a Leszek przysiadł na oparciu i gładził go dłonią po ramieniu.
- Będzie dobrze, słyszysz? Wszystko będzie okey, mamy oszczędności, możemy zwinąć ten interes albo przynajmniej zawiesić na jakiś czas. Jak ci z dolnej Bukowiny, którzy zamknęli karczmę bo po osiemnastu latach para im poszła spod pokrywki.
- Ja pękłem po osiemnastu miesiącach – powiedział łamiącym się głosem Marcin.
- Nie pora coś udowadniać, bawić się w twardziela. Zamykamy!
Marcin nic nie odpowiedział, był załamany, zalegał w fotelu i miał wszystkiego dość. Gdyby w tym momencie ziemia rozpękła się na pół, albo internet podał, że zaraz uderzy w Podhale meteoryt większy od tunguskiego, to nie czułby się rozczarowany.
W zupełnie innej kondycji był Leszek, on już dawno temu poczuł że to nie ich żywioł. Narzekał, próbował walczyć z klientami, ale Marcin go strofował, temperował i cały czas mówił o doskonaleniu biznesu. To oni mieli być lepsi, a nie goście. A jednak ten starszy, doświadczony i, nie ma co ukrywać mądrzejszy facet, nie miał racji. Marcin się najzwyczajniej mylił! Leszek poczuł coś w rodzaju satysfakcji, co więcej podjął decyzję o zamknięciu Zornicy, o zakończeniu pewnego etapu. Pierwszy raz to on chwycił stery w swoje ręce i nie tylko poruszał kołem, ale i decydował o kierunku.
- Do kiedy mamy gości... ? - zapytał sam siebie, bo na Marcina nie mógł liczyć.
Otworzył komputer i z zadowoleniem zauważył, że Andrzejewscy opuszczają swój apartament w niedzielę. Jeszcze dwa dni z tą ludożerką, czterdzieści parę godzin! Dużo i mało, bo paręnaście minut temu ta bździągwa szukając pilota do bramy, wpakowała się do ich mieszkania. Zrobiła to bez pukania, w momencie w którym Marcin był załamany, a on pocieszał go przytulając do siebie. Coś zafafluniła pod nosem i poszła sobie. To na pewno nie był jej ostatni występ i czeka ich jeszcze check out, w trakcie którego nie będzie miło.
Kolejna pozycja, młodzi skiturowcy, Adrian Dziczek i Ewa Mogielnicka. Będą jeszcze tydzień, ale oni byli spoko. Gdyby tylko tacy ludzie przyjeżdżali... Dalej, dalej Zenon Walentowski, starszy facet który przyjechał dwa dni temu podobnie jak Andrzejewscy opuszcza pensjonat w niedzielę. Jego sąsiad też. Jak on się nazywa? Bronisław Korbacz. Zabawnie dość. To chyba on przyjechał jeepem, bramę i drzwi musiał mu otworzył Walentowski, który zresztą opłacił oba pokoje.
Ostatni pokój był wolny, chyba że... Zobaczył, że na parking wjeżdża jeszcze jeden samochód. Musiał skorzystać z otwartej bramy, którą zostawił Andrzejewski, bo on miał takie rzeczy w dupie. Spuszczanie wody, sprzątanie po sobie, zamykanie drzwi wejściowych i bramy. Kto przyjechał? Zobaczył czarnego jeepa, czyżby znów ten facet od Walentowskiego. Tylko przyjechał, zaraz wyjechał i znów jest pod pensjonatem? Nie, to nie on. Z pojazdu wysiadła dwójka ludzi, kobieta i mężczyzna. Raz jeszcze zajrzał do komputera i dotarło do niego, że ktoś wynajął pokój przez aplikację. Zrobiła to dwadzieścia parę minut temu Kinga Zielińska, a mężczyzna który ją przywiózł nazywa się Robert Maszczyk.
- Mamy dwójkę ostatnich gości – poinformował Marcina – tylko na jedną dobę, Andrzejewscy i dwaj faceci zostają do niedzieli. Na dłużej zostają tylko młodzi skiturowcy, będą siedzieć do końca tygodnia.
- To będą nasi ostatni goście, damy im discount, może nawet postawimy butelkę
wina – Marcin najwyraźniej wrócił do równowagi i zaczynał odzyskiwać moc sprawczą.
Chciał wyjść do nowych gości, ale Leszek powstrzymał go kładąc dłoń na ramieniu i wciskając w fotel.
- Wrzuć na luz, ja to załatwię!
Marcin nie protestował, więc Leszek przywitał się gośćmi. Zobaczył miłą parę, po ubraniach sądząc wracali z nart. Byli po trzydziestce, ona jakby nieco podcięta, on chyba zmęczony. Ciekawe skąd jechali.
- Jadą państwo z Włoch? – zapytał.
- Ze Słowacji – zaskoczyli go chóralną odpowiedzią. Ona się perliście zaśmiała, on tylko lekko wykrzywił usta.
- Robert skatował się na nartach i ledwo chodzi – Kinga Zielińska znów się roześmiała – więc może pan przyjąć, że jedziemy z Andory, albo z Sierra Nevada , hahaha! Zaprowadzi nas pan do naszych pokoi?
- Pokoi? – zdziwił się Leszek.
- No tak, do pokoi – kobieta powiedziała to z pewnością siebie
- Ale pani zapłaciła za jeden – uśmiechnął się Leszek – proszę spojrzeć. Pół godziny
temu, pokój dwuosobowy, Kinga Zielińska, płatność kartą VISA, druga osoba Robert Maszczyk.
- Na pewno? - powiedziała zaglądając do swojej komórki.
- Tu nie ma zasięgu – przypomniał Leszek – pani skorzysta z mojego komputera, mamy podciągnięty kabel i działa sieć wifi.
- Dopłacimy do drugiego – włączył się Robert.
- Ale to był nasz ostatni pokój – rozłożył ręce Leszek.
Cała trójka spoglądała po sobie, trzeba było podjąć jakąś decyzję. Leszek już chciał zaproponować, że zrobi zwrot i podzwoni po innych pensjonatach, ale kobieta szybko zdecydowała.
- Jesteśmy jak siostra i brat, możemy spać w jednym pokoju, ma pan jakiś dodatkowy materac?
Miał. I dodatkowy komplet pościeli. I w ramach rekompensaty za problemy, których co prawa nie był sprawcą, ale klienci byli sympatyczni, zaproponował powitalnego drinka. Facet się wahał, mówił że rano musi wsiąść za kółko, ale kobieta była zachwycona. Leszek zapytał czy może być aperol spritz, a ona się tylko zaśmiała, że czekając w hotelowym barze na swojego towarzysza podróży, zdążyła wypić trzy kolejki włoskiego drinka. Od ostatniego minęła już prawie godzina. Najwyższa pora na kolejnego!
Tego że wypiła trzy aperole Leszek był pewien, jak również tego że nie była to pełna lista jej dzisiejszych zamówień w barze. Znał się trochę na tym, bo na studiach dorabiał jako barman. Musiała trzepnąć parę szybkich kolejek, w czasie podróży alkohol zaczął działać i Kinga Zielińska była jak bomba z opóźnionym zapłonem.
ODCINEK 7.
Kingę i Roberta przywitał współwłaściciel pensjonatu, Leszek Heine. Przeciętnego wzrostu, na pewno nie miał nadwagi, był blondynem z podgolonymi bokami i dłuższymi włosami z przodu, które zaczesywał do tytułu. Było w nim coś niezwykle ujmującego i wzbudzającego zaufanie, z każdym wymienionym zdaniem coraz szerzej się uśmiechał, jakby nie marzył o niczym innym, tylko o ich przyjeździe. Gdyby patrzyli uważnie na komputer, w którym sprawdzał ich dane, zauważyliby, że wysłał wiadomość: „Marcinie, mamy szczęście, nasi ostatni goście są w porządku, to nie są kolejni Andrzejewscy!".
O ile zdarza się, że witający gości gospodarze pensjonatów bywają mili, a nawet wylewni, to Leszek Heine pobił wszelkie rekordy uprzejmości: nie tylko zaserwował aperol, ale i podał flaszkę dobrej riojy, a do tego przekąski.
Leszek robił to nie tylko z poczucia ulgi, że do trójki troglodytów nie dołączyła kolejna, podobna do nich para, ale także dlatego że zmęczył go Marcin. Chciał się od niego na pół godziny odciąć, dać mu to wszystko przegryźć w samotności.
– Może być humus? – zapytał niepewnie, po czym kiedy Kinga i Robert kiwnęli głowami, dodał: – Niektórzy klienci się o to wściekają. Nie jesteśmy weganami, ale staramy się ograniczyć jedzenie mięsa. Odwróciliśmy proporcje: mamy sześć dni postnych i jeden mięsny, a z tych postnych przynajmniej jeden wege.
– To chyba atrakcyjne, ludzie szukają takich miejsc – zauważył Robert.
– Nie tutaj. – Leszek rozłożył ręce. – Tu jest raczej świat prostych wartości, tak to sobie wyobrażają klienci. Golonka, placek po zbójnicku, oscypki, folklor na talerzu. Mamy więc śniadania do wyboru, zwykłe, wegetariański i wege. Kończy się na tym, że kupujemy jajka, szynkę, frankfurterki, swojską kiełbasę i kabanosy. Tego chcą goście.
Jakby dla potwierdzenia tych słów gospodarz wyjął z lodówki kabanosy, miejscowe, aromatyczne, smakowite. Coś, czego nie ma w wielkim mieście i sieciowych sklepach. Gadali sobie miło o wszystkim i o niczym. Kiedy kończyła się butelka riojy, drzwi do jadalni się otworzyły i wszedł nie czterdziestoparoletni mężczyzna. Wysoki, jakieś metr dziewięćdziesiąt, ostrzyżony podobnie jak Leszek, ale jego włosy były czarne z lekkim szronem siwizny. O nim także trudno byłoby powiedzieć, że nie spala kalorii i za dużo je. W ręku trzymał butelkę wina i uśmiechał się rak, jakby chciał je zareklamować.
– Dobry wieczór, nazywam się Marcin Miedziński, jestem wspólnikiem Leszka. Miło państwa u nas widzieć!
Robert westchnął ciężko, ale zaraz się uśmiechnął. Wino wyglądało na dobre, kolejna rioja, nazwy nie kojarzył, ale pamiętał etykietę. A przecież jutro jadą...
– Super! – ucieszyła się Kinga. – Co za wieczór!
Prezentacja się dokonała, jednak nadal stali. Marcin Miedziński nadal z butelką w ręku, jakby miał jeszcze nastąpić jakiś ciąg dalszy.
– Jadalnia jest ogólnodostępna, to przestrzeń wspólna, więc... – Marcin nie wiedział, jak to delikatnie ująć, jak znów nie wybuchnąć i nie powiedzieć, nie chcę tu widzieć gości, którzy zachowują się jak bydło.
Wyręczył go Leszek:
– Nie będę owijał w bawełnę. Nie wszyscy goście są gośćmi naszych marzeń, zapewne i państwo nie mieliby ochoty dzielić z nimi stołu i wieczoru, zapraszamy więc do naszej prywatnej części domu.
– Nie chcielibyśmy.... – zaczął Robert, który miał odtworzyć popularną imprezową ścieżkę: „Jutro rano mam prowadzić".
– Doba jest do południa, a my się nigdzie nie spieszymy! – Kinga spojrzała na Roberta wzrokiem, który mówił: „Nie przyjmuje sprzeciwu!". – W końcu coś niewymuszonego, nienapuszonego. Byliśmy w pięciogwiazdkowym hotelu, ale... Tu jest inaczej, panowie, ja kocham to miejsce i nie chcę wyjeżdżać!
Kinga była rozanielona i rzeczywiście ani razu nie wyglądała tak w czasie całego pobytu w Kempinskim, mimo wszystko Robert miał wrażenie, że bawiła się na Słowacji doskonale. Luksusy, porządne jedzenie, narty, drinki i seks. Tego ostatniego się tylko domyślał, ale co innego mogli robić z Kubą, jeśli nie pieprzyć się jak króliki? Po to się wyjeżdża z domu, zostawiając dzieci z dziadkami!
Weszli do apartamentu zajmowanego przez gospodarzy. Nowocześnie urządzony, sporo książek, trochę sztuki, ale nie kossaki, tylko bardziej nowoczesne rzeczy i zdjęcia. Góry, Warszawa i chyba jakieś południowe miasto. Na każdym z tych zdjęć byli we czwórkę: wspólnicy prowadzący pensjonat Zornica i dwie kobiety. Motywami przewodnim były piękne krajobrazy, słońce i sport. Wspinaczka, narty i rowery. To pewnie dlatego obaj nie mają nadwagi.
– Czemu zawdzięczamy takie wyróżnienie? – zapytała Kinga.
– Jest okazja! – zaśmiał się Marcin, po którym nie było już śladu wybuchu i załamania.
– Jaka? Któryś z panów ma urodziny, jakaś rocznica? – dopytywała się Kinga.
– Żadna rocznica, żadne urodziny – odrzekł Leszek. – Są państwo ostatnimi gośćmi, którzy się u nas zameldowali. Zawieszamy działalność.
Rozpoczęła się zakrapiana winem rozmowa o dolach niedolach życia właścicieli
pensjonatu.
*
Kiedy w jadalni na dole gospodarze pili wino z Kingą i Robertem, na górze Siwy i Bruno kończyli flaszę whisky. Pili niemal w milczeniu, jakby każdy temat, który mieli poruszyć, parzył, i omawiali go przez wymowne milczenie i zdawkowe uwagi.
– Dlaczego zgłosiłeś się do mnie? – zapytał Bruno.
Siwy długo milczał, aż wreszcie podniósł w górę szklaneczkę z whisky, popatrzył na zawartość pod światło, zakręcił bursztynowym płynem i się zamyślił. Mogłoby się wydawać, że jest ekspertem, który za chwilę upije mały łyczek i ogłosi swój werdykt, że zgłosił się do Bruna, bo ten jest dobrym dostawcą whisky. Istotnie, Siwy upił łyk, ale powiedział coś zupełnie innego:
– Nie dlatego cię wziąłem, nie dlatego...
– Nic osobistego?
– Tak, nic osobistego, po prostu wiem, że jesteś najlepszy. Szczerze ci to mówię, żeby to było jasne. Gdyby chodziło o inną sprawę... – zawiesił głos – wziąłbym kogoś innego. Rozumiesz?
Bruno pokiwał głową. Z jego twarzy nie można było wyczytać żadnych emocji.
Słuchał, jakby był robotem skonstruowanym po to, by grać w pokera.
– A jak już całkiem szczerze – Siwy, jakby szukając odpowiedniego słowa, przeżuł w ustach niewidzialny kęs – to o tobie myślałem na końcu. Wygrały jednak względy czysto praktyczne, jak to się teraz mówi...
– Profesjonalne.
– No właśnie. Zawodowiec z ciebie. Najlepszy. Więc tu jesteś. Idź już spać, jutro omówimy sprawy. Wiesz, że ja się trzymam starych zasad.
Bruno przytaknął, bo też się ich trzymał. Żadnych poważnych rozmów nie tylko przez komórkę, ale i z telefonem w zasięgu dźwięku. Żadnych zamkniętych pomieszczeń, tylko otwarty teren. Jak w fabryce, jak w kopalni czy hucie także w ich świecie Bezpieczeństwo i Higiena Pracy były najważniejsze, a bezwzględnie przestrzeganym punktem regulaminu była u niego dyskrecja i świadomość, że ściany mają uszy.
– Wiem, Siwy, rozumiem i szanuję cię za szczerość.
Bruno dolał whisky dla szklanek tak, że były pełne po brzegi, i wzniósł toast:
– Za profesjonalizm i BHP!
Stuknęli się szklankami i wypili duszkiem. Bruno wstał od stolika i bez słowa wyszedł z pokoju.
Siwy został w fotelu, zastygł w nim, jakby ktoś uchwycił go na zdjęciu, zatrzymał w kadrze. Po minucie wstał, wyjął z kurtki paczkę papierosów i wyszedł na balkon. W tym roku nie było zimy, także tu, w górach, nie było widać zbyt wielu oznak tej pory roku, ale na najwyższych szczytach zaległa śnieg, a temperatura spadała nocą poniżej zera. Sąsiadom z piętra to nie przeszkadzało, mieli uchylone okno, więc Siwy słyszał ich gwałtowne oddechy. To chyba finał, nieźle się zabawiają, pomyślał i zaciągnął się dymem.
*
Robert z trudem przekonał gospodarzy i Kingę, że muszą kończyć. Naprawdę fajnie się siedziało, ale był zmęczony. Nie chciał wyjeżdżać zbyt późno, bo Magda, choć nie dała tego po sobie poznać, na pewno była podminowana tym, że przełożyli powrót o jeden dzień. Trudno, jakoś to przeżyje, ale jeśli przyjadą do domu późnym wieczorem, to nie będzie tak miło i przyjemnie. Zamiast kolacyjki z winem i pierwszego od dwóch tygodni seksu będzie jedzenie do odgrzania i kartka z napisem: „Nie budź mnie, porozmawiamy rano". Drugim powodem, dla którego uważał, że trzeba się zwijać do pokoju, był imprezowy nastrój Kingi. Do Roberta szybko dotarło dlaczego w drodze ze Słowacji byłą taka milcząca. Zastał ją w barze, musiała wypić kilka drinków, zresztą przyznała się do trzech aperoli. Nie kojarzył jej z samotnym piciem, myślał, że czekając na niego, po prostu wypiła kawę i kolorowy napój alkoholowy. Tymczasem musiała mieć jakiś problem, który rozładowała alkoholem. Nim zaczął działać, zamknęła się w sobie i w samochodzie milczała. Dopiero gdy wysiedli, była rozluźniona i szła do pensjonatu lekko tanecznym krokiem. Wróciła jej elokwencja i humor, a przy stole nie przegapiała żadnej z okazji, by napić się alkoholu.
Kiedy weszli do pokoju, chciał jak najszybciej wziąć kąpiel i wskoczyć na materac, który mu przygotowano. Zabawne, dawno tak nie spał, dawno też nie miał takich sąsiadów. Zza ściany dobiegał odgłos łóżka uderzającego o ścianę i spazm jasno dający do zrozumienia, że dobiega końca mocny, bardzo udany finisz.
Uśmiechnął się do Kingi, bo trzeba to było skomentować. Na pewno nie oburzeniem, seks to nic wstydliwego, fajnie że mają tyle energii. Nie zdążył jednak ubrać tego w słowa, bo Kinga, wsłuchując się w odgłosy zza ściany, robiła się coraz bardziej poważna. Rozchyliła usta, lekko przesunęła językiem po wargach, sprawiała wrażenie, jakby była klientką seks telefonu. Zaskoczyła go ta reakcja, a jeszcze bardziej to, że podeszła do niego i błyskawicznie przylgnęła, wbijając biodra w jego czułe miejsce. Zanim zdążył zaprotestować, oplotła ramionami jego szyję i zahaczyła nogę o jego nogę. Zrobił pół kroku do tyłu i oparł się o ścianę, zupełnie nie wiedząc, co robić. Za to Kinga wiedziała doskonale. Jej pachnące winem wargi przylgnęły do policzka Roberta i przesunęły się do jego ust, biodra atakowały coraz mocniej. Poczuł podniecenie, przyszło błyskawicznie i było niezwykle mocne, czuł, że racjonalne myślenie przegrywa ze scenariuszem, który narzuca mu Kinga. Zresztą trudno było nazwać strzępki myśli racjonalnym myśleniem – nie powinienem... żona kolegi, lata znajomości... jak siostra... i wreszcie M a g d a... – to były pośpiesznie stawiane zapory, które mijali jedną po drugiej. W końcu już nic nie myślał, tylko zaczął odpowiadać pocałunkami, dotykać jej piersi, wręczcie zaczęli się wzajemnie rozbierać.
Dysząc z podniecenia, padli na łóżko, Robert zdążył zgasić światło, więc swoich intymności szukali w mroku. Kinga pieściła go cudownie w najczulszych miejscach . Przymknął oczy, oddając się na moment rozkoszy, po czym otworzył je, chcąc na nią spojrzeć i przejść do kontrofensywy. Nagle pokój wypełnił niebieski blask, zza okna dobiegł odgłos silnika i jakby na potwierdzenia tego, że to nie pomyłka, rozległo się jeszcze krótkie pojedyncze wycie syreny.
ODCINEK 8.
Bruno zerwał się na równe nogi i sięgnął do torby, szybko jednak cofnął rękę, bo ocenił sytuację. Za oknem stała radiolka, z której wysiadło dwóch policjantów w mundurach i jeden cywil. A więc żadni kominiarze, zresztą ci byliby już w środku, siedzieli na nim i wrzeszczeli: „Gleba, gleba!".
Nie wypili dużo. Zero-siedem na dwóch, czyli nieco więcej niż nic, bo każdy wie, że nic to pół litra na dwóch. Nic, ale nie przed starciem z prawdziwymi kozakami. Nawet zupełnie na trzeźwo poradzić sobie z atekami potrafiłby tylko Rambo. We dwóch z Siwym musieliby spasować, bo nie są świrami, żeby stawać do nierównej walki.
Patrzył, jak podchodzą do domu, pewnie zaraz ktoś im otworzy. Po co tu przyjechali? Czego chcą? Jest parę minut po północy... Ubrał się i wyszedł na korytarz, gdzie spotkał Siwego.
– Co jest? – zapytał Siwy.
– Nie wiem, ale to jakieś dwa krawężniki i jeden w cywilkach. Też pewnie glina.
– Masz klamkę?
– Skitrałem w pokoju, jeszcze nie zwariowałem, żeby głupio wpaść. – Bruno spojrzał na Siwego z wyrzutem. – Rewizji w takim składzie robić nie będą.
– No raczej.
Nadal nie wiedzieli, o co chodzi, tymczasem na korytarzu zaczęły się otwierać drzwi, zaspani goście zastanawiali się, po co przyjechała policja. Zanim któryś z nich zdecydował się zejść na dół, na górę przyszedł Marcin.
– Proszę państwa, policja przyjechała do państwa – powiedział do Andrzejewskich.
Ci stali, jakby nie słyszeli.
– Proszę państwa, tak, to o państwa chodzi – powtórzył.
– A niby skąd mam wiedzie? Jest nas z dziesięć osób, więc dlaczego mam zgadnąć, że to do nas? Nie można normalnie powiedzieć? Mam do, cholery, jakieś nazwisko.
Tak, miał. I jego żona miała, i syn także. Nazywali się Andrzejewscy, ale kiedy raz użył przy którymś z gości ich nazwiska, łeb rodziny się na niego wydarł: „Co to znaczy!? Tu RODO nie obowiązuje?!".
Więc co miał zrobić, wywołać ich po pseudonimach, jak to zrobili w jednej z przychodni? Piotruś Pan, Myszka Miki, Batman, Kaczor Donald? Czy po imieniu? „Panie Leszku, panie Andrzeju, panie Patryku", czego nie znosił. Uważał, że mówienie tak do obcych ludzi jest po prostu prostackie. Denerwowało go to niezależnie od tego, czy słyszał „panie Marcinie" od kuriera, nieznanej pani z okienka na poczcie, czy od młodej dziewczyny sprzedającej bankowe oferty. Do takiego zwrotu wymagana jest pewna zażyłość, dłuższa znajomość, a w przypadku Andrzejewskiego i jego familii była to znajomość krótka i zakończona wiecznym rozstaniem. Taką przynajmniej miał nadzieję.
– Ale teraz już państwo wiedzą.
– I co z tego? – warknął Andrzejewski.
– Policjanci proszą żebyście państwo zeszli na dół.
– Wszyscy?
– Tak, wszyscy. I proszę się ubrać, chcą z wami rozmawiać na dworze.
– O tej porze? Ochujeli? Żona i małe dziecko i na dwór, kurwa, na mróz mamy wychodzić? – żołądkował się spaślak.
– Może im pan to powiedzieć. Ja tylko przekazuję
Patryk Andrzejewski trochę pokwękał, ale po paru minutach wraz z Andżelą i Bartkiem byli już przed pensjonatem.
– Aspirant Kamil Bąk z komendy powiatowej policji w Zakopanem. Czy państwo Andrzejewscy? – zapytał cywil z policyjną blachą na łańcuchu.
Nie wyciągnął ręki, wyraźnie trzymał dystans i przyglądał się uważnie całej trójce. Za jego plecami stał radiowóz z włączonymi migaczami i dwóch gliniarzy w mundurach. Aspirat wyjął z kieszeni notes i długopis, przerzucił palcem stronę i zajrzał do notatek.
– Tak, bo co? Znaleźliście moją furgonetkę z towarem, która zaginęła pięć lat temu? – Patryk Andrzejewski próbował pokazać, kto tu rządzi.
– My w innej sprawie – aspirant Bąk zignorował kąśliwy dowcip Andrzejewskiego.
– Ha, pewnie ten kelnerzyna coś zgłosił?
Aspirant Bąk popatrzył na Andrzejewskiego, po czym przerzucił kartkę w notesie i ustawił długopis w gotowości.
– Miał pan jakiś incydent z obywatelem polskim narodowości romskiej?
– Ja? – zdziwił się Andrzejewski i nie wiedział, czym bardziej, czy tym że policjant wie, że nakrzyczał na jakiegoś barana w knajpie, w której zatrzymali się wracając z Maca, czy tym, że kelner był Cyganem, a nie Hindusem.
– To dlaczego pan wspomina coś o kelnerze?
– Ja? – Andrzejewski starał się sprawiać wrażenie, że nie wie, o co chodzi.
– Chłopiec, z którym byli państwo w restauracji Redyk w Białce Tatrzańskiej, jest państwa synem? – Andrzejewski skinął głową, a policjant przeszedł do kolejnego pytania. Zadając je, patrzył to na Andrzejewskiego, to na jego żonę. – Czy potwierdzają państwo, że syn przechodzi kwarantannę?
– Jaką tam kwarantannę. – Andrzejewski nadął policzki. – Po prostu do szkoły nie chodzi, i tyle.
– A jaki jest powód tej absencji? – drążył aspirant Bąk.
– Szkoła kazała mu nie przychodzić. Do prywatnej chodzi, więc oni wyczuleni bardziej są, przecież państwowe działają, więc o co chodzi? To sprawa między nami i szkołą, za którą płacimy!
– Jaki był powód takiej, a nie innej decyzji szkoły?
– Z Włoch wrócił, z ferii, na obozie narciarskim był.
– Konsultowali się państwo z lekarzem?
– A po co? – żachnął się Andrzejewski.
– Wierzy pan w te bzdury? – włączyła się Andrzejewska. – To grypa zwykła jest, nie pierwsza i nie ostatnia.
– To się okaże – skwitował aspirant Bąk, uniemożliwiając Andrzejewskiej podzielenie się wiedzą z zakresu medycyny. Kiedyś miała iść do szkoły pielęgniarskiej, ale nie poszła, bo poznała Patryka. I całe szczęście, jeszcze zostałaby pigułą!
– Jaki jest stan zdrowia syna?
– Zdrowy byk! – zapewnił dumny ojciec.
– Klienci restauracji w Białce mówili, że kasłał.
– Kasłał, zaraz kasłał – obruszyła się Andrzejewska. – Zakrztusił się! Byle co podają, i to jeszcze za takie pieniądze, to jeszcze się mszczą za uwagi! Na fejsie ich obsmaruję, do znajomych napiszę wszystkich, dziady popamiętają.
Aspirant Bąk miał zadać kolejne pytanie, lecz w tym momencie Bartuś Andrzejewski zaniósł się suchym kaszlem.
– Alergia – zawyrokowała Andrzejewska.
– Infekcja – podał swoją wersję Andrzejewski.
– Kawulok! – aspirant wezwał mundurowego, który błyskawicznie wyłonił się zza jego pleców.
Miał na rękach gumowe rękawiczki i ściskał palcami jakiś plastikowy przedmiot.
Zanim Andrzejewscy zdążyli cokolwiek powiedzieć, szybko wycelował małe urządzenie w głowę chłopaka. Pojawiło się kolorowe światełko, a po chwili rozległo piknięcie. Policjant odskoczył i pokazał aspirantowi wynik.
– Trzydzieści siedem i osiem!
Andrzejewscy próbowali coś powiedzieć, ale policjant pokazał ręką, żeby się nie zbliżali.
– Panie Miedziński – powiedział do Marcina, po czym spojrzał na rodzinę – państwo Andrzejewscy, proszę o pozostanie w pensjonacie do czasu podjęcia decyzji przez PSSE w Nowym Targu. Dotyczy to zarówno rodziny państwa Andrzejewskich, jaki i stałych mieszkańców pensjonatu oraz gości. Proszę pana o podanie listy gości, proszę ją wysłać mejlem.
– Co to, kurwa, jest jakieś PSSE? – tylko tyle mógł z wydusić Andrzejewski.
– Państwowa Stacja Sanitarno Epidemiologiczna – odpowiedział Bąk, ale widząc, że po twarzy Andrzejewskiego nie przemknął nawet cień zrozumienia, wyjaśnił: – Sanepid, teraz sanepid nazywa się PSSE. To oni podejmą decyzję, czy poddani zostaną państwo dwutygodniowej kwarantannie.
Policjanci odjechali, zostawiając Andrzejewskich i Marcina przed domem osłupiałych i niczego nierozumiejących .
DZIEŃ PIERWSZY
ODCINEK 9.
Marcin poszedł do Leszka i gości, żeby wyjaśnić sytuację i przekazać im polecenia policji, a Andrzejewscy stali na dole i przy papierosie omawiali to, co się stało.
– Mówiłem ci, żeby od razu wracać, żeby nigdzie nie wstępować, żeby dać sobie spokój. Musiałem te siki bezalkoholowe pić, bo ci się szarlotki z lodami i drinia zachciało.
– Nic by się nie stało, gdybyś nie nazywał kelnera leniwym pedałem! – Andrzejewska wypuściła z ust dym, który efektownie rozszedł się na mroźnym powietrzu i w świetle wiszącej nad wejściem lampy.
– Nie pedałem, tylko brudasem, a może ciapatym – sprostował Andrzejewski. – Na pewno nie pedałem, bo za brzydki był. – Zaśmiał się z własnego dowcipu. – Poza tym to brudas był, skąd oni go wytrzasnęli, na Ubereatsie tak tu dojechał, Hindus jeden?
– To Cygan z sąsiedniej wioski, słyszałeś, co mówił gospodarz. Znaczy się miejscowy to był, bo tu ich całą osadę mają, a ty żeś się wychylił i teraz mamy.
– Jakie, kurwa, wychylił? Co ty, kobieto, pitolisz? Ile czekaliśmy na jedzenie?
– No długo, ale ludzi było full.
– Full, srul i te tłumaczenia, że tuż po wysokim sezonie, że ludzie na weekend zjechali, a ja to w pompie mam! Rozumiesz? Płacę i chcę szybko! W Macu było szybko!
– Dwie minuty by cię nie zbawiły.
– Mnie? Mnie? To ty się cały czas pytałaś i ten gaduła! Kiedy, czy już, dlaczego tak długo. No żesz kurwa, nie mogłem tego znieść, więc popędziłem gnoja.
– No i mamy – skwitowała Andżela.
– No i mamy – uciął jej mąż.
Dopalali papierosy i nic nie mówili, ale Patryk Andrzejewski nie wytrzymał i kiedy wchodzili do pensjonatu, wypalił:
– Jebani konfidenci, donieśli na policję, co za ludzie! A wy, kurwa, musieliście na cały lokal się chwalić, że koronaferie, że frajerzy zostają w domach?
– A ty musiałeś mówić, że cię wkurwiają pedały, które prowadzą Zornicę? – odparowała Andżela. – Od razu wiedzieli, gdzie mieszkamy, przylukali nazwisko na karcie kredytowej i mamy. Ale zobaczysz, że tylko po złości nasłali na nas policję i nic nam nie zrobią. Wszystkie szkoły przecież normalnie zasuwają, chuja nam zrobią. I tak jutro wyjeżdżamy.
– Może nawet dzisiaj. Przyjedzie ten cały sanepid, załatwimy to jakoś i robimy wyjazd, i bo już mnie to wszystko wkurwia. – Andrzejewski sapnął. – Idziemy spać.
Poszli.
*
Skiturowcy siedzieli w swoim pokoju, wciąż oszołomieni. Kochali się dwa razy, było super i to, co usłyszeli od właścicieli pensjonatu, nie zrobiło na nich wielkiego wrażenia.
– Posiedzimy tu dłużej, to dłużej się będziemy kochać. – Ewa pocałowała Adriana w usta.
– Taaak, to był miły wieczór. – Adrian przeciągnął się na łóżku.
– Nic innego nam nie pozostanie. Jeśli będziemy tu zamknięci, skitury odpadają.
– Ebooki, filmy, muzyka, nadrobimy zaległości. Działka jest duża i stroma, możemy chodzić i budować kondycję. Będzie dobrze, Ewa, będzie dobrze!
Przytuliła się do niego i pomyślała, że nadchodzi ich ważny czas, że jeśli wytrzymają te dwa tygodnie, dadzą radę, to mogą wziąć ślub. Tak, ślub... Nie myślała o tym, myślała o związku partnerskim, który już nawet jej konserwatywni rodzice przestali nazywać życiem na kocią łapę. Będzie dobrze, tak, będzie dobrze. Jest jednak małe „ale".
– A twoja praca – zapytała.
– Wifi mają mocne, zdalna praca... i tak coraz częściej to się dzieje. No i chyba
złapałem zlecenie od naszych gospodarzy. Chcą, żebym im zrobił reklamówkę z drona.
Popatrzył z zadowoleniem na urządzenie leżące w rogu pokoju, nie wiedział jednak, że sprawa jest nieaktualna. Marcin Miedziński i Leszek Heine nie zdążyli im jeszcze powiedzieć, że są ich ostatnimi gośćmi.
*
Gospodarze siedzieli w salonie i rozpoczynali trzecią tego wieczoru butelkę riojy.
– I cały misterny plan... – Leszek zaczął słynną kwestię Siary z Killera.
– Taaak – Marcin uśmiechnął się kwaśno – możemy zostać z nimi wszystkimi na następne dwa tygodnie.
– Kto będzie za to płacił? – chciał wiedzieć Leszek.
– Tylko łóżko, żadnych cholernych posiłków, karminy siebie i skiturowców, reszta... Niech im opieka społeczna albo czerwony krzyż przywożą.
Marcin zapił swoją wypowiedź potężnym łykiem wina.
– A może przyjadą ze stacji epidemiologicznej i... – Leszek zamilkł na chwilę. – Myśl pozytywnie!
– Myślę pozytywnie i dlatego mam nadzieję, że jakby co, to nikt nie załapie tego świństwa i nikt nikogo nie zabije. Nie wyobrażam sobie tego podhalańskiego Dekameronu.
Marcin dopił wino, zakorkował butelkę, dając tym samym sygnał, że wieczór dobiegł końca. Jutro czeka ich ciężki dzień. Zacznie się od śniadania, które mają w pakiecie ich goście.
*
Kinga leżała sama w łóżku zawinięta w kołdrę. Słabo to wszystko wyszło. Tak jak tego nie planowała tego, co się stało, tak i nie potrafiła temu zapobiec. Trzy aperole i dwie margerity przytłumiły ją. Potem mili gospodarze. I alkohol. Więcej alkoholu. I jeszcze więcej alkoholu. Kiedy weszli do pokoju, poczuła, że musi to zrobić. On też tego chciał, była tego pewna. Ale nie był prowodyrem, tylko się dołączył i jak na podwórko zajechało policyjne auto i wszystko pękło jak mydlana bańka, kiedy ekspres, którym pędzili, wyhamował, on wyskoczył na peron, a ona została. Gdyby radiowóz nie przyjechał, zrobili by to i wszystko byłoby prostsze. Leżeli by teraz obok siebie, on by ją tulił, jutro rano pojechaliby do domu i to byłby koniec przygody. Tymczasem nie będzie oczywistego końca, jest otchłań, przez którą trzeba przejść. Czuła się winna, głupia i opuszczona. Nie wyobrażała sobie dwóch tygodni kwarantanny.
Robert leżał na materacu i czuł się jak przed skokiem ze spadochronem. Raz Magda zafundowała mu skok w tandemie. Stał wtedy w drzwiach samolotu i nie wiedział, co będzie. Chciał tego, marzył o tym kiedyś, ale się bał i pewnie nie przekroczyłby progu, za którym była nieskończona przepaść, gdyby go nie popchnęła... Z Kingą było tak samo, wiele lat temu pragnął jej, ale nie postawił kropki nad „i". Widocznie było to w nim i nagle odżyło, bo przyszedł impuls. Co powinien zrobić? Przytulić ją, zaryzykować i położyć się obok niej?
No nie, już nie, za późno, został tylko kac i wygląda na to, że jeśli zarządzą kwarantannę, czekają go dwa najbardziej niezręczne tygodnie w życiu.
*
Tak jak na początku wieczoru Bruno i Siwy siedzieli w pokoju Siwego. Na stole stała do połowy pełna mała butelka whisky. Nie próżnowali, bo nie zanosiło się na to, by któryś z nich usiadł z rana za kółkiem. Siwy był podminowany, bawił się suwakiem swojego beżowego swetra, jeździł nim w górę i w dół. Nie mówił nic, więc Bruno zagaił:
– No i co Siwy?
– Jajco. Wyjeżdżamy.
– Ochujałeś? Jesteśmy tu pod własnymi nazwiskami. Jak stąd spierdolimy, to nas będą szukać? Potrzebne ci to?
Nie. To nie było potrzebne Siwemu do szczęścia. Już się w życiu nauciekał i naukrywał. Basta!
– Masz rację, Bruno, ale co dalej? A jeśli nas zamkną na tej pieprzonej kwarantannie?
– Zdalna praca. – Bruno się zaśmiał. – Mówią, że to przyszłość! Zasięgu nie ma, ale wifi mają dobre. Wszystko będzie pod kontrolą, mamy dwudziesty pierwszy wiek, epoka cyberprzestępczości, hakerów i fejków.
– A dasz radę?
Bruno tylko się uśmiechnął i wyjął z kieszeni smartfon. Wiedział, co i jak, zresztą nie chodziło o to, by zwinąć komuś z konta pieniądze, tylko o organizację. A w tym był dobry, naprawdę bardzo dobry.
ODCINEK 10.
Policjanci wracali do Zakopanego, prowadził najstarszy, ponadczterdziestoletni sierżant Stanisław Wawrytko, obok niego siedział trzydziestoparoletni aspirant Kamil Bąk, a z tyłu najmłodszy, ledwie dwudziestojednoletni posterunkowy Sebastian Kawulok.
– Ci z Zornicy wysłali listę gości? – zapytał Wawrytko.
– Jeszcze nie – odpowiedział aspirant Bąk, sprawdzając pocztę na ekranie smartfona.
– Ale czy przyjdzie, czy nie przyjdzie, sierżancie, to przecież i tak zrobiliśmy to, o co chodziło. – Trzeci z policjantów się zaśmiał. – Są obesrani i niewyspani!
– Szkoda tylko, posterunkowy Kawulok, że kosztem facetów z Zornicy – zauważył aspirant. – Fajni goście, ale...
– Nie ma róży, bez ognia – podsunął filozoficznie sierżant Wawrytko.
– Chyba raczej „nie szkoda róż, gdy płonie las" – sprostował posterunkowy Kawulok.
– Ale ja film taki widziałem – wyjaśnił sierżant.
– Nie ma róży bez ognia Barei! – niemal równocześnie wystrzelili aspirant i posterunkowy.
– No, Barei, Stanisław miał, jak Staszek Bobak ze Zębu. Dobry skoczek z niego był, jeszcze przed Małyszami, Stochami i Kubackimi. Nie żyje już pan Staszek Bobak i ten Bareja też pomarł. Wielu aktorów już nie żyje z tego filmu, bo to już bardzo stary film, przedwojenny, można powiedzieć, ale dobry, bardzo dobry, życiowy – podsumował sierżant Wawrytko.
– Dobry i stary, ale nie przedwojenny! – oburzył się Bąk.
– Przedwojenny, panie aspirancie! – upierał się Wawrytko.
– Co wy gadacie, panie sierżancie! To z lat siedemdziesiątych, to się działo za tego...
no jak mu tam... Gierka, tego, co był prezesem partii, która wtedy rządziła! – tłumaczył Kawulok.
Wawrytko prowadził, więc nie mógł się odwrócić, więc rzucił tylko piorunujące we wsteczne lusterko i użył argumentu ostatecznego:
– Posterunkowy, pamiętajcie, że ja nie tylko starszy stopniem, ale i wasz ujek som! I nie myślcie se, że jak się na studia wybieracie, to już tacy mundrzy jesteście! A stan wojenny, e? Był stan wojenny na prawie dwadzieścia roków przed twomi narodzinami. Był cy go nie było? Był, znaczy przedwojenny!
Sebastian Kawulok wiedział, że musi teraz ważyć słowa. Stary sierżant Stanisław Kawulok nie tylko przypomniał, że jest starszy stopniem w policji, ale i w rodzinie. Był jego wujkiem, on i jego ojciec są cioteczni bracia, siedzą na weselach obok siebie i razem piją gorzałę. No i po góralsku zaczął gadać, znaczy się zły.
– No mają rację ujek. Był stan wojenny.
– No i widzisz, Sebuś, starszych trzeba słuchać! Dobrze się na tym wychodzi. A ja żem ciebie też posłuchoł i sprawę dalej do pana aspiranta przedstawił.
Tak w istocie było.
Dziewczyna Kawuloka dorabiała w sezonie w Redyku. Sebastian Kawulok pojechał do niej między końcem jej roboty i początkiem swojego patrolu. Kaśka była zła, tak jak wszyscy w karczmie, bo to już są dożynki po sezonie, więc i zmęczenie okrutne, wkurw na gości i na cały świat. Bo sezon zaczął zaraz po świętach Bożego Narodzenia, choć właściwie nie wiadomo, czy kiedyś się skończył, i już tak leciało: sylwester (i prostactwo gości, co zjechali na sylwestra w Zakopanem i czuli się jak nie wiadomo jakie pany), ruskie święta, Trzech Króli, a trzynastego stycznia pierwsze ferie. I aż do dwudziestego trzeciego lutego te ferie były, a po nich zjechali ci, co nie mieli szkolnych dzieci, więc nadal był młyn. Do tego doszło zmęczenie, a w piątek wieczór to się jeszcze na weekend kupa gości zjechała i nie można było nastarczyć rąk do pracy i jedzenia w kuchni. Para z chłopakiem piekliła się okrutnie, do tego jego ojciec, obleśny grubas się do niej ślinił, więc poprosiła Cygana, to znaczy Adama Lakatosza, żeby się nimi zajął. No i wsadziła Cygana na minę, bo grubas go zwyzywał. Opowiedziała wszystko Sebie, a on ściągnął brwi i jak to policjant, porobił notatki i pogadał z personelem. Z zasłyszanych przez kelnerów rozmów oraz z karty, którą podali wredni goście, wiadomo było, że się nazywają Andrzejewscy i mieszkają za wsią, u tych dwóch ceprów, co prowadzą Zornicę, i że gówniarz jest na szkolnej kwarantannie. Ze starszymi kolegami z komisariatu ustalili, że za dużo im zrobić nie mogą, ale strachu troszkę napędzą. I napędzili!
– Dziękuję wam, żeście tego bujoka utemperowali – podziękował starszym kolegom.
– Nie ma sprawy, raz dwa i po wszystkim – zaśmiał się Wawrytko.
– No raczej nie... – aspirant zawiesił głos. – Za dziękuję się nic nie kupuje.
Zapadła cisza. Czy aspirant Bąk chce czegoś od posterunkowego Wawrytki?
Flaszkę ma kupić czy co?
– No, ja już obiecałem, że ze swoją kapelą zagram wam na weselu! – odgadł Wawrytko
intencje aspiranta.
– Tego nie liczę, bo chyba mam jak w banku!
– No to... – Przecież chyba nie o flaszkę chodzi, pomyślał posterunkowy.
– Papiery wypełnisz po tej interwencji, uzupełnisz nazwiskami gości z Zornicy i tak to wszystko pięknie poskładasz, żebym tylko musiał się pod tym podpisać i pchnąć na Chramcówki.
– Na Chramcówki?
– Najsampierw na Charmcówki, bo tam jest PSSE, a później na wieś, do wójta, ośrodka zdrowia i straży pożarnej. Była interwencja, zerwaliśmy na równe nogi jedenaście osób, wygoniliśmy na pole rodzinę z dzieckiem. Musi być po tym ślad w papierach. To się dupochron nazywa, rozumiesz, młody?
*
Śniadanie przypominało konsolację, ale taką bez alkoholu i ze skłóconą rodziną, która przyjechała na pogrzeb. Jakoś nikt nie miał ochoty rozpocząć rozmowy, mieszkańcy każdego z pokoi stanowili w jadalni osobne byty, oczywiście poza numerami trzy i cztery, w których mieszkali Siwy i Bruno. Za to piątka Kingi i Roberta była przedzielona niewidzialnym murem. Ona szybko wypiła kawę i wyniosła się na górę, on nawet nie próbował jej zatrzymać. Robert starał się nie patrzeć Kindze w oczy, ona też nie miała odwagi. Czuł, że każdy siedzący w jadalni wie, że coś zaszło. Był pewny, że spekulują, mają swoje wersje, i że za chwilę Andrzejewski wyjedzie z jakimś obleśnym żarcikiem. Już się zaczął wiercić i łypać spode łba, a wcześniej szeptał coś do ucha żonie. Trzy, dwa, jeden...
Nim Patryk Andrzejewski zabłysnął starannie przygotowaną kwestią na temat sąsiadów z dwójki i piątki – „Państwo spod piątki to coś nie halo, ale wy młodzi... ha, ha, ha! Dobrze, że Bartuś z drugiej strony apartamentu ma pokój, ha, ha, ha"! – Ale nie zdążył tego powiedzieć, bo ciszę przeciął odgłos syren.
– Co to, kurwa, jest? – Andrzejewski był zaprogramowany, by coś powiedzieć,
więc zaimprowizował i żeby jednak nie wyszło na to, że się przestraszył czy dał zaskoczyć, dodał: – Nalot jakiś czy co?
– To nie nalot, po prostu zwykły sygnał alarmowy dla Ochotniczej Straży Pożarnej
– wyjaśnił Marcin.
– Muszą tak? – Andżeli Andrzejewskiej syreny przeszkadzało, zupełnie jakby przez większość swego życia nie mieszkała w pobliżu stacji kolejowej. Nawet teraz mieli okazały dom niedaleko górki rozrządowej.
– Muszą. Zwołują się na akcję. Każdy, kto to usłyszy, musi rzucić wszystko i biec do remizy.
– Ciekawe, gdzie się pali? – Bartuś Andrzejewski spojrzał w okno z nadzieją, że ponad choinkami zobaczy ogień albo przynajmniej dym pożaru.
– Nie musi się palić. Może być podtopienie albo powódź, wyciek z cysterny, wypadek...
Chwilowo goście zajęli się jedzeniem, bo Leszek wniósł na stół parujący garnek z frankfurterkami.
Szwedzki stół byłby łatwiejszy w obsłudze, ale wtedy goście nakładali sobie stosy jedzenia, które się marnowało, wielki zbiornik z odpadkami zapełniał się w błyskawicznym tempie i to mimo że w pensjonacie, nawet w szczycie sezonu, nie mieszkało więcej niż szesnaście osób na raz.
Andrzejewski rzucił się na zawartość garnka jakby nie wiedział, że dla wszystkich starczy, ale instynkt łowcy wychowanego jak większość Polaków w wielopokoleniowej tradycji niedostatku, reglamentacji i kolejek był silniejszy. Tym razem powstrzymał się od komentarzy, tylko pałaszował, aż mu się uszy trzęsły. Uderzenie przyszło z innej strony.
– A musztarda z Dijon? Mieli panowie kupić – rzucił Adrian.
I ty, Brutusie, przeciwko mnie? – Pomyślał Leszek.
– Nie wiem, czy pan pamięta, ale miałem kupić dzisiaj rano – wycedził Leszek.
– A, tak, zapomniałem – mruknął wielbiciel musztardy z Dijon.
– Taki problem, jakaś tam musztarda francuska! – prychnął Andrzejewski. – Może się okazać, że będziemy tu gnili na kupie przez dwa tygodnie. Coś mi się wydaje, że te policaje to tak tylko przyjechały. Bez nakazu nie mogą nas tutaj zatrzymać. To wszystko miejscowi, to klika jest. Sami górale, policjanci, te france z restauracji i ten Cygan. To zmowa! Zobaczycie, że pies z kulawą nogą się nami nie zainteresuje, a ja... Ja mam znajomości w komendzie wojewódzkiej!
Myślał, że to zrobi wrażenie. Nie zrobiło. A jeśli tak, to tylko na typach z trójki i czwórki. Te leszcze popatrzyły na niego spode łba, jakby mogły mieć jakieś poważne problemy z psami. Emeryt, kurwa jego mać, w sweterku, i jakiś Spanish Alfonsino. Mimo wszystko wolał zagasić ten wątek i nie chwalić tym, że dorzucił się na nowy radiowóz. Dorzucił się, ale pięć razy więcej zarobił na kontaktach z chłopakami z miasta, więc wiadomo, panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek.
– Ja ich sprawdzę. – Pogroził palcem, jakby trzech gliniarzy, którzy odwiedzili ich tuż po północy, stało frontem przed nimi. – Sprawdzę ich, jak Boga kocham, że ich sprawdzę! Dziecko i małżonkę skurwysyny na mrozie przetrzymały, zamęt wprowadziły. Chuj z tego będzie, ja to państwu mówię, żadnej tam, kurwa, kwarantanny nie będzie.
Chyba tak wyglądał Churchill po swoim słynnym przemówieniu, w którym powiedział, że oferuje Brytyjczykom tylko „krew, znój, pot i łzy". Premier rządu Jej Królewskiej Mości najpewniej zapalił po wygłoszeniu tych słów cygaro i uzupełnił poziom alkoholu szklaneczką whisky. Andrzejewski też by coś uderzył, ale był pewny, że to wszystko blaga, spisek, góralska zemsta. Policzy się z nimi, a teraz podje. Połowa to wege i niedorzwoje gastronomiczne, spokojnie można zarzucić drugą porcję. Albo i drugą plus! –pomyślał zadowolony.
Kiedy nakładał sobie górę kiełbasek i sięgał po kolejną porcję pieczywa, jego rękę uprzedziła ręka gościa, którego ochrzcił w myślach Spanish Alfonsino. Chciał się przepchać, ale tamten go odtrącił i niskim, jak na takiego pizdusia głosem, wycedził:
– Nadwagę pan złapiesz.
– Co?
– A to, że się pan przy kotle rozpychasz, jakbyś był u siebie w dużym pokoju. Umiaru
trochę. Kultury, byle jakiej, ale kultury!
Andrzejewski nie był na coś takiego przygotowany, więc nic nie powiedział. To była sytuacja nowa, bo w domu, w firmie, w biznesie i wszelkich kontaktach rzadko kto mu się stawiał. Jak się ostatnio podliczył, to w nieruchomościach, autach, firmie i w tym, co odłożył, miał już kilka baniek, w zależności od kursu to nawet bańka w ojro wychodziła. Był więc dziany, więc prawdziwy respekt czuł do takich, co mieli siedem zer na rachunku, no i oczywiście do ludzi władzy, ale też nie do byle radnych... Dlatego przysponsorował nową sukę, zafundował swojemu posłowi urodziny i może dołoży się do następnej kampanii. Oczywiście jeżeli ten wciąż będzie kimś, bo on wiedział, jak to się mówi who is who. Z reguły się nie mylił, więc był w szoku, że tak się przestrzelił z tym gościem wyglądającym jak hiszpański fryzjer. Kto by się spodziewał, że tak przykozakuje!
Na razie Andrzejewski odpuścił, ale w głowie układał plan, jak pokazać temu leszczowi, kto tu rządzi!
ODCINEK 11.
Bruno nie lubił takich gości jak Andrzejewski. Macho, kurwa jego mać, co by się zesrał przy pierwszej prawdziwej okazji. Pewnie kiedyś obił parę mord na weselach i dyskotekach, może jeździł na wyjazdy ze swoim klubem. Kawał schaba, który chodzi na siłkę albo nakupił sobie sprzętu do domu i coś tam sobie macha i przerzuca, ale nie jest w stanie przepalić sadła, którym obrasta. Narobił sobie dziar, ma kajdan, jest obcięty na jeżyka niewiele wyższego od trzydniowego zarostu, który miał na twarzy. Look prowincjonalnego przedsiębiorcy-gangusa, pana świata i okolic z filmów klasy B, silny człowiek ze starego kina i wsiowych ubawów, zdrowy cham, ale żaden fighter.
Siwy kopnął go pod stołem, żeby dał spokój, ale Bruno nie miał zamiaru pasować, on też miał plan. Zjadł swoją porcję i postanowił wziąć dokładkę, nie z głodu ani nawet z łakomstwa, tylko po to, żeby typa sprowokować.
Powoli wyciągnął rękę, sięgając po frankfurterki, i wtedy z bloków, niczym najszybszy człowiek świata, Usain Bolt, wystartował Andrzejewski. Pierwszy wpakował widelec go garnka, mając w oczach triumfalne ogniki, bo to był ten jego wielki plan! Nie przypuszczał jednak, że potrącenie sztućca, który trzymał Bruno, przyniesie taki efekt. Bruno wypuścił widelec, ten wpadł do garnka, wybijając w górę fontannę tłustej wody, która opadła na rękaw śnieżnobiałego dresu, w który wbił się dzisiaj Andrzejewski.
– Ups, sorki – sapnął Bruno z teatralnym przejęciem – niepotrzebnie się pan spieszył!
– Ja? – wycedził przez zęby Patryk Andrzejewski.
– Pan – rzucił z końca stołu Siwy, który dodał jeszcze z zimnym, fałszywie przymilnym uśmiechem: – A może w serwetkę, się pan wytrze, bo dresik zapaskudzony.
Awantura wisiała w powietrzu.
– Nic się nie stało, panowie – powiedział Leszek koncyliacyjnym tonem. – Płyn do mycia naczyń i...
– Płyn do mycia naczyń? – warknął Andrzejewski.
– Dobrze spiera tłuszcz. – Leszek starał się okazywać zniecierpliwienia.
– A kiedy to wyschnie? Ja mam zamiar dzisiaj wyjechać!
– Lepiej się nie przyzwyczajać do tej myśli – powiedział Marcin, wstając od stołu. Podszedł do okna oknie i zagwizdał, jakby zobaczył coś budzącego podziw.
– Straż pożarna – stwierdził Bartuś Andrzejewski, najbardziej spostrzegawczy z całego towarzystwa, i z miejsca podbiegł do okna.
– Co się stało. – Adrian się ożywił. – Pożaru nie ma, nie zalewa nas, nie było żadnej katastrofy, więc o co chodzi?
– O katastrofę właśnie – cierpko zauważył Leszek i ruszył do drzwi.
Inni też się ruszyli, nawet Siwy i Bruno, tyle że im się nie spieszyło, pilnowali tyłów, bo chcieli wiedzieć, co się dzieje, ale nie mieli zamiaru rzucać się w oczy.
Stary, ale wypucowany na błysk wóz straży pożarnej stanął tak, że zablokował wjazd do pensjonatu. Strażacy sprawnie zaczęli przygotowywać się do akcji. Leszek zobaczył, że przy armatce wodnej uwija się młody Karpiel, instruktor narciarski, który dorabiał także w karczmie stryja, kelnerując i grając wieczorami w kapeli.
– Co tam, Jędruś, będziecie nas gasić?
– Eeee, no gdzie tam. – Karpiel się zaśmiał. – Zaś tylko pilnujemy, żeby zarazy żadnej na wieś nie wywlekli! – krzyknął tak głośno, że słychać go było pod samym domem, gdzie pijąc kawę i paląc papierosy, stali Siwy i Bruno.
Kiedy Leszek podszedł bliżej i oparł się o bramę, z szoferki wychylił się starszy strażak, Józef Mądry, na co dzień właściciel warsztatu samochodowego.
– Żartuje chłopak? – zapytał Leszek.
– Trochę tak, a trochę nie. Macie ostać w chałupie, znaczy się w obejściu, taka informacja z policji przyszła. Jakiś gość co u was jest, może mieć tego kornacośtam, więc rozumiecie...
– Ale jeszcze nie wiadomo, czy ktoś ma koronawirusa. On ma gorączkę, ale właściwie nie wiadomo, co mu jest.
Leszek nie wiedział, dlaczego to mówi, tłumaczył się jak piłkarz, który skosił rywala na oczach sędziego i kreśląc rękami w powietrzu owalny kształt, tłumaczy: „W piłkę było, panie sędzio, w piłkę".
– Mo albo i ni mo. No a jak jednak mo? – z filozoficznym spokojem zapytał Józef Mądry. – Ja tam nie wiem. Jak przyjadą doktory, to zdecydują. My tylko pilnujemy, żeby się wam goście nie rozleźli.
W tym ostatnim zdaniu Leszek wyczuł jakąś szansę.
– A my?
– A wy? – Strażak zaśmiał się i powiedział szeptem" – Wy to, panie Leszku, z panem Marcinem to już tutejsi som!
Zrobiło mu się miło. Cepry, ale jednak tutejsi.
Strażak to by może wypuścił go za bramę, ale policjant twardo mówił, o czym jeszcze przypomniał dzwoniąc i wysyłając e-maila, że nie ma żadnego wychodzenia poza obręb posesji. Mogą wychodzić z pensjonatu, ale za ogrodzenie nie. Poza tym, gdyby to zrobił, a Andrzejewscy by to zauważyli, to mieliby z nimi urwanie głowy.
– Panie Józefie...
– Panie Marcinie... – powiedział Mądry z uśmiechem – przecie to jasne jak słońce, jak zornica! Walduś, pójdź no z towarem!
Trzeci ze strażaków, Waldemar Murań, właściciel gospodarstwa z pokojami do wynajęcia, wyciągnął z wozu kartonowe pudło i postawił je przy furtce.
– Weźcie se to na zdrowie!
– O wszystkim pomyśleliście! – Leszek pokręcił głową.
– Bo strażak musi myśleć o syćkim, chleb, masło, wędlinka, no i... no, wiecie, o co mi się rozchodzi!
Wiedział!
– Cytrynówka weselna, ostało się pół krzynki, goście już nie pijo tak tak jak zawdy.
– Skrzywił się z niesmakiem.
– Ale my...
– Coś musicie robić, czekając na doktorów, nie wiadomo, kiedy przyjadą! A jak się okaże, że was tu trzeba będzie zawrzeć na dwa tygodnie, to dowiezie się więcej! No, bierz pan i zabawiaj gości, to się uspokoją, bo widzę, że są jak stary Gut, co go przy młockarni prąd kopnął! Polej im pan, bo dostaną jakiego zwarcia!
Leszek raz jeszcze podziękował, otworzył furtkę, zabrał pudło i ruszył w stronę gości, którzy stali parę metrów dalej i przysłuchiwali się rozmowie.
*
Kinga siedziała przed otwartym laptopem, telefon nie miał zasięgu, ale sieć wifi w pensjonacie działała znakomicie. Surfowanie po sieci nie przyniosło niczego dobrego. Mówiono o nadciagającej pandemii, chorowało coraz więcej Włochów, Francuzów i Niemców. Wirus zabił już trzy i pół tysiąca ludzi i był coraz bliżej Polski, ale minister zdrowia Szumowski twierdził, że w Polsce żadnego zagrożenia nie ma. W takim razie dlaczego ich tu zamknęli?
Z odrętwienia wyrwał ją odgłos dobiegający zza okna. Przed pensjonat zajechał wóz strażacki i zablokował bramę.
Wszyscy weszli do domu, na dworze zostali tylko dwaj mężczyźni. Przedstawili się na śniadaniu, ale zapamiętała ksywki, którymi posługiwali się między sobą: starszy był Siwy, młodszy Bruno.
*
Śniadanie, kawa, papieros. I jeszcze jedna kawa. Bruno wrócił na chwilę do jadalni, zrobił dwie kawy z ekspresu na kapsułki i dołączył do Siwego.
– Malina już wszystko wie – oznajmił.
– Nikt nie przyfiluje?
– Prędzej teraz, jak do mnie mówisz. – Bruno się uśmiechnął. – Daj komórę.
Siwy mu ją podał, a Bruno położył aparat na parapecie przy wejściu do pensjonatu, gdzie leżał już jego smartfon.
Wskazał Siwemu kierunek spaceru: altana stojąca na skraju wypłaszczenia kilkanaście metrów za domem, dalej łąka opadała stromo w dół. Trzymali w dłoniach kubki z gorącą kawę i palili.
– Inaczej się teraz ogarnia sprawy. – Siwy pokręcił głową.
– Inaczej. Są dobre aplikacje do takiej komunikacji, poza tym wiele spraw jest już ustawionych.
– Czyli nad tym panujesz?
Który już raz Siwy go o to pyta? Bruno skinął głową i spokojnie, powiedział to, co
powtarzał za każdym razem:
– Gdybym nie panował, tobym ci powiedział. Wiesz, że zależy mi tak samo jak tobie.
– Wiem – mruknął Siwy.
Patrzyli na zarys gór, który z trudem przebijał się przez mgłę i chmury. Między wierchem a Tatrami ciągnęła się biała zawiesina. Była jak morze, pod którego powierzchnią ginęły domy, pola i lasy.
– Przyznam ci się, że w pewnym momencie myślałem, że jesteśmy w dupie, ale teraz wydaje mi się, że ta sytuacja sprawia, że jesteśmy, Siwy, do przodu.
– Do przodu?
– Jak najbardziej. Jak nas tu zapuszkują, to mamy nie tylko dziewięciu świadków,
ale i papiery od policji. Miałeś kiedyś takie alibi?
– Chyba tylko wtedy, jak siedziałem w kryminale i ktoś podobny do mnie odpalił
ucho!
Zaśmiali się, a Bruno pomyślał, że do zastrzelenie ucha, czyli policyjnego informatora, specjalnie wybrano wtedy kilera, który był podobny do Siwego.
ODCINEK 12
Każdy starał się jakoś zapełnić czas, jeśli nie do przyjazdu inspekcji sanitarnej, to przynajmniej do obiadu. Skiturowcy biegali po łące w górę i w dół, cały czas zerkając na swoje wypasione sportowe zegarki, reszta siedziała pozamykana w pokojach. Wyjątkiem był Robert, który siedział samotnie w jadalni i oglądał trzeci sezon niemieckiego serialu „Babylon Berlin". Spojrzał na zegarek i wychodziło na to, że zdąży obejrzeć przed obiadem jeszcze dwa odcinki.
*
Marcin i Leszek zapowiedzieli posiłek na czternastą i jeszcze do południa mieli nadzieję, że zostaną zwolnieni z tego obowiązku, bo, jak mówił strażak Mądry, „przyjadą doktory". Ale nie przyjeżdżali i jakiś kwadrans po dwunastej Marcin wstał sprzed ekranu, na którym oglądali serial „Na cały głos". Jego bohaterem był mistrz telewizyjnej manipulacji, Roger Ailes.
– Teraz już wiesz, skąd nasi politycy czerpią wzory i jak wróciła telewizja jak z PRL-u – powiedział do Leszka.
– Wiem. To znaczy wiedziałem, ale nie zdawałem sobie sprawy ze skali kurestwa.
Jak taki gość mógł to zrobić...
– Mógł, bo ludzie chcieli fejkowych newsów, chcieli się dowiedzieć nie o tym. co się naprawdę wydarzyło, tylko o tym, co pragnęli usłyszeć. Teraz kurek się odkręci, będzie się lało. Zapisuj, co mówią politycy o koronawirusie, co bredzi Trump, Johnson i...
– Nasi się dopiero rozkręcają.
– Nasi, jak oni, zakręcają. Nic nie będzie, jesteśmy przygotowani, wszystko w porządku... Dość tego, robię obiad.
– Nie lepiej dać im produkty? To nie nasz obowiązek, niech sami sobie zrobią. Nie sądzisz?
– A lubisz sprzątać? Tak będzie łatwiej. Spaghetti, sos, oscypki na przystawkę. Wreszcie
przydadzą się kulki mięsne z Ikei.
– Zuch!
Marcin poklepał Leszka po ramieniu.
*
Obiad przeszedł zastanawiająco gładko, bo niespodziewanie skromny posiłek stał się towarzyską atrakcją dnia. Przed obiadem wjechała dobrze schłodzona cytrynówka, której spróbowali wszyscy z wyjątkiem Roberta i Andrzejewskiego. Obaj mieli nadzieję, że jeszcze dziś opuszczą pensjonat, więc podziękowali, Robert beznamiętnie, a Andrzejewski z żalem.
Butelka szybko się rozeszła, bo chociaż skiturowcy ograniczyli się do jednej kolejki, wiadomo, sportowcy, reszta nie wylewała za kołnierz. Wydawało się, że Andrzejewska i Kinga prowadzą jakiś szaleńczy wyścig, a dwaj mrukliwi faceci godnie im sekundują. Leciała właśnie druga flaszka tatrzańskiego nektaru, kiedy przyjechali inspektorzy sanitarni. Byli zapakowani w kombinezony i mieli na twarzach maseczki.
To była krótka piłka, wystarczyło zmierzenie temperatury Bartusiowi i inspektor ogłosił:
– Muszą tu państwo zostać na dwa tygodnie.
– Ale przecież on nie choruje, czuje się dobrze, jakiś tam kaszelek i temperatura... – przekonywała niedoszła pielęgniarka Andżela Andrzejewska.
– To niech się pani cieszy, że nic mu więcej nie jest!
– A jak mu się pogorszy? – zapytała Andrzejewska.
– To wtedy zabierzemy go do szpitala. Na razie zarządzam kwarantannę!
– A nie mają państwo jakichś testów – zapytał Robert.
– No właśnie, testy zróbcie – odezwał się chór głosów.
– Mamy tylko dla chorych – powiedział inspektor i dodał w myślach: dla jakichś specjalnie chorych, bo przecież żadnych testów nie ma. Gdzieś tam podobno są, ale jakieś śladowe ilości, więc nie wiadomo, co by się musiało stać, żeby ich użyto.
Inspektorzy wyszli i jeszcze w samochodzie policzyli, że przy tej liczbie maseczek, jaką im przydzielono, mogą jeszcze zrobić kilka kursów. Oby nikt już nie wszczynał żadnego alarmu, bo środków ochronnych brakowało. Nie byli wyjątkiem, bo wiedzieli od kolegów ze szpitali, zarówno cywilnych, jak i wojskowych, że nikt nie jest przygotowany na to, co nadciąga nad Polskę.
*
Gospodarze i goście wrócili do jadalni, względnie miły nastrój trafił szlag. Oczywiście za sprawą Andrzejewskiego.
– No i mamy problem. – Popatrzył z wyrzutem na gospodarzy, a potem przetoczył wzrokiem po reszcie. Powiedział to z taką pewnością siebie, jakby to nie ich syn był sprawcą całego tego zamieszania.
– Problem, to mamy przede wszystkim my! W niedzielę w południe zamykamy pensjonat! – huknął Marcin.
Zapadła cisza, którą przerwali skiturowcy:
– A my?
– Państwo mieli być ostatnimi gośćmi – odpowiedział już nieco spokojniej Marcin.
– No i chuj bombki strzelił – mruknęła pod nosem Andżela Andrzejewska, która już ułożyła sobie w głowie akcję obsmarowania w sieci pensjonatu Zornica. Trudno, pedałom się upiekło, więc przyłoży całej reszcie. Dopieprzy tym góralskim zdziercom gorszym niż arabscy przekupnie i bezczelniejszym niż greccy hotelarze.
Ta myśl przyniosła jej chwilową ulgę. I kolejny kieliszek cytrynówki. Pili wszyscy z wyjątkiem Roberta.
*
Po obiedzie wrócili do pokojów. Andrzejewski po tym, gdy wymienił z jakimiś ludźmi parę e-maili, złapał fazę. Nalał sobie szklankę whisky i promieniał ze szczęścia.
– Co żeś taki zadowolony? – chciała wiedzieć Andżela.
– Nie powiem ci, żeby nie zapeszyć.
– Mejla byś do Anki wysłał. – Imię szwagierki wypowiedziała bez większego entuzjazmu. – Niech matce powie co się dzieje.
– Z Anką właśnie pisałem, więc ty lepiej do szkoły napisz!
– Sami zadzwonią, jak się Bartusia nie doliczą. Zawsze tak robią, to znaczy napiszą, bo oni wszystko tymi mejlami załatwiają, a zresztą i tak zasięgu nie ma.
– Ty to jednak głupia jesteś, kobieto – westchnął Andrzejewski, jakby chciał tym samym wyrazić bezgraniczny ogrom cierpień, jakie spotykają mężczyznę, który związał się z kobietą nie tak inteligentną jak on. – To mi zwisa! O pieniążki chodzi! Skoro opuścił dwa tygi i jeszcze drugie dwa, to jakiś discount się należy! Nie będę becalował pełnej stawki.
– Bo i nie płacisz!
– Nie płacę?
– Obiady i zajęcia dodatkowe odjęte, nie słuchasz mnie!
– Myślisz, że nie wiem?! – huknął. – O lekcje mi chodzi. Pisz do nich, że nie mam zamiaru płacić, niech od sanepidu ścigają! A jak wyślesz, to wiesz... – Uśmiechnął się, oblizując wargi.
Tak, wiedziała. Bartuś na play station, a ona z nim do łazienki. Robili to, a raczej ona jemu, trzy dni temu. To był ten dzień. Żeby to jeszcze działało w dwie strony, ale w tych warunkach nie potrafiła dojść i kończyło się na grze do jednej bramki.
*
Siwy i Bruno siedzieli nad butelką whisky.
– To ostatnia? – zapytał Siwy.
– Ostatnia. Skąd mogłem wiedzieć...
Podnieśli szklanki do ust.
– Co to za odgłos? Ten knur ma kłopoty z żołądkiem? – zastanawiał się Bruno.
– Raczej żona go obsługuje – powiedział Siwy, upijając łyk whisky.
– Różne pornosy oglądałem, BDSM-y, z akcesoriami, amatorskie, jeden z osłem
nawet...
– Kino przyrodnicze? – zdziwił się Siwy.
– Tak z ciekawości – usprawiedliwił się Bruno.
– No i co?
– Nie interesuj się, bo ci ten kiosk spalę – odpowiedział Bruno z uśmiechem.
Siwy też się roześmiał, bo przypomniało mu się, do czego młodszy kolega pije. Był kiedyś, za małolata, tak kawał, który sam zresztą Brunowi opowiedział: git człowiek klęka przy konfesjonale, a ksiądz do niego: „Wyznaj swoje grzechy, synu". A git na to: „Tylko nie synu, klecho, bo ci ten kiosk spalę!". Kto dziś zrozumie taki kawał? Prawie nikt. Tak się zdobywało ostrogi, wchodziło w świat poważnych ludzi, takie też były rozrywki, bo kioski paliło się nie tylko dla zatarcia śladów, ale i dla sportu.
– Masz rację, chodźmy się przewietrzyć, trzeba dać pooddychać płucom. – To mówiąc, Siwy obrócił w dłoni paczkę papierosów.
Doszli do końca ścieżki, za którą była już tylko należąca do pensjonatu ogrodzona łąka. Lekki wiatr przegnał chmury, mgły nie było, w dole mrugała światłami wieś przy drodze wieś. Domy stały tak blisko siebie, że momentami wydawało się, że stykają się dachami.
Patrzyli na stojący po sąsiedzku[ czy on jest obok czy niedaleko ]okazały dom z bali, który podobnie jak pensjonat Zornica miał na tyłach schodząca w dół łąkę.
– Będzie?
– Będzie. Ten skurwysyn nie zmienia przyzwyczajeń. Poza tym to jego dom. To nam daje furtkę!
– Chuj mnie obchodzi furtka i zasady! Zasady już dawno zostały podeptane, rozumiesz?!
Oczywiście, że Bruno rozumiał. I akceptował plan Siwego. Gdyby tak nie było, toby tu nie przyjechał. Za żadne pieniądze by tego nie zrobił. Zresztą nie o pieniądze chodziło.
ODCINEK 13.
No i zamknęli ich. I kolejny problem. Ujek, czyli sierżant Wawrytko, już go za to zjechał. Ledwie zaczęła opadać fala problemów związanych z sezonem i gośćmi, a jest nowe gówno do doglądania – pieklił się, kiedy nakazano patrole i sprawdzanie, czy kwarantanna nie została złamana.
W dzień stali strażacy, ale na noc zjechali do remizy. Straż gminna niby tam zaglądała, ale policja to policja, zresztą nie było bardziej prestiżowej sprawy w okolicy. Zaraz pewnie napisze o tym „Tygodnik Podhalański", a po nim powtórzy reszta Polski, więc trzeba trzymać rękę na pulsie. Sebastian zajechał z ujkiem najpierw przed ciszą nocną, a później jeszcze raz w nocy. Ujek siedzieli w aucie, a on zrobił obchód wzdłuż płota. Niczego szczególnego nie wypatrzył, wszystkie auta stały na parkingu, w oknach ciemno. W końcu była druga w nocy.
*
Siwy doświadczył w swym ponadsześćdziesięcioletnim życiu zbyt wiele, by mieć spokojny sen. Nawet jeśli wydawało się, że śpi jak kamień, to cały jego organizm był gotowy do tego, by odpalić jak rakieta. Nauczył się tego w więzieniu, bo do wojska go nie wzięli. Nie potrzebowali tam skazanych.
Przez sen usłyszał szelest, ale nie wstał, nie zerwał się, tylko ułożył strategię. Było ich trzech,skradali się i chcieli otoczyć jego łóżko. Czekał, aż znajdą się w jego zasięgu, załatwi ich tym, co miał pod ręką. Był przygotowany pod kocem trzymał miskę i kubek, w którym pił herbatę. Nie zauważyli, że nie śpi, lecz czuwa, mając pod ręką zaimprowizowane narzędzia walki. Pierwszego pojechał po nasadzie nosa rantem od miski, drugiemu centralnie w usta kubkiem. Mieli dość, więc ten trzeci, w którym rozpoznał bandziora o ksywce Dziku, będzie musiał z nim pójść na solo.
Stał pośrodku pokoju w pensjonacie, a w rękach miał butelkę i lampkę nocną, wykonaną z jakiegoś ciężkiego stopu. Z twarzy płynął mu pot, oddech miał ciężki, palce zaciśnięte tak mocno, że aż zbielały kostki. To był tylko sen, sen który przypominał mu pierwszą noc spędzoną w więzieniu. Pod celą fala była gorsza niż w wojsku i nie miał zamiaru jej się poddawać. Ci, którzy chcieli go przećwiczyć, chcieli zacząć od rowerka, czyli wetknąć między palce stóp kawałki papieru i podpalić, przytrzymać i patrzeć jak wierzga wyjąc z bólu. Potem, w zależności od tego co by im przyszło do głowy mieli mu zrobić kocówę, albo coś gorszego. Nie zrobili, bo dwóch z nich dostało szybkie bęcki. Miało być trzech starych wyrokowców i dziewiętnastoletni szczaw; szybko, łatwo, przyjemnie i wesoło. Nie było, bo dwóch z nich było już poza grą.
Ale nawet wtedy, ten trzeci i nawjażniejszy, Dziku, myślał, że to początek zabawy, bo przecież co mu może zrobić jakiś młody aparat? Nie mógł myśleć inaczej, bo był starym wyrokowcem, podziaranym, ze sznytami, które lśniły na przedramionach. Z daleka było widać, kim jest, a każdy, kto przekroczył mury więzienia, od razu się dowiadywał, że to on właśnie jest na szczycie listy świrów i fakirów. W całej, więziennej Polsce cieszył się opinią człowieka, który potrafi łyknąć każdą kotwicę. Raz, żeby zażyć swobody na oddziale szpitalnym, dwa, żeby pokazać innym, jaki z niego chojrak. Kiedyś na oczach klawiszy połknął scyzoryk, który ktoś przemycił pod celę. Klawisz zapytał: „Jak łykniesz, to do Bydgoszczy będziesz jeździł?". Ci, co garowali, wiedzieli, że takie uszkodzenie musi się skończyć operacją na oddziale szpitalnym w Bydgoszczy, bo tam właśnie podlegali. On zaśmiał się klawiszowi w twarz i odpowiedział: „Tak, do Bydgoszczy będę jeździł". Połknął i pojechał, zdobywając tym samym sławę prawdziwego fakira. Dziku więcej przeżył pod celą niż na wolności, więc tam było całe jego życie. Stary garus nie mógł więc sobie pozwolić na utratę szacunku, musiał młodego pobić do utraty przytomności, brutalnie zgwałcić, a może nawet i zabić.
– Myślisz, że jesteś taki cwany cham? To nie jest, kurwa, podwórko, po celą jesteś – mówił, przyjmując pozycję do walki, ale nie napiętą, skoncentrowaną, tylko zupełnie luźną. Dziku zachowywał się tak, jakby był Muhammadem Ali, któremu wystawiają do sparingu jakiegoś leszcza. – Wymyśl sobie jakąś karę chłopaczku, ukorz się przed starymi.
– Spierdalaj!
– Oooo, to ty, chłopaczku, masz chyba ochotę chapać dzidę. – Dzik się zaśmiał i leniwie zakręcił młynka pięściami.
– Spierdalaj!
– No, to szykuje się nam cwel na tronie – wycedził Dzik i ruszył do przodu.
Liczył na to, że młody się cofnie i wpadnie na gościa, któremu wcześniej wybił miską zęby. Tamten szykował się już do tego, żeby chwycić go za nogi, ale on to zauważył i z całej siły najpierw rozdeptał mu dłoń, a później kopnął leżącego w twarz. Żeby nie ryzykować kolejnej pułapki i oczyścić sobie teren, wziął za drelich tego, któremu wybił zęby kubkiem, i z całej siły w kąt. Wylądował na kiblu i leżał na nim jak szmaciana lalka.
– No i jesteś sam, bez swoich frajerów, ty stary chuju!
Dziku ryknął, ruszył na niego i posłał prawego zamachowego, młody się uchylił i odpowiedział lewym na wątrobę. Przeciwnik stracił dech, bo ból był straszny i przy okazji ucierpiała przepona. Ale na tym jego problemy się nie skończyły. Prawy była taki, jakby wyprowadzał go nie pięściarz, a dyskobol. Dziku dostał w szczękę i kuląc się, poleciał na tył i upadł na bok. Za chwilę jego twarz zaczęła zmieniać się w miazgę, młody kopał go i po każdym trafieniu miał coś do powiedzenia.
– Cwany cham?
Kopniak.
– Przecwelić mnie chciałeś, że niby chapać dzidę miałem?
Kopniak.
– Cwel na tronie, frajerze?
Kopniak.
I tak raz za razem, aż młody zrozumiał, że za chwilę go zabije. Aż się zmęczył od tego kopania, ale miał jeszcze dość sił, by poklepać michy dwóm pozostałym frajerom. Dał im do zrozumienia, że każdy ruch oznaczał siarczystego plaskacza.
– To na otrzeźwienie, żebyście kumali, co do was mówię!
Ocenił sytuację i pomyślał, że głupio by było zmienić kwalifikację z zuchwałej kradzieży na udział w bójce ze skutkiem śmiertelnym. Zaczął walić w drzwi, żeby przyszli klawisze i opróżnili celę. Tych trzech nadawało się na oddział szpitalny, a on do izoli. Dwa tygi na solo, w pojedynce.
Gdy wyszedł, zrobił się niezły cyrk, garusy witały go tak, jakby był Hermaszewskim. Szacunek pod celą, szlugi na spacerniaku, coś, czego wcześniej nie doświadczył, coś, co go mile połechtało. Poczuł, że to jego świat, że do niego pasuje i zrobi w nim karierę. A przecież tego nie planował, miał być włam, żeby dorobić, potem wojsko, może by odsłużył w jakimś klubie sportowym, miał na to szanse, tymczasem los zdecydował za niego inaczej. Los, jego umiejętności, siła i charakter. Była jednak cena takiego niezwyczajnego życia: od tamtego tego czasu nie spał już normalnie, spał, czuwając i czekając na atak, zemstę, każdą niespodziankę, którą mogło mu szykować życie i wrogowie. I tak od czterdziestu lat.
Obudziło go coś, co działo się za oknem. W rękach ściskał butelkę whisky i nocną lampkę. Nada się, jakby co, spokojnie rozpłata nią łeb na dwoje, to lepsze sprzęty od więziennych miski i kubka.
DZIEŃ DRUGI
ODCINEK 14.
Głowa pękła, ale nie od jednego uderzenia, a od kilku. I nie na pół, a na tysiąc kawałków. Siwy chciał ją pozbierać, ale nie był w stanie. Przyjął za dużo ciosów. Najpierw zdradziecka cytrynówka. Wchodziła jak lemoniada, jak mandarynka albo babski koktajl, a miała grubo ponad czterdzieści volt. Popacerował i pogadał z Brunem, po czym łyknął jeszcze parę kieliszeczków tego nektaru. Spirytus, cytrynka i miód. Miód malina! Zamówi skrzynkę albo dwie i zabierze ze do domu.
Degustując góralską cytrynówkę, zrobił się jak gówniarz i spał jak kamień, ale w nocy coś go obudziło. Wróciła sytuacja sprzed ponad czterdziestu lat, kiedy garował po raz pierwszy i zarazem przedostatni w życiu. Kiedyś był to jeden z jego ulubionych snów, zaraz po tym, w którym jest w trójkącie z BB i CC. Gdy miał jakieś szesnaście lat to nie było tak jak teraz, myk i pornos! Ale w kinach leciały „Królowe Dzikiego Zachodu", film w którym grały piękne aktorki i w noc po seansie Pierwszym Maju przy Podskarbińskiej przyśniło mu się takie małe kotłowanko z Brigitte Bardotte i Claudią Cardinale. Ten sen wracał wielokrotnie, ale po tym, co się stało kilkanaście lat temu, ta projekcja się zerwała. BB i CC nie wróciły, sen o trójkąciku prysł i poszedł w cholerę. Co innego było w jego senniku przebojem, nie historyjka z gwiazdami kina grającymi w jego prywatnym pornosie. Śnił mu się koszmar, który stał się treścią jego życia,. Przynajmniej raz w miesiącu rozsadzał mu głowę i robił z niego strzęp człowieka. W porównaniu z nim sen o więziennej bójce był niemal jak luksus, co nie znaczy, że było łatwo. Było coraz ciężej, bo kiedyś płynął przez ten sen jak ci skośni z filmów karate i Rocky. Rozpierdalał tych trzech na luziku, jakby byli gówniarzami, którzy ledwie są w stanie unieść swoje tornistry. Frajerzy latali po celi jak w tym całym „Matrixie", a ich ciała spływały po ścianach.
Ale z czasem, z wiekiem, z pogarszającym się stanem zdrowia, budził się coraz bardziej zmęczony. Każda kolejna bójka, którą odtwarzał we śnie, kosztowała go coraz więcej wysiłku i wpływała na cały dzień. Z błyskawicznej potyczki z gnojkami, którzy chodzili w wadze papierowej, robił się ciężki trzyrundowy pojedynek z szybkim gościem z wyższej kategorii. Dzisiaj wyskoczył z wyra z butelką whisky i lampką nocną. Nie, wiedział jak to zrobił, to był instynkt. Nasłuchiwał później, czaił się przy oknie, czatował na przeciwnika. Nie doczekał się.
Siedział na łóżku i wiedział, że nie zaśnie. Popatrzył na Jasia Wędrowniczka i trochę się przestraszył. Myślał, że już wszystko poszło, a w rachunkach był dobry. Tymczasem ściskał w ręku pełną, kanciastą flaszkę szkockiej. Gdzie ją wcześniej skitrał, skąd wiedział gdzie jest, skoro o niej zapomniał? Jak to się stało, że wyskakując z łóżka, od razu po nią sięgnął i stanął gotowy do awantury? Dziury w głowie, chwilowe zaniki pamięci, luki których nie potrafił zrekonstruować...
Niedobrze, to nie jest tylko PESEL, to jest... Zaklął pod nosem i postanowił zwalczyć kryzys. Podszedł do lodówki, nabrał lodu, wrzucił do szklanki i zalał łyskaczem. Usiadł w fotelu i strzelił klina. Popłynął. Kimnął na popielniczkę, czyli z głową odchyloną do tyłu i z otwartymi ustami. Powoli jego dekiel, który niedawno składał się z pierdyliona kawałków, zaczął się spasowywać w jedną całość.
Obudziło go pukanie do drzwi, charakterystyczne, Legią stukane – Ce – ce- ce – ce - Wu – Ka! – Ce – Wu – Ka - eS – Legia! Bruno.
– Siwy...
– Co ty matka z ojcem jesteś?
– Źle wyglądasz.
– Dlatego ci, kurwa, mówię – spojrzał na Bruna spode łba – co ty ,kurwa, matka z ojcem jesteś?
– Nie, wychowawca z poprawczaka.
Siwemu ten żart się nie spodobał.
– Co ty pierdolisz?
Bruno ugryzł się w język, bo to był słaby temat. Siwy pochodził z porządnej rodziny, żadna patologia, jak to kiedyś napisał jakiś złamas, któremu chciał za ten artykuł połamać nogi. Nie połamał, bo papuga szybko napisał sprostowanie. Nie opublikowali, więc założyli pismakom sprawę w sądzie i wygrali. Grubo, ładna sumka. Poszło na jakieś tam dzieci czy powstańców, tak ogólnie na cel charytatywny.
– Zajechał ktoś? – Siwy usłyszał koło bramy samochód. - Psy sprawdzają, czy nie zrobiliśmy zrywki?
Bruno podszedł do okna, wyjrzał i się zaśmiał.
– Nie... nie zgadniesz!
– Skoro, kurwa, nie zgadnę, to mów!
– Ksiądz przyjechał, z ministrantami! Wyjął kropidło...
– Mnie nie księdza potrzeba i święconej wody. Rozumiesz, co mówię?
Bruno zrozumiał. Polał. Na dwóch, bo przecież skoro jest, to Siwy nie będzie pił sam.
Sobie dał więcej lodu, bardzo dużo lodu, w końcu Siwy się leczy, a on musi być na sto procent gotowy. Nie przyjechał tu na wczasy.
*
Dwa typy, które utemperowały wczoraj Andrzejewskiego, nie zeszły na śniadanie, więc czuł się jak król balu i dowcipkował. Publiczność miał jednak marną. Skiturowcy skoncentrowani byli na dzisiejszym treningu, odmierzali głodowe porcyjki i liczyli coś na swoich zegarkach. Z kolei gospodarze udawali, że myślą tylko i wyłącznie o obsłudze gości, a Kinga i Robert siedzieli obok siebie jak para, która ma za chwilę rozprawę rozwodową. Zaczęli rozmawiać, ale były to mniej zaawansowane wersje angielskich dialogów o pogodzie. Wciąż nie mieli odwagi spojrzeć sobie w twarz i w kilku zdaniach skończyć z tym, co ich męczy.
Rozległ się dzwonek domofomu, Marcin wyszedł z jadalni.
– Znów nas liczą, za złodziei by się wzięli, a nie będą sprawdzać porządnych obywateli. – Andrzejewski był pewien, że to straż gminna, albo policja.
– Dobrze, że nie skarbówka – zażartował Robert.
– Ale śmieszne. – Andrzejewski wyszczerzył zęby. – A co, robi się jakieś szwindle?
– Nie, ale z reguły ludzie boją się skarbówki.
– Ja się nie boję! – oznajmił Andrzejewski.
– To dlaczego pan tak reaguje?
– Niby Jak?
– No, tak nerwowo dość. A cała reszta jest dla pana zabawna, nawet jeśli nie jest śmieszna.
– Na przykład?
– Ten dowcip o Żydach, pana ulubiony.
– A który niby jest mój ulubiony? – Andrzejewski zaciskał wargi i uśmiechał się równocześnie.
– Ten krótki, zgrabny; spotkałem uczciwego Żyda, ha, ha, ha, ha! – Robert zarżał jak niedawno Andrzejewski. – Bo wie pan, ja też spotkałem.
– No proszę...
– A wie pan kogo? Mojego ojca. – Andrzejewski jakby oklapł. –To żart taki, nie jestem Żydem. Ale mógłbym być. Ale panu nie byłoby głupio, prawda?
– O co chodzi? – warknął Andrzejewski.
– Patryk – syknęła Andżela Andrzejewska.
– Wielki się, kurwa, obrońca Żydów znalazł.
Do jadalni wrócił Marcin.
– To ksiądz proboszcz, pokropił posesję święconą wodą, zmówił pacierz i pyta, czy ktoś potrzebuje posługi kapłańskiej.
– Znaczy się, na tacę zbiera? Ha, ha, ha, ha! – Andrzejewski pokazał, że potrafi być do bólu ekumeniczny.
Marcin popatrzył na zgromadzonych, wyraźnie nie było chętnych na kontakt z miejscowym duszpasterzem.
– Okej, pójdę i powiem, że nie ma zainteresowanych.
Andrzejewski od razu wrócił do gry:
– Żadnej okazji nie przepuszczą, pogrzeby, chrzciny, śluby, po kolędzie, nawet teraz! Czarni złodzieje! – Znów był sam, ale nie przejmował się tym i ciągnął:
– Ten na pewno jest taki sam jak cała reszta, pedofilska banda!
Leszek obiecywał sobie, że nie będzie wchodził z z nim w żadne wymiany zdań, ale nie mógł się powstrzymać.
– Nie jestem wierzący, ale szanuję naszego proboszcza – powiedział.
Andrzejewski spojrzał na niego zdziwiony, bo z Żydami jak z czarnymi przecież, można jechać i zbierać oklaski.
Ale Leszek jeszcze nie skończył.
– Ślub kościelny, jak rozumiem. Potem chrzciny, następnie... Syn był u komunii?
– Byłem – wyrwał się młody.
– To po co był, skoro pan poniża człowieka, którego nie zna? I po co pan chrzci dziecko, wywala pieniądze na komunię i udaje, że jest częścią Kościoła?
Na szyi Andrzejewskiego wisiał złoty krzyżyk, doskonałe uzupełnienie patriotycznej koszulki.
– Bóg, Honor, Ojczyzna? – zakończył Leszek, wstając od stołu.
Wyglądało to na słowny nokaut, bo grubas siedział z rozdziawioną paszczą i głupio się uśmiechał. Kiedy wydawało się, że jest zawstydzony i nie podejmie tematu, nie zmieniając wyrazu twarzy wycedził:
– A pana to gówno obchodzi. Zrozumiano?!
I znów krępujące milczenie. które przerwał Siwy. Właśnie przyszedł i stał w drzwiach, przysłuchując się wszystkiemu z dużym zaciekawieniem.
– A ja tam, tak ogólnie, to za katabasami nie przepadam, ale są tacy, których szanuję. Bo każdemu dobremu człowiekowi należy się szacunek.
– Policjantom też? – Andrzejewski postanowił się odciąć.
– Psom też. Tak chciałeś powiedzieć, prawda?
Siwy podszedł do Andrzejewskiego i pochylił się nad nim, zionąc oddechem, na który zapracował wczoraj wieczorem, i tuż przed śniadaniem. Andrzejewski nic nie powiedział, za to Siwy poczuł przypływ energii.
– Bo ty żadnego prawdziwego psa nie znasz, prawda? – Andrzejewski milczał. Bo ty
znasz komendanta, któremu kupiłeś radiowóz, tak? – Fundator radiowozu wciąż milczał.
– Ale komendant to rzadko kiedy prawdziwy policjant, a ci prawdziwi, jak nie wiesz, a widzę, że nie wiesz, to ci powiem, mówią o sobie „psy".
Siwy skończył swoją kwestię i czując, że krew znów krąży w jego żyłach, a żołądek nie jest jak boja podczas sztormu, zajrzał do garnka, w którym spodziewał się znaleźć frankfurterki.
– Nie ma? – Łypnął na Andrzejewskiego.
– Nie zeszli panowie, więc żeby nie wystygło, wasze porcje czekają na kuchni – wyjaśnił Leszek.
– I to lubię! Bardzo mi się tu podoba – powiedział Siwy bardziej do Andrzejewskiego niż do gospodarzy.
– Ale dzisiaj nie ma franfurterek, jest gotowana swojska kiełbasa... – Leszek bał się, że Siwy, będzie rozczarowany.
– Swojska... – Siwy się rozanielił. – A pieczywko i musztardka?
– Pieczywo takie jak wczoraj! Ale musztardy z Dijon nie mamy...
Siwy machnął ręką i wykrzywił się z niesmakiem.
– Mnie o sarepską chodzi.
– Sarepska jest.
– No! I o to chodzi! Ja tu chyba na drugo turnus zostanę. – Zaśmiał się i opadł na krzesło. Zanim zdążył dobrze się rozsiąść i wygodnie oprzeć łokcie na stole, Bruno
podstawiał mu filiżankę kawy. – Polecę to miejsce wszystkim znajomym – obiecał.
Zapomniał, że pensjonat przerywa działalność, a Leszek zastanawiał się,jak mogą wyglądać i kim są znajomi Siwego. Jeśli są tacy jak on, to mieli by tu spokój i samych zadowolonych klientów. Bo Andrzejewski aż do końca śniadania był grzeczny, wręcz przymilny, i starał się trzymać w ryzach Andżelę i Bartusia.
ODCINEK 15.
Niedziela, poza wizytą księdza, nie różniła się niczym od pierwszego dnia kwarantanny. Każdy miał swoje zajęcia, którym pomagała dobra sieć wifi. Filmy, gry, e-maile, Facebook. Internet był przeczesywany i wykorzystywany na różne sposoby.
Wyjątkami byli Siwy, który odsypiał noc, i skiturowcy biegający wokół łąki. Robert znów siedział w jadalni i kończył oglądać „Babylon Berlin" na laptopie. Miał na uszach słuchawki, był skupiony na losach berlińskiego gliny, jego asystentki, dziewczyny skazanej na ścięcie toporem i całej masy pomniejszych bohaterów. Nie zauważył, że do jadalni weszła Kinga. Odezwała się dopiero wtedy, kiedy poleciały napisy, a on zdjął słuchawki. Zdziwił się jej obecnością, tym, że do tej pory nie myślał o tym, że jest podobna do bohaterki z serialu Charlotty Richter, a jeszcze bardziej było podobne to, co powiedziała:
– Fajnie , że usadziłeś tego idiotę.
– Po prostu mnie zdenerwował. – Robert mówił szczerze, bo w jego sprzeczce z Andrzejewskim nie było w tym jakiegoś głębszego zamysłu czy rycerskości. – Wkurzył mnie po prostu, nie lubię głupoty i wypaliłem.
– Mnie też wkurzył, ale nic nie powiedziałam.
– Bo ja wyskoczyłem, taki jestem po prostu, trochę za szybki.
– Gdybym była z Kubą, pewnie bym to zrobiła. Bo Kuba by się pięć razy
zastanowił, a na koniec by odpuścił, zapomniał...
Nie dokończyła i wyszła. Teraz on był jak Kuba, siedział i się zastanawiał. Wreszcie zamknął laptop i poszedł za Kingą do pokoju, ale stwierdził, że jej niema. Ani w pokoju, ani w łazience. Wyjrzał przez okno. Stała przed domem i rozmawiała ze skiturowcami. O czym? O jakimś ptaku, chmurze, a może przelatującym samolocie? Wyszedł na balkon i już po chwili wiedział: tematem rozmowy był dron. Jego operatorem był chłopak, a dziewczyny, jego partnerka, której imienia nie zapamiętał, i Kinga przyglądały się, jak kieruje latającą maszyną.
Zejść czy nie? Zejdzie, w czwórkę będzie raźniej, zawsze to jakiś kontakt z człowiekiem, ale bez rozmów na trudne tematy. Tego nie chce, nie potrafi, nie wiee, jak do tego podejść.
*
Posterunkowy Kawulok miał wolne, a jego Kaśka pracowała w knajpie. Poszedł więc na piwo jak jakiś pan albo turysta do Browaru Watra przy Zamoyskiego. Wypił jedno, potem miał jeszcze zamówić coś do jedzenie pod drugi kufel i pójść do domu, ale wtedy napatoczył się Jedruś Głód.
– Dobrze, że cię widzę Sebuś!
Kawulok go lubił i nawet w pierwszej chwili ucieszył się, że spotkał kolegę. Byli starymi kumplami, mieli wspólnych przyjaciół i wspólnych wrogów. Lubił z nim przysiąść na piwku, ale teraz jego entuzjazm wydał mu się co najmniej dziwny. Co on taki miły? Czyżby miało to coś wspólnego z tym, że od niedawna pracuje w „Tygodniku Podhalańskim"?
– Wyłączyłeś telefon – zauważył reporter Jędruś.
– Dzwoniłeś?
– No, dzwoniłem, stąd wiem!
– Po robocie jestem, Kaśka w Białce, więc wyłączyłem, żeby mi nikt nie zawracał głowy.
– Ale ja ci nie chcę zawracać głowy, ja mam do ciebie tylko jedno pytanie!
A jednak! Reporter „Tygodnika" Andrzej Głód chciał pociągnąć posterunkowego Sebastiana Kawuloka za język.
– Czego chcesz? – odburknął Kawulok.
– No, Sebuś, coś się tak nadął?
Głód pokazał kelnerce, żeby przyniosła im dwa piwa.
– Nie ciskam się.
– No to gadaj, kto tam jest na tej kwarantannie.
– Na jakiej kwarantannie?
Jędruś popatrzył na Kawuloka z politowaniem.
– No przecież wiys, o jaką mi chodzi! Gadaj że!
– Jest taki pensjonat objęty kwarantanną...
Posterunkowy nie chciał powiedzieć reporterowi nic więcej, ale nie musiał.
– Nie kombinuj, Sebuś, tylko rzeknij mi, kto tam jest w tej Zornicy.
W okolicy jest wiele pensjonatów o tej nazwie, więc może, łudził się Kawulok, Jędruś wie, że dzwoni, ale nie wie, w którym kościele. Nadzieja jednak szybko prysła.
– No, w tej Zornicy, którą prowadzą te cepry – Jędruś spojrzał w notatki. – Marcin Miedziński i Leszek Heine.
Widząc na twarzy posterunkowego zdziwienie, reporter tylko się uśmiechnął.
– Co się tak dziwujesz, Sebuś? Przecież każdy wie, że to ta Zornica, już tam pojechał nasz człowiek. A ja tylko chcę wiedzieć, czy jest tam ktoś ciekawy?
– Nie ma nikogo poszukiwanego.
– Sebuś! – Głód się zaśmiał. – Co ty mi bajdurzysz! Przecież jak by był jakiś poszukiwany, to już byście go stamtąd wyjmali!
– Nie słyszałeś o RODO?
– Mamy śtamę, kumple my som, a ty mnie o RODO?
Kelnerka przyniosła dwa piwa. Posterunkowy Kawulok chciał jeszcze zaszaleć i zamówić góral burgera, ale zamiast tego wstał i położył na blacie dziesięć złotych.
– Sebuś, a ja piwo zamówiłem! – jęknął Głód.
– A ja po Kaśkę jadę. Jedno wypiłem, więc drugiego nie zaryzykuję.
Kłamał, bo Kaśkę odbierał ojciec, który wiózł ją potem na jakieś rodzinną imprezę.
– Poza tym ledwo co do policji trafiłem i nie chcę z niej wylatywać!
– Sebuś!
– Bywaj, Jędruś, bez urazy! Nie mogę, wiesz przecież, bo o takich glinach, którzy udostępniają informacje, dziennikarze piszą najchętniej! Bywaj!
– Sebuś...
Posterunkowy Kawulok szybko wyszedł z Watry i ruszył w kierunku Krupówek, a Jędruś Głód został sam z dwoma piwami. Zaklął pod nosem i zaczął się zastanawiać, bo przecież nie tylko policja wie. Akurat tu, tak mu się wydawało, ma Kawuloka, ale na pewno zna kogoś, kto zna strażaków, ludzi z gminy... Nie będzie tak szybko, jakby chciał, ale będzie! Pijąc piwo, przeglądał nazwiska w telefonie.
ODCINEK 16.
Obiad w Zornicy minął bez sensacji. Andrzejewscy byli grzeczni, Siwy wyspany, Bruno wyluzowany, skiturowcy wybiegani i tylko Kinga z Robertem jak dawniej. Te parę słów nic nie zmieniło, nadal rozdzielała ich niewidoczna ściana, a kontakt przy stole zredukowali do absolutnego minimum. Dopiero kolacja przyniosła większe ożywienie.
– A dzisiaj nie będzie tej wódki na cytrynie? – zainteresował się Andrzejewski.
– Nalewki – poprawił go Marcin i dodał: – Mówi się na to cytrynówka.
– Ale mocna jak wódka! – stwierdził Andrzejewski.
– Mocna, porządna! – Pierwszy raz Siwy zgodził się w czymś z Andrzejewskim.- Poleją panowie?
– Tak codziennie? – Marcinowi i Leszkowi przyszła z odsieczą Andżela Andrzejewska. – Słyszysz, co do ciebie mówię?
– A nie czytałaś, że alkohol chroni przed koronawirusem? Bartuś młody, nie pije,
więc i są skutki – zażartował Andrzejewski po swojemu.
– Nie jest chory, tylko testów nie mają i chuchają na zimne. Ktoś z państwa może jest prawnikiem? Pozwalibyśmy ich! – Andrzejewska miała naturę pieniaczki, cały dzień spędziła na obsmarowywaniu miejsc, które odwiedziła w górach, czyli niemal wszystkich lokali i sklepów.
Kinga była prawniczką, ale nie miała zamiaru brać udziału w czymkolwiek, co jest związane z Andrzejewskimi.
– Mówi pan, że alkohol chroni przed koronawirusem? – podchwycił
skiturowiec Adrian.
- No jasne, tu jest artykuł! – Andrzejewski wyciągną smartfona i zaprezentował zebranym: – Japończycy walczą z koronawirusem polską wódką! Szturm na sklepy, wykupiona! – triumfował.
Adrian nie poprzestał na pokazie Andrzejewskiego i zagłębił się w swoją komórkę.
– Proszę pana, ale to był tylko tytuł, a dalej piszą: „Polską wódką Japończycy nazywają sprowadzany z Polski spirytus rektyfikowany. Mówią o nim „najmocniejsza wódka świata", ale nie zdarza się, by pili go z kieliszków jak wódkę, po prostu jest używany jako składnik do drinków. Nasz spirytus był ostatnio wykorzystywany jako komponent do produkcji środka dezynfekującego" – zakończył czytanie artykułu i dodał: – Czyli oni się po prostu odkażają, dezynfekują, chodzi o stosowanie zewnętrzne!
– Ale skoro to nie trucizna, to można wewnętrznie – skwitował Andrzejewski. – To jak, panowie?
Marcin i Leszek się złamali się, przynieśli flaszkę, ale nie bardzo była na nią ochota. Każdy wypił po małym kieliszeczku i zostawił Andrzejewskiego z resztą zawartości.
– A pan, panie... - Andrzejewski spojrzał z nadziej na Siwego.
– A ja jestem zmęczony, tak mam dzisiaj na nazwisko. Bez urazy, ale muszą się położyć spać.
– Ledwie szósta, słońce zaczyna zachodzić.
– No właśnie, ja się kładę spać z kurami, stary już jestem.
Siwy wyszedł i na placu boju został tylko Robert. Chciał jeszcze posiedzieć, żeby wrócić do pokoju, kiedy Kinga będzie już spała.
– To co, walczymy? – spytał Andrzejewski.
Walczyli, ale bez entuzjazmu. Flaszka się kończyła i Andrzejewski chciał namówić Roberta na kolejną. Nie zamierzał sępić od gospodarzy, tylko skoczyć na górę po wódkę, którą trzymał na czarną godzinę. Zanim wyszedł, rozległo się buczenie domofonu. Andrzejewski, podochocony alkoholem i znudzony drugim dniem siedzenia w pensjonacie, ruszył do drzwi.
– Może to ksiądz z posługą, ha, ha, ha, ha! No co się pan tak stroszy, pogadam z nim o tym i owym, miły będę, a co, nie wolno?
Jeden domofon był przy drzwiach wejściowych, drugi przy drzwiach apartamencie gospodarzy. Leszek i Marcin oglądali serial, który wcześniej przeoczyli, polskiego „Rojsta". Był świetny, i to mimo dydaktycznych wstawek Marcina: „Młody jesteś, nie wiesz, tak było..." I cała lista didaskaliów i szczegółów. Dźwięk domofonu sprawił, że obaj wyprostowali się na kanapie, ale żaden nie wstał. Spojrzeli jeden na drugiego, a film leciał dalej.
– Jest taka opcja „pauza" – powiedział w końcu Marcin i wstał.
Podszedł do drzwi, wziął słuchawkę domofonu i usłyszał pełen emocji głos Patryka Andrzejewskiego:
– Tak, zamknęli nas tutaj, to niedopuszczalne, ja mam swój biznes i mogę ponieść milionowe straty. Zajrzyjcie na stronę PAB.Tex.pl, tak, to moja firma.
– Jak pan znosi warunki izolacji? Ile osób jest w pensjonacie?
– Nie wiem, nie liczyłem, ale ciężko jest.
– Wystarczy wam jedzenia?
Marcin uznał, że teraz jego kolej:
– Dzień dobry, Marcin Miedziński, współwłaściciel pensjonatu. Z kim mam przyjemność?
– Jakub Świstoń z „Tygodnika"...
– Aaa, poznaję, więc panie Kubo, już odpowiadam na pańskie pytania. Mamy jedzenia pod dostatkiem, dostaliśmy pomoc od straży pożarnej, wszystko w porządku, jesteśmy w dobrej kondycji. Nie udzielamy informacji na temat naszych gości, obowiązuje nas RODO, tak jak i państwa zresztą.
Marcin dał znać Leszkowi, żeby poszedł do drzwi i zakończył rozmowę Andrzejewskiego. Nie musiał, bo rozmowa z drugiego domofonu nagle się urwała.
*
Siwy był wyczulony na każdy szmer i ruch, Bruno także. Oglądali na laptopie „Narcos", ale usłyszeli podjeżdżający samochód i podeszli do okna. Nie była to policja ani straż. Ani też ksiądz. Do bramy zbliżał się gość w odblaskowej kurtce.
– Co robi ten typ w oczojebnym wdzianku? – zastanawiał się Siwy.
– Sprawdzę.
– Siedź, rozprostuję kości – powiedział Siwy.
Kiedy był przy drzwiach, usłyszał dzwonek, a kiedy zszedł na dół schodami, przy domofonie zobaczył Andrzejewski, który pytlował tak, jakby pierwszy raz w życiu rozmawiał przez telefon.
Lewą ręką wyrywał mu słuchawkę, a prawą chwycił osłupiałego ze zdziwienia Andrzejewskiego za koszulkę pod szyją i przygwoździł do ściany. Przyłożył do ucha słuchawkę i usłyszał:
– Czy mógłby pan powiedzieć naszym czytelnikom, kto oprócz pana jest w pensjonacie?
Siwy odwiesił słuchawkę i syknął:
– Wypierdalać mi stąd, kurwa, mądralińscy!
– Panie, co pan, ja chciałem rozmawiać. – Andrzejewski był wściekły. Otrząsnął się z zaskoczenia i zaczął szarpać.
– A ja nie. Won do pokoju.
– Co ty? Ja też potrafię!
Andrzejewski szarpnął się z całych sił i wyswobodził z uścisku Siwego.
– Chuja potrafisz – warknął Siwy i wbił mu pięść pod żebro.
Andrzejewski jęknął i się zatoczył. Siwy wziął go pod ramię i zaczął prowadzić na górę.
– Po pierwsze, nie przechodziłem z tobą na ty, rozumiesz? Dla ciebie jestem pan, a ty dla mnie ty, a po drugie...jeśli coś powiesz, piśniesz słówko...
Mówiąc to, złapał go lewą lewą za nos i boleśnie wykręcił. Andrzejewski jęknął.
– Co się stało? Ktoś przyszedł? – odezwała się Andrzejewska, która właśnie schodziła po schodach.
– Pani mąż przesadził z cytrynówką. Fajny chłop, tylko pić nie potrafi – odrzekł Siwy z uśmiechem.
Andrzejewski nic nie powiedział, tylko ciężko sapał. Zona widziała go nie raz i nie dwa w takich sytuacjach, więc pokiwała ze zrozumieniem głową.
– Oddaję pani małżonka w dobre ręce – dodał Siwy szarmancko.
*
Kawulok i Głód siedzieli przed komputerami. Każdy w swoim domu i każdy w tym samym celu: obaj chcieli pójść o krok dalej niż notatka, która ukazała się na internetowej stronie „Tygodnika":
KWARANTANNA NA PODHALU. JEDENAŚCIE OSÓB ODCIĘTYCH OD ŚWIATA NA DWA TYGODNIE!
Poniżej zdjęcie Zornicy, dobra fotka, trochę jakby z folderu reklamowego, a trochę jak z filmu grozy. Sylwetka pensjonatu pięknie rysowała się na tle gór i czerwonego nieba. Zachodzące słońce robiło efekt, który reporter Świstoń postanowił pogłębić: –„Na co najmniej dwa tygodnie zaszło słońce nad pensjonatem prowadzonym przez Marcina Miedzińskiego i Leszka Heine. Inspekcja nakazała odcięcie się od świata gospodarzom i ich gościom, w sumie jedenastu osobom. Wiemy, kim są właściciel i trójka gości. Pan Miedziński nie chciał z nami rozmawiać, natomiast jeden z jego klientów, pan Patryk Andrzejewski, udzielił nam wyczerpujących informacji. Jest biznesmenem prowadzącym między innymi spółkę PAB Tex, a na Podhalu przebywa z żoną i synem. Rozmowa została przerwana, jednak obiecujemy Państwu, że każdego dnia będziemy Wam przedstawiać szczegóły tej sprawy. Jakub Świstoń".
Jędruś Głód miał już listę gości pensjonatu i googlował ją, szukając ciekawostek, podobnie Sebastian Kawulok. Obaj zwrócili uwagę na jedno nazwisko: Walentowski. Zenon Walentowski, znany lepiej jako Siwy. Kawulok nie miał uprawnień, by grzebać we wszystkich policyjnych bazach, jedyne, co miał do ustalenia, to sprawdzenie, czy ktoś z nich nie jest na liście poszukiwanych. Walentowski nie był, więc na tym skończyła się jego rola. Coś go jednak kusiło, żeby dowiedzieć się czegoś więcej i pogrzebać głębiej. Ale jak? Musiałby być w sekcji kryminalnej albo w jakimś ABW, a jest tylko młodym posterunkowym, czyli gliną na samym dole służbowej hierarchii.
DZIEŃ TRZECI
ODCINEK 17.
Tej nocy Siwy spał spokojnie. Gdyby wiedział to, co Bruno, który wertował portale od A do Z, pewnie nie zmrużyłby oka. To co, napisał „Tygodnik", hulało już w sieci, kolejne strony, portale i portaliki, fejsbukowe profile i komentatorzy powtarzali podhalański „hot news": KWARANTANNA. JEDENAŚCIE OSÓB ZAMKNIĘTYCH W GÓRSKIM PENSJONACIE.
Nie wiedział o tym, jak i o skutkach dociekliwości reportera Świstonia i posterunkowego Kawuloka. Dla nich był już Zenonem Walentowskim, człowiekiem z mocną przeszłością.
Śniadanie było zaplanowane na ósmą i miał zamiar wstać kwadrans przed michą, jednak jeszcze przed wpół do ósmej obudził go wrzask. Źródła dźwięku były trzy: bite dziecko i bijący je rodzice.
– Zajebię cię! – ryczał Andrzejewski.
– Tatoooo! – błagał Bartuś.
– Należy cię się, gówniarzu! – świdrował głos Andżeliny Andrzejewskiej.
Siwy szybko wciągnął dres i wyskoczył na korytarz. Bruno już tam był. Szarpnęli drzwi apartamentu Andrzejewskich, ale były zamknięte na klucz.
– Otwieraj! – krzyknęli razem z kobietą, tą mieszkająca z facetem, z którym nie rozmawiała.
– Proszę przestać! – dołączyli Robert i skiturowcy.
Już chcieli wyważać drzwi, kiedy pojawili się gospodarze z kluczami. Zachrobotał otwierany zamek, a Leszek oznajmił:
– Wchodzimy!
Andrzejewski próbował zablokować drzwi, ale sześciu mężczyzn było silniejszych.
Wpadli do środka. Bartuś płakał, Andrzejewska była wściekła, miała tak czerwoną twarz, jakby przyjęła potrójną dawkę solarki. Pan i władca przewrócony przez impet wbiegających do pokoju, leżał na podłodze i wrzeszczał.
– To najście, zakłócenie domowego miru i.... I napad!
– W naszym pensjonacie nie będzie katowania dzieci! – Leszek pochylił się nad Andrzejewskim i wykrzyczał mu w twarz: – Żadnej patologii!
- To przez was! – ryknął Andrzejewski. – A poza tym nie zdążyłem mu przylać! – dodał jakby z żalem.
– Uderzyłeś mnie! – pisnął Bartuś.
– Ale tylko raz, jak boga kocham! – zapewniła Andżelika. – Nie dałabym skrzywdzić dziecka. To zresztą ja go trzepnęłam, a Patryk miał mu dopiero dać po dupie pasem, bo należy się w sumie!
– Ale co się należy i dlaczego przez nas? – chciał wiedzieć się Marcin.
– Bo jak zeszłem na dół i zareklamowałem, że internet nie działa, to sprawdziliście i powiedzieliście, że ktoś wyciął kawałek kabla!
Zapadła cisza.
– Jak to, kurwa, nie ma internetu – jęknął skiturowiec. – Mam pracę zdalną!
– Gdybyśmy nie powiedzieli, to internet by działał? – Leszek się zaśmiał. – Więc jaka w tym nasza wina i skąd pan wie, że to pana syn zrobił?
– A kto, jak nie on? – uprzedziła Andrzejewskiego żona. – Dzisiaj miała być lekcja online, a ten gówniarz nie chcę się uczyć.
– A ty za to się uczyłaś – odpysknął Bartuś.
– Matka się nie uczyła, bo cię urodziła – powiedział Andrzejewski, który już się pozbierał i próbował przejąć stery.
– Bo jej dolewałeś wódkę do drinków? – wypalił Bartuś, który mimo tuszy zwinnie skrył się pod stolikiem. – Wujek Marian mówił, że ją zgłuszyłeś. Na weselu u Janickich tam mówił i sami się śmieliście.
– Zajebię! – syknął Andrzejewski. Widząc zaskoczone spojrzenia zgromadzonych, wyjaśnił pospiesznie: – Mariana, jej brata zajebię!
– Będzie tu spokój? – odezwał się Siwy.
– Tu jest spokój! – odgryzł się Andrzejewski.
– O tym, czy tu jest spokój, czy nie, decyduję ja. – Siwy twardo postawił sprawę. – A z tego, co widzę, to spokoju nie ma, więc się pytam, będzie spokój czy nie?!
– Będzie – bąknęli z niechęcią Andrzejewscy.
– Za dziesięć minut na śniadaniu, wszyscy uśmiechnięci, zadowoleni, a młody najbardziej. Zrozumiano?
Zrozumieli, bo czuli, że Siwy mówi w imieniu wszystkich lokatorów, i jeśli by im przyłożył, to z ich pełnym błogosławieństwem. Andżela się go bała, ale jej mąż jeszcze bardziej, bo krótkiego spięcia przy domofonie nie dało się zapomnieć.
*
Posterunkowy Kawulok miał służbę dopiero wieczorem, więc wziął auto ojca, wskoczył w cywilne ciuchy i pojechał do Zornicy. Nie bardzo wiedział po co, bo przecież nie miał tam wstępu, a on i tak przeczytał wszystko, co było do przeczytania.
Zaparkował pod położonym niżej pensjonatem Rzoz i ze zdziwieniem stwierdził, że pobocze jest pełne samochodów. Może jakaś konferencja, kurs, integracja? Do Zornicy było kilkaset metrów, ale nie chciał zwracać na siebie uwagi. Niepotrzebnie, bo po chwili usłyszał ryk motoru. Obejrzał się. Tę maszynę i jeźdźca znał, choć wielu chłopaków miało motocykle enduro i każdy z nich zapatrzony był w światową gwiazdę tej konkurencji, Teddiego Błażusiaka z Nowego Targu.
Motor zatrzymał się przy Kawuloku, motocyklista podniósł osłonę kasku i rzucił:
– Co, już nie ma miejsca pod Zornicą czy tak incognito tu jesteś?
– Jestem, bo jestem, Jędruś – odpowiedział policjant Głodowi.
– Nie ty jeden! – zaśmiał się dziennikarz, odkręcił manetkę gazu i ruszył drogą pod górę.
Kawulok minął stojące na zakręcie dwie „ćwórki autokarowe", czyli chałupy zbudowane z myślą o pomieszczeniu jednego autokaru gości, przystanął i mruknął:
- O kurwa!
Taki tłum , do tej pory widywał tylko pod Wielką Krokwią.
*
Śniadanie przebiegało w milczeniu. Każdy bał się, że dywagacje na temat utraconej sieci mogą doprowadzić do linczu na Bartusiu, o ile to on dopuścił się tego aktu sabotażu. Posiłek przedłużał się w nieskończoność, bo oprócz skiturowców nikt nie miał pomysłu na dalszy ciąg dnia.
– Mamy dużo książek, może ktoś z państwa... – zagaił Leszek.
Zgłosiła się Kinga, więc zaprosił ją do apartamentu i pokazał książki. Inni nie mieli ochoty, za to Andrzejewski odzyskał wigor i zapytał:
– A nie macie tu talerza?
– Talerza? – zdziwił się Marcin.
– No satelity, dekodera, telewizji.
– Nie było potrzeby, skoro był internet.
– Teraz to by było jak znalazł, filmy, sport, programy różne, informacje...
– Mogę zaproponować książki. – Marcin rozłożył ręce. – Tylko i aż.
Andrzejewski skrzywił się z rezygnacją i postanowił pójść na spacer.
*
Posterunkowy Kawulok minął dwie brzydkie chałupy z tabliczkami „Pokoje do wynajęcia. Zimmer frei" i zamiast zobaczyć na końcu drogi pensjonat Zornica, zobaczył tłumek dziennikarzy kłębiący się wokół dwóch telewizyjnych wozów transmisyjnych. Straż gminna rozciągnęła wraz ze strażakami biało czerwoną taśmę, która oddzielała reporterów od posesji. Kamery były skierowane na faceta, od którego się to wszystko zaczęło. Pyskaty klient karczmy Redyk w Białce, Patryk Andrzejewski, stał oparty o bramę i krzyczał do wstawionych w jego kierunku kamer, mikrofonów i dyktafonów:
– To nadużycie władzy! Nie zgadzam się! To amatorstwo, które prowadzi do uwięzienia uczciwych ludzi! Moja firma została pozbawiona kierownictwa, a to ważna dla Polski firma! Pe-A-Be Tex! Niech państwo zapamiętają!
Nagle urwał, bo podeszła do niego żona i szepnęła mu coś do ucha.
Andrzejewski odwrócił się i spojrzał w górę, na okna pokoju Siwego.
– Niech państwo zapamiętają: Pe-A-Be Tex. To ważne dla wszystkich Polek i Polaków! – krzyknął na zakończenie i z niechęcią odwrócił się tyłem do dziennikarzy i ruszył w kierunku pensjonatu, odwracając się od czasu do czasu i machając do dziennikarzy. Uśmiechał się, bo tak robią amerykańscy prezydenci i gwiazdy telewizji.
*
Siwy patrzył na to z góry i kiedy Andrzejewski był już blisko drzwi, odsunął się od okna i usiadł w fotelu. Postawił na stoliku butelkę Johnniego Walkera, tę samą, której poprzedniej nocy chciał użyć do odpędzenia sennych demonów.
– Polej – zwrócił się do Bruna.
– Z lodem czy bez?
– Bez. Dżentelmeni piją z kropelką wody. – Zaśmiał się. – A ja piję czystą!
– A ja z lodem – powiedział Bruno i jak poprzednim razem nakładł kostek po czubek szklanki.
Wypili po łyku.
– Co mu powiedziałeś? – spytał Bruno.
Siwy milczał. Poszło po kolejnym łyku.
– Co powiedziałeś temu frajerowi, że tak szybko zawinął do środka?
– Nic. – Siwy wzruszył ramionami.
– Jak to nic?
– No nic, z żoną tylko rozmawiałem.
I znów po łyku, jakby palili papierosy na filmie „Rejs".
– To co takiego jej powiedziałeś, że jak mu powtórzyła, to przestał robić to przedstawienie?
– To co zwykle. Po prostu uprzejmie poprosiłem, żeby jej mąż przestał robić z siebie Olbrychskiego i wrócił do domu. Zimno dzisiaj, a on bez kurtki, po co ma się przeziębić i... No, z troską to powiedziałem. Z ludźmi trzeba po dobroci.
Bruno uśmiechnął się i pokręcił głową, a Siwy odpowiedział uśmiechem. Po chwili jednak zacisnął wargi, bo obecność dziennikarzy nigdy nie wróżyła niczego dobrego.
ODCINEK 18.
W relacjach Kingi z Robertem coś drgnęło. Teraz Robert siedział w pokoju i czytał, a Kinga zajmowała jadalnię. Piła kawę za kawą, próbowała czytać, układać w głowie jakiś superplan, ale nic jej się nie kleiło. Trzeba dojechać do końca dnia i jakoś to będzie. Ale co się stanie jutro? Bez komórek, internetu i satelity?! Nawet ona, która nie była uzależniona od social mediów, nie potrafiła już żyć w analogowym świecie. Żeby jeszcze można było coś robić poza domem! Działka jest duża, ale nie miała takiego świra jak ci młodzi. Cholerni pasjonaci, tylko bieganie i zabawy dronem.
*
Operatorzy z telewizji i nie tylko oni filmowali i fotografowali dom. Wczasowicze końca sezonu mieli przez całą niedzielę atrakcję – pensjonat, w którym jest kwarantanna. Fejs, insta, esemsy i mejle, wszystkie możliwe aplikacje i formaty zdjęć. Oczywiście z sefikami na czele: „Hejka oto ja przy tym domu!", albo „Nie uwierzycie, ale to jest ten dom, w którym będą siedzieć przez dwa tygodnie!". Fotki i komentarze, w których współczucie mieszało się z zazdrością. „Przejebane ☹ ", „Jak oni to wytrzymają, bez internetu?", albo: „Musi tam być niezła impra!", „Ziomale, czy macie jakiś pomysł, jak się tam wbić??". Bo przecież to niezła rzecz, tak sobie dwa tygodnie posiedzieć i nic nie robić!
Profesjonaliści i zwykli gapie robili zdjęcia pensjonatowi, sami też stając się obiektem foto-nalotów. Adrian bawił się dronem i wprawiał się w robieniu zbliżeń. Jego maszyna latała nad domem i łąką, a od czasu do czasu odważnie wypuszczał ją poza obręb pensjonatu i zlatywał w dolinę.
– Nie bój się, nie ucieknie mi. Póki go widzę, panuję nad nim – tłumaczył Adrian Ewie, choć nie musiał, bo już wiele razy pokazywał jej możliwości swojej zabawki.
Słońce powoli zachodziła i film, który „nakręcił" dron, był po prostu magiczny. Część gór miała jeszcze na sobie białe czapy śniegu, inne szczyty były w zachodzącym słońcu niczym czerwone wulkany. W tym świetle wszystkie okoliczne domy prezentowały się nad wyraz dobrze, nieporadność architektów, czy raczej gusta inwestorów, miały w sobie coś urokliwego. Czar pryskał dopiero za dnia i z bliska.
– Ładne to miejsce, jedno z ostatnich jeszcze nie zabudowanych – zauważyła Ewa.
– Pewnie tak. Chyba że ci, którzy się pobudowali na większych działkach, je podzielą i sprzedadzą.
Patrzyli na wyświetlacz, jakby oglądali premierowy film.
– Tylko my mamy teraz swój serial. Po odcięciu netu atmosfera się zagęszcza – mruknęła Ewa. – Skorzystałam z biblioteki gospodarzy, mają fajne rzeczy, ale wiadomo...
– Fejsbuczek, seriale, te sprawy. – Adrian się zaśmiał. – A co ja mam powiedzieć?
– Nic nie musisz mówić, w firmie już wiedzą, bo Andrzejewski wszystko światu opowiedział. Zaczął od wrzasku, że jesteśmy zupełnie odcięci od świata, bo zerwało internet, a komórki nie mają zasięgu.
– Ale nie powiedział, że siedzimy tu przez ich gówniarza – prychnął Adrian. – Jak na niego patrzę, to myślę, że nie ma lepszego środka antykoncepcyjnego jak Bartuś Andrzejewski. Nie chcę mieć dzieci!
– To nie jego wina, że ma takich rodziców. Gdybyś był w jego wieku, też byś wolał jechać w góry, a nie siedzieć w mieście – broniła Ewa małego Andrzejewskiego.
– Ale nie rozpieprzyłbym domowej sieci! – zirytował się Adrian.
– A ja myślę, że to nie on!
– No to kto w takim razie?
– Nie wiem. – Ewa się zamyśliła. – Ale pomyśl, który nastolatek pozbawiłby się internetu? Znasz takiego?
Adrian wzruszył ramionami.
*
Bartuś był głęboko nieszczęśliwy. Nigdy w swoim czternastoletnim życiu nie był w takiej dupie ja teraz. Zamiast do Egiptu przyjechali do tej wsi w górach. Żeby chociaż do któregoś hotelu z basenami! Do tego nie ma internetu i musi czytać książki. A czyta za karę, bo wifi poszło na jego konto. Nie ma dobrych stopni, ale przecież nie jest takim pojebem, żeby uciąć kabel! Odpękałby te parę godzin przy kompie, a później.... Nie ma później, jest jakaś chujowa gruba książka napisana jeszcze bardziej chujowym językiem. Dobrze, że film oglądał, to jak go odpytają o czym, to powie. Tylko żeby mu się nie pomyliły nazwiska. Ten główny bohater nie nazywa się Żebrowski, tylko Skrzetuski. Żebrowski to ten aktor, który go gra, podobno gdzieś tu niedaleko mieszka. Wielki aktor, gwiazda, a na takim zadupiu. Bartuś tego nie rozumiał. Wiedział za to, że jutro, najpóźniej pojutrze, dojdzie do wybuchu. Jego starzy nie wytrzymają bez sieci, chyba że opanują play station.
*
Marcin i Leszek mieli nad resztą przewagę, bo oprócz książek i dysponowali dobrym ekranem, odtwarzaczem DVD i ponad setkę płyt.
– Ostatni seans filmowy? – zapytał Marcin.
– A mamy to? Obejrzałbym, bo nigdy nie widziałem. – Leszek się ożywił.
– Nie tytuł, tylko dosłownie. Pytam, czy to ostatni seans w takim sensie, że jutro będzie tu rewolucja. Nie wyobrażam sobie ich wszystkich drugi dzień z rzędu na internetowym głodzie.
– Masz rację. – Leszek się zasępił. – Dużo jeszcze tej cytrynówki?
– Trzeba poprosić o dostawę. I nie tylko tego. Po prostu trzeba zrobić zakupy i zasugerować zrzutkę, w końcu są już na naszym utrzymaniu.
– Jak to wytłumaczysz rodzinie zero?
– Nie wiem. – Marcin wzruszył ramionami. – Ale wiem, kto może mu to wytłumaczyć. Jak szepnął coś na ucho jego żonie, to ta mu przekazała i od razu odkleił się od dziennikarzy. Co takiego jej powiedział i kim, do cholery, jest?
Leszek pokiwał głową, bo kim jest Zenon Walentowski, to się domyślał, ale kim jest jego sąsiad, któremu opłacił pokój? Nazywał się Bronisław Korbacz, był elegancki, wyglądał na silnego i sprawnego i jeździł dobrym samochodem. Leszek miał pewne podejrzenia, ale to by przecież była czysta fantazja.
*
Siwy zaszedł do Bruna.
– Co robisz? – zapytał na wejściu.
– Pracuję dla ciebie – odpowiedział Bruno, który przyglądał się czemuś na ekranie laptopa.
– Nie bajeruj. Nie ma sieci to jak? Poza tym nie płacę ci od godzin, tylko od dzieła!
– Robiłbym cię w konia? Spójrz, jak nie wierzysz.
Siwy pochylił się nad laptopem.
– No, no!
– No właśnie. Teraz wierzysz?
– Jak to zrobiłeś?
– Czary, mary...
– Wytłumacz mi!
– Ale coś za coś.
– Mianowicie?
– Opowiesz mi, jak to się wszystko zaczęło.
– Ochujałeś! – prychnął Siwy.
– Mam wiedzieć to, co napisali w gazetach?
– Możliwe, że jesteś na to skazany. – Siwy rozłożył ręce. – Bo co było w Vegas, zostaje w Vegas! – dokończył ze śmiechem.
– Mów. – Bruno zamknął laptop.
– Nnno dobrze... Ty mi pomożesz rozkiminić sytuację z komputerem, a ja opowiem ci bajeczkę, o chłopczyku, który poszedł do lasu, pobił wilka i w nagrodę... - zawiesił głos i robiąc srogą minę, powiedział - tylko polej, jak coś masz. Nawal sobie lodu po czubek, bo musisz być gotowy, a ja strzelę klasyczną lufę. Stoi?
Bruno sięgnął do szafki i wyjął butelkę Chivas Regal.
ODCINEK 19
Siwy długo celebrował start opowieści. Oglądał szklankę z whisky, jakby przykładał wielką wagę do tego, czy to Jasiu czy Cziwas. Mógł być i Ballantines, cokolwiek markowego, byleby nie podrabiane, bo wtedy wyżera mózg. W końcu łyknął po całości i zaczął opowiadać.
Wypuścili mnie z pojedynki i byłem gwiazdą dnia. Papierosy, klepanie po plecach i tak dalej. Na spacerniaku podszedł jakiś kizior, pogratulował debiutu na izoli i powiedział, że ktoś chce ze mną rozmawiać. Nie miałem pojęcia kto. Byłem zielony jak szczypiorek, znałem lokalnych chuliganów, emerytowaną grypserę i git ludzi z dzielnicy. To wszystko. Typ wyglądał dość niepozornie, ale widać, że miał szacunek, że spotkanie z nim to miał być jakiś zaszczyt. Nie miał dziar, wyglądał jak księgowy albo szef zakładu pogrzebowego, tyle że miał na sobie drelich. Nie było dzień dobry, ani żadnego przedstawiania się, z jego strony nie było, bo ja grzecznie.
– No i Dziku pograł na strunach... - powiedział typ, u którego miałem audiencję.
Zrozumiałem, bo jeden z podwórka, co był w poprawczaku tłumaczył kiedyś, że to znaczy, podciąć sobie żyły. Więc odpowiedziałem mu.
- Często grał, znanym fakirem jest.
Tamten tylko pokiwał głową i patrzył na mnie, nic nie mówiąc, więc ja zapytałem:
– Naprawili go?
– Nie tym razem.
Miał zimne niebieskie oczy, tak jak to coś z Gry o tron. I tak go sobie wtedy w myślach nazwałem, Nocny Śmierci. Coś mu musiałem odpowiedzieć.
- To dobrze, że się na niego nie odlałem, bo miałby słabe wspomnienia koniec. Pojechałem grubo. Przekaz był gruby, więc było wszystko jedno, jak jakiś jego kumpel, to i tak miałem przesrane. Nie powiem, bałem się, i tym pyskowaniem dodawałem sobie odwagi.
– Ty to niezły aparat jesteś! Kumpel spod celi, znany we wszystkich pierdlach fakir, odwalił kitę, a ty zero współczucia, żadnej, kurwa, refleksji.
Zreflektowałem się i powtórzyłem raz jeszcze;
- To dobrze, że się na niego nie odlałem.
- Fikasz - powiedział i znów wlepił we mnie te swoje gały.
- Nie, rozmawiam jak człowiek z człowiekiem- odpowiedziałem.
To było o krok za daleko, wiedziałem to i owo o grypserze, wtedy dzieciaki z podwórek się tym jarały, ale, jak to się mówi, nie znałem dobrze praktycznego zastosowania.
– A kto ci powiedział, że ty jesteś człowiek, a nie frajer?
– Dziku mi powiedział. Na początku rozmowy mówił do mnie „frajer", a na koniec mówił już prawilnie, „człowieku".
– Tak ci, kurwa, powiedział? „Człowieku"?
– Dokładnie to „masz kopyto, człowieku", tak mi powiedział, jak go wynosili. Chyba się tym wszystkim przejął.
- Przejął się! Masakrę jakąś pod celą urządziłeś, upokorzyłeś go tak, że walnął w kalendarz.
– No walnął. A w czym w ogóle temat?
Uciąłem tak, bo już byłem obsrany ze strachu. On się we ciągle mnie wgapiał, miał wąty, a jego ludzie filowali z boku. Niech to się wszystko szybko skończy, pomyślałem wtedy.
- Coś taki ciekawy? – zapytał.
- A ty byś nie był? – znów pograłem po bandzie.
Nie wiedziałem co będzie, czy mi jebnie, czy raczej każe to zrobić swoim ludziom.
Patrzył się na mnie, jakbym był preparatem myszy, ze szkolnej pracowni. Jakby mi liczył wszystkie zwoje kiszek i zastanawiał się gdzie pociągnąć, żeby je w całości wyrwać. W końcu się wysłowił.
– Weterani klawiatury takiego wejścia do kicia nie pamiętają i najstarsza recydywa także. W każdym razie ja nie pamiętam, żeby jakiś noworodek wjechał do paki na takim gazie, normalnie pierwszak dekady! Twoje zdjęcie powieszą przed zakładem.
Śmiał się pełną gębą.
- Ja też nie pamiętam, bo jeszcze nie miałem okazji, a fotka już wisiała. Przed szkołą.
- Cenzurka z czerwonym paskiem?
- No, prawie. Mistrz okręgu w boksie.
- I żeś się nie załapał na mistrza województwa, Polski i na olimpiadę?
- Może i bym się załapał, ale na obozie sportowym załapałem się na jedną siatkarkę.
- No to dobrze człowieku - powiedział człowieku, to było ważne – co innego jakbyś się załapał na szachistę.
- To by nie było źle, bo by potrafił zbić konia.
- Wyszczekany jesteś.
- To fakt.
- No i ta siatkarka... syfa złapałeś?
- Nie, jej ociec był trenerem mojej sekcji, można powiedzieć, że zanim został moim teściem, to doszło do małej, rodzinnej awantury.
- I?
- Trenerzy nie lubią przegrywać, i nie wszyscy są takimi świrami jak Dziku. Ten sobie żył nie podciął, ani nie pochlastał, po prostu wyjebał mnie z sekcji i dał wilczy bilet.
- I z tym biletem tu dojechałeś?
- W pewnym sensie tak.
- Małomówny jesteś.
- Raz małomówny, a raz wyszczekany. Nie lubię pewnych tematów. Zrobiliśmy włam do komisu, pojawił się ormowiec i dostał rakietę. Wspólnik się zpazerzył i zaraz pojechał na ciuchy w Rembertowie upłynniać towar. Najpierw zgarnęli jego, a później mnie.
- Sypnął.
- Nie sądzę, razem się prowadzaliśmy, i na banki nie powiedział kto trafił ormowca. A trafiłem ja. Facet był na bani, więc się rozeszło po kościach, papuga zagrał, że skoro nikt się nie przyznał do tego, że mu wyłączył światło to znaczy, że się sam uderzył.
- Poszli na to?
- Co mieli nie pójść. Po pierwsze typ był podlany, po drugie nie widział mnie, po trzecie żeśmy go napoili pod korek. Jak go znaleźli to myśleli, że to on zrobił komis.
- To ty cwaniak jesteś.
- Nie jestem. Jak bym był, to bym tu nie siedział.
- Ja też tu siedzę.
- Ale nie za komis i jakieś duperele, tylko za coś, za co warto siedzieć. Szef na pewno coś skitrał, wyjdzie na dwudziestego drugiego lipca i fajrant. Ludzie jada za granicę, zapierdalają parę lat i jednej dziesiątej tego nie przywożą, a mówi się o nich, że zrobili coś w porządku.
- Powiedziałeś szefie?
- A w sumie jak mam mówić? Pszę pana? A tak na ty... Jakiś szacunek mam.
- Wiesz dlaczego nazywają mnie Frankiln?
W końcu się przedstawił.
- Bo nie Waszyngton?
Chciałem rozwinąć tę myśl, ale nie zdążyłem.
- No i brawo, Siwy! Dobrze kombinujesz, bo Waszyngton jest na jednodolarówce, a Franklin na setce, więc ja jestem Franklin, bo ja w detalu nie robię.
Typ zamyślił się po czym zapytał.
- Zapalisz?
- Z przyjemnością.
Odpowiedziałem grzecznie, bo nie miałem palenia przez całą izolatkę.
- Jaka kultura!
- Jak chcę to potrafię.
- Dziewczynę masz?
- Mam.
- Nie poszła w ORMO?
Kumałem, ale nie wszystko, wtedy nie wiedziałem co to znaczy. Franklin wyjaśnił
mi.
- Czy nie poszła w tango, nie zdradziła.
- Nie.
- Dlaczego nie, jesteś pewien – zapytał z kpiącym uśmiechem. – Nie takie rzeczy się zdarzały.
- Wiem, ale ja jestem na bank pewien – bo byłem pewien.
- No słucham – zaśmiał się
- Jest w siódmym miesiącu ciąży.
- No widzę Siwy, że wiesz co mówisz!
- Siwy?
- Tak, od dziś jesteś Siwy. Elegancka ksywka, pasi – zapytał, a ja kiwnąłem głową - Jak cię słucham Siwy i sobie ciebie wyobrażam w lepszych ciuchach, to mógłbyś pracować w eleganckim świecie.
- To zależy z kim i dla kogo.
- Jutro ci powiem dla kogo, ale już teraz wiedz, że chodzi o pewien myk ze złotem i zabytkami!
I to był koniec rozmowy.
Siwy wziął do ręku pustą szklankę i pokazał Brunowi, żeby jeszcze nalał.
- Tak to było... – zamyślił się Bruno.
- Mniej więcej.
- Czemu mniej więcej?
- Bo niewielu wie, co było potem. Ale najpierw nawijaj ty! Chcę wiedzieć co, jak i
tak dalej, całe te czary mary, komputerowe bajery! Jak powiesz i zrozumiem, to ja odpalę swój kolejny odcinek. Kapewu?
Siwy stuknął palcem w ekran laptopa.
ODCINEK 20.
Noc. Nocą trzeba spać. Trzeba łapać sen, szanować go, nachapać się na zapas, wie to każdy, kto pracuje, zarywając noce. A taką pracę miał posterunkowy Sebastian Kawulok. Nie żałowano go, był najmłodszy, więc on zgarniał wszystkie najgorsze dyżury. Kto w tym roku łapie Wielkanoc? A kto nigdy nie brał? Sebuś? A święto majowe, a Wigilię, każde inne święto? Nowy! Sebuś, bo wszyscy inni zaliczali to w swojej karierze dziesiątki razy. Tylko sylwester walił wszystkich równo po łbie. Festiwal pijaństwa, szczania po klatkach, awantur, złodziei kieszonkowych, a dwa lata temu przepakowanego pociągu specjalnego, do którego dostali się ci, co byli pierwsi, a nie ci co mieli miejscówki. Desperaci z biletami, niemogący wsiąść do pociągu, w którym zajęty był każdy centymetr kwadratowy, kładli się na torach. PKP wyciągnęło wnioski i... Oczywiście zamiast w kolejnym roku podstawić dwa albo trzy takie pociągi, nie podstawiło żadnego, i problem z głowy! Z sylwestrem miasto powinno zrobić podobnie, ale władze Zakopanego nie szły drogą PKP i byłoby szczęśliwe, gdyby ta impreza była co tydzień. No i w sumie była. W sezonie pracy było nie tyle po łokcie, ile po pachy. Szaleństwo się kończyło i powinien odpoczywać, tymczasem posterunkowy ślęczał nad artykułami o Zenonie Walentowskim.
„To opowieść z innej epoki, z czasów kiedy Polska nazywała się PRL, rządził sekretarz Edward Gierek, a kibice byli rozczarowani, że polscy piłkarze zajęli dopiero piąte miejsce na świecie. Wtedy też rozpoczęła się jedna z najbardziej frapujących i tajemniczych historii polskiego świata przestępczego. Mitem założycielskim gangu Siwego – pisał dziennikarz śledczy Mariusz Gapiński – była pierwsza odsiadka Walentowskiego. Wszystko odbyło się jak w hollywoodzkim filmie. Dziewiętnastoletni więzień został zmuszony do walki z więziennym mistrzem boksu, recydywistą o pseudonimie »Dziku«. Po morderczej walce, w której obaj odnieśli poważne obrażenia, zwycięzcą okazał się Walentowski. Tak wyrobił sobie szacunek w świecie najważniejszych przestępców i zdobył przepustkę na dwór króla półświatka Jerzego Andruszkiewica. W końcówce lat siedemdziesiątych, nazywany od zdominowania rynku prostytucji i hazardu oraz waluty Nocnym Królem albo Fraklinem, decydował o przestępczych karierach. Jego zaufanie zdobywało się latami, tymczasem w przypadku Zenona »Siwego« Walentowskiego zdecydował jeden pojedynek na pięści. Więzienna legenda mówi, że Dziku, na którego współwięźniowie postawiali spore pieniądze, został zamordowany tak, by uznano jego zgon za samobójstwo. Można powiedzieć, że do elity polskich przestępców Walentowski wszedł po trupach".
Niemal dokładnie w tym samym czasie artykuł Gapińskiego skończył czytać reporter „Tygodnika" Andrzej Świstoń. Spojrzał na wyświetlacz telefonu: wpół do trzeciej. Czy Kawulok ma służbę? A może śpi? Nie zadzwonił więc, tylko wysłał SMS-a.
*
Siwy wysłuchał wykładu Bruna i raz jeszcze spojrzał na ekran jego laptopa.
– Brawo, no bardzo brawo. – Kręcił z zadowoleniem głową. – Wszystko jak na tacy, i to bez internetu.
– Bez internetu! Całe szczęście, że zdążyłem wcześniej ze wszystkim, co było do załatwienia w sieci. Sam miałem uszkodzić router, żeby upozorować awarię, tymczasem ktoś mnie uprzedził i zrobił to na rympał. – Bruno wachlował się ręką jak kobieta, której jest gorąco, albo futbolowy kibic, który widział już piłkę w bramce swojej drużyny.
– Kto to zrobił, ten gówniarz? – spytał Siwy.
– Nie sądzę, ale w ogóle mnie to nie interesuje. To mógł zrobić każdy z nich, bo oni wszyscy są na zdalnej pracy. Tniesz kabel i nikt ci nie zawraca głowy! Na pewno ktoś się wysypie, zresztą wszystko jedno. Teraz czas na drugą część twojego opowiadania. Nastukałeś Dzikowi i jego kumplom, ty poszedłeś do izolatki, Dzik podciął sobie żyły, a Nocny Król Franklin wziął cię na audiencję. Co się jeszcze mogło wydarzyć w tym prequelu „Gry o tron"?
– W czym?
– W prequelu. Gdy jakiś film albo serial zyskuje popularność, to kręcą o tym, co się działo wcześniej.
– No tak, to jeszcze było przed „Grą o tron" – stwierdził z pełną powagą Siwy, po czym uśmiechnął się lubieżnie. – A którą laskę byś puknął? – Królową Smoków czy Cersei?
Bruno się zamyślił, przymknął oczy, jakby marzył, i powiedział;
– Tego karła!
Zaśmiał się, ale dowcip nie przypadł do gustu Siwemu. Spojrzał na niego spode łba i warknął:
– To w końcu, kurwa, chcesz, czy nie?
– Sorry, opowiadaj!
Siwy pokazał gestem flaszkę i szklankę, Bruno uzupełnił paliwo i zaczęła się druga część opowiadania Siwego.
*
Szedłem do celi i myślałem sobie: Jestem panem świata! Zupełnie jak ten biedny gnojek, co poderwał pannę na „Titaniku". Ledwie napoczął temat, postał z panną na dziobie, a wszystko poszło na dno. Ja też się zderzyłem z górą lodową. Przyszło czterech gości z klawiatury, wygarnęli mnie, wpakowali do jakiejś pakamery i spuścili regularny wpierdol.
– Za co?! – krzyczałem.
– Za Polskę Ludową! – ryczał klawisz, który napierdalał mnie pałą.
Obili mnie i wtedy chorąży, który był szefem tej bandy, powiedział:
– No i co, kurwa, zadowolony jesteś?
Nawet nie zdążyłem niczego wymyślić, bo dostałem pałą po pysku i usłyszałem:
– Dziku strzelił samobója, jest kontrola z ministerstwa, urlopy i awanse wstrzymane, premie cofnięte, wszystko przez ciebie chuju.
I abarot. W końcu, jak już było słabo, to ten ich wodzirej powiedział:
– A teraz mów, o czym rozmawiałeś z Franklinem. Co ci ten Król Nocy szykuje? Czy to prawda, że jakieś antyki i złoto?
– To ja mu powiedziałem, że mam pomysł, jak zrobić skarbonkę, do której się zbiera szmal na Zamek Królewski.
I znów wpierdol. I znów pytanie:
– Gadaj, co ci zaoferował, bo cię zajebiemy!
– Twoją starą mi zaoferował
Zerwał mi się film, wylądowałem na szpitalnym, a w protokole napisali, że to wynik bójki z Dzikiem i samookaleczenie, że się na nich rzuciłem, a potem skoczyłem ze schodów.
*
Bruno pokiwał głową.
–I dlatego masz te blizny?
Wskazał policzek i tył głowy.
Siwy się zaśmiał
– He, he, he, to mój pierwszy samochód! Mało się nie zabiłem.
– Z klawiszami się policzyłeś?
– Nie mogłem.
– Dlaczego?
– I tu dopiero zaczyna się najciekawsza część opowieści!
*
Na pierwszym spacerze znów podszedł do mnie herbatnik od Franklina i zaprosił na szluga.
– Obili cię...
– Jak skurwysyn.
– Tylko jak wyjdziesz, to nie rób głupich numerów.
– To znaczy?
– Nie rób żadnej wendetty. Zrobili, co musieli.
– Skurwysyny.
– Może i skurwysyny, ale moje.
– Co?!
– Żeby być u mnie, to trzeba coś pokazać, nie wystarczy być kozakiem, co raz wystrzelił. Lata praktyki, obserwacji, terminowania i prób. Ale ja uznałem, że ty jesteś talenciak, słabość do ciebie poczułem. Taką słabość, że aż sobie pomyślałem: a jeżeli się mylę? Tak byłem ciekawy i niecierpliwy, że poprosiłem o pomoc, można powiedzieć, że wynająłem bardzo wymagającą komisję egzaminacyjną. Zdałeś. Celująco zdałeś!
No i tak to właśnie było, a nie jak to ten pismak przedstawił: „mit założycielski gangu Siwego". Co on, kurwa wie, ha, ha, ha!
*
Kawulok zadzwonił do Świstonia.
– Ciągle to samo?
– Co, to samo?
– Sprawdzasz, czy śpię? Bo jak nie, to może jednak się złamię i coś ci powiem o Walentowskim.
– Co ty, ja wiem, że za krótki na to wszystko jesteś, ale mam pomysł! Genialny pomysł.
Jędruś Świstoń miał już kiedyś pomysł! – pomyślał Sebastian Kawulok i aż się skurczył w sobie na myśl o tym, jako to się
skończyło poprzednim razem. Gdy chodzili do pierwszej klasy gimnazjum, Jedruś umyślił, że pójdą zjeżdżać na sankach z Wielkiej Krokwi. Oczywiście nie ze skoczni, aż tacy głupi nie byli, tylko z buli, na której lądują skoczkowie. Było zajebiście! Zjechali tam, gdzie zjeżdżał Małysz! Wdrapali się drugi raz i wtedy na dole czekała już na nich policja. Wolał nie wiedzieć, co tym razem urodziło się w Jędrusiowej kufie.
DZIEŃ CZWARTY
ODCINEK 21.
To już był stały scenariusz: Kinga budziła się pierwsza, brała prysznic i szła na śniadanie. Wtedy mył się Robert i też schodził na dół.
Tego dnia, idąc na śniadanie, zobaczył przez okno Kingę stojącą na dworze z papierosem. Też wyszedł przed dom.
– Palisz? – zdziwił się, bo papierosem widział ją ostatnio z dziesięć lat temu.
– Palę.
– Nie wiedziałem.
– Bo mało o mnie wiesz.
– Nie da się ukryć. – Powiedział to szczerze i pomyślał, że to jest ten moment. – Zaskoczyło mnie to, co się stało tamtej nocy.
To była może sekunda, góra dwie, ale ten czas rozciągnął się jak w filmie, w którym pada strzał i kula wylatuje z lufy w zwolnionym tempie.
– Cały dzień był zaskakujący. Nawet nie wiesz jak.
Wydmuchnęła dym, odwróciła się i weszła pensjonatu, gasząc po drodze papierosa w wielkiej żelaznej popielniczce.
*
Nieszczęścia chodzą parami. Guzik prawda, Boh trojcu lubit, więc do wybuchu Marcina i decyzji o zamknięciu pensjonatu, do tej cholernej kwarantanny i dwóch tygodni spędzonych z gośćmi, których miało już nie być, doszło jeszcze to. Listonosz. Pewnie zostawiłby awizo, jak to listonosze, ale był ciekawski, więc zadzwonił. Dzwonek nacisnął przez list, który trzymał w ręku, ale do popisu dał Marcinowi swój długopis.
– Może jednak podpiszę się swoim – zaproponował Marcin.
– A jak tam chcecie – powiedział Stanisław Chowaniec i dodał: – Od jakichś hadwokatów...
Miał nadzieję, że będzie odzew, że się czegoś dowie, może co dostanie, bo czasem posłańcy dostawali coś za dobre wieści. Ale te nie mogły być dobre. „Hadwokaci" to była Kancelaria Radców Prawnych Koch, Serentowicz & Partnerzy. List od nich był ostatnim, na co Marcin i Leszek czekali. W tym przypadku posłaniec przynosił złe wieści i w dawnych czasach nie dostałby za list napiwku, tylko by go ścięto.
Kończyli przygotowywać śniadanie, spieszyli się, bo zaspali. Bo późno się położyli. Żadne tam rozrywki czy przyjemności, wino z przekąską czy maraton „Opowieści podręcznej". Owszem, mieli w planach trzeci sezon, ale nie spali, ponieważ rozmawiali o liście, który przyniósł Chowaniec. Przeczytali, choć właściwie nie musieli. Wiedzieli, czego dotyczy. To była kolejna oferta sprzedaży łąki, która rozciągała się przed ich pensjonatem. Nieużytek, miejsce, które nadawało się na wypas owiec, i temu właśnie służyło, bo dzierżawili je poprzedniemu właścicielowi za symboliczną sumę.
Klemens Bustryk nie mógł pojąć, po co kupowali, a teraz prawie za darmo mógł tę ziemię dzierżawić. Przecież mogło być jak dawniej, on pasałby wiosną i latem owce, a oni nie musieliby płacić pieniędzy za grunt. Ale jego syn Jasiek wiedział. On by poczekał i tę ziemię puścił temu hrubemu panu z wielkiego domu. Ten hruby pan, to był i hruby i hruby, bo i majętny, i z bandziókiem jak u najedzonego niedźwiedzia. I chciał tam stawiać pikny ośrodek i może by go wzioł na wspólnika? Ojciec uważał, że z tym Szydlakiem, bo tak się ten hruby nazywał, nie można robić interesów. Przecież wszyscy budarze, dostawcy, każdy, kto robił przy jego chałupie, jakoś tam została poszkodowany. No i towarzystwo wokół niego nie podobało się staremu Bustrykowi. Muzykanci, którzy u niego grali, bo robił czasem przyjęcia, mówili, że to musi być jaki gangster.
I był. Marcin i Leszek doskonale o tym wiedzieli, nie tylko dlatego że wyguglowali jego nazwisko, ale i dlatego że sposób, w jaki chciał od nich kupić działkę, coraz bardziej przypominał interesy robione przez ludzi z miasta. Od pierwszej wizyty z niebieskim Johnny Walkerem, przez korzystne, choć nie przesadnie atrakcyjnie oferty kupna ich ziemi, po szantaż. Po każdym przypadkowym pożarze łąki, kolcach, na których przebijali sobie opony, czy zabiciu kota, który kiedyś z nimi mieszkał, przychodziła kolejna oferta od Kocha, Serentowicza & Partnerów.
A ta ziemia była dla Marcina i Leszka bezcenna, bo nie chcieli tu niczego poza ciszą i spokojem. Owszem, mieli pomysł na rozwinięcie biznesu turystycznego, ale zupełnie inny niż ten Szydlaka. Chcieli stawiać małe szałasy, takie nowocześniejsze domki „Brda", które wtopiłyby się w krajobraz i nie byłyby uzależnione od autokarów pełnych gości. Tymczasem ich sąsiad marzył o tym, że w dole doliny stanie wielki hotel, jakieś monstrum jak zakopiański Kasprowy albo krynicki Czarny Hotel. Kto wie, może nawet chciał zasadzić coś takiego, czym uszczęśliwił Karpacz i Wisłę Gołębiewski. Na to nie było zgody, więc każdy kolejny list budził ich wściekłość i coraz częściej także obawę, co mu przyjdzie do głowy.
– Zdążyłeś sprawdzić, kim jest ten nasz mocny człowiek? – zapytał Marcin.
– Nie, sprawdzałem tylko Andrzejewskiego. Bankrutujący biznesmen, dlatego tak się sadzi i taki elektryczny jest – odrzekł Leszek.
– Szkoda. Najpierw myślałem, że to dla nas dobrze, że taki typ u nas mieszka, bo temperuje Andrzejewskich.
– Ale po tym liście z kolejną ofertą sprzedaży ziemi nie pomyślałeś, że to Koń Trojański?
– Pomyślałem. I ten jego kolega też nie bardzo mi się podoba. Jest w nim coś dziwnego.
Z ich rozmowy nie wynikło nic poza kolejnymi wątpliwościami i strachem. Czuli się coraz bardziej osaczeni. Wszystko, co się działo w ich życiu od paru lat przypominało linię pochyłą.
*
Na śniadanie podali naleśniki, dżem, bryndzę i końcówkę chleba. Leszek był mistrzem w robieniu naleśników, dorabiał kiedyś w naleśnikarni i tam się tego nauczył. Wszyscy jedli i zachwalali. No, prawie.
– Nie ma frankfurterek? – zapytał Andrzejewski z pełnymi ustami.
– Skończyły się – odpowiedział Leszek.
– Ani kiełbasy? – nie dawał za wygraną Andrzejewski.
– Też koniec. Dlatego dzisiaj z zapasów, ale złożyłem zamówienie przez straż gminną. Gdy przyszli sprawdzić, czy wszyscy odbywają kwarantannę, przed domofon podałem im listę zakupów. Sklepikarz nam wszystko przywiezie.
– Szkoda, że dopiero teraz... – mięsożerca Andrzejewski nie był zadowolony.
– Nikt z państwa nie składał zamówienia. – Marcin rozłożył ręce.
– Jakiego zamówienia? – Andrzejewski siorbnął kawę z mlekiem.
– Państwo mieli opłacone miejsca i posiłki, to znaczy śniadania, do niedzieli rano.
– Pardon! – wykrzyknął Robert. – Zachowaliśmy się nie na poziomie. – To mówiąc,
położył na stole kilka portretów Jagiełły.
Inni poszli w jego ślady, dołożyli się nawet skiturowcy, którzy mieli rezerwację jeszcze na tydzień.
– My też – powiedziała Ewa. – Przecież mamy opłacone tylko śniadania,
Wszyscy zachowali się porządnie, tylko Andrzejewski zwlekał. Wreszcie z nieskrywaną pogardą rzucił na kupkę pieniędzy kilka banknotów.
– Na tacę! – zażartował.
Nominały były niskie, poza tym Leszkowi nie spodobała się ta „taca".
– To składka na wspólne jedzenie – poinformował Andrzejewskiego.
– A ja tu nie siedzę dla przyjemności, dałem i po temacie.
Wtedy Robert zaczął rozgrzebywać górkę banknotów. Obejrzał je uważnie,
skrzywił się, spojrzał na Andrzejewskiego i stwierdził:
– Sami Piastowie!
Faktycznie, wszyscy dorzucali Jagiellonów, czyli po sto i dwieście złotych, a Andrzejewski uznał, że jego trzyosobowa rodzina deleguje na zakupy trzech Mieszków, dwóch Chrobrych i jednego Kazimierza Wielkiego
– Sami Piastowie, dobry wist! – powiedział ze śmiechem Siwy.
– Sto dwadzieścia złotych to mało? – Andrzejewski poczerwieniał. – To jeden Jagiełło i jeden Chrobry.
– Może i tak, ale państwa są trzy sztuki, a do tego mamy tu kiblować jeszcze
dziesięć dni – wyjaśnił Siwy.
– No dobra, dołożę – mruknął Andrzejewski i dorzucił: – „Kiblować" to właściwe określenie na to miejsce.
– A dlaczego, jeśli mogę zapytać? – Marcin czuł, że osiąga stan wściekłego urzędnika,
którego grał w „Upadku" Michael Douglas.
– Koniec wszystkiego, wszędzie daleko, mało atrakcji – odparł Andrzejewski.
– Widziały gały, co brały. – Kinga nie mogła uwierzyć, że powiedział to Robert. –
Wszystko było w ofercie. Trzeba było jechać do hotelu z aquaparkiem, w Alpy albo do Egiptu.
– Miało być dobrze, ale jest źle – przyszła mężowi z odsieczą Andrzejewska.
Szczyt bezczelności Andrzejewskich osiągnął punkt krytyczny. Nikt jednak nie chciał
eskalować konfliktu, bo mogło by dojść do wyzwisk, albo do szarpaniny.
Jeśli cały dzień miał być taki jak śniadanie, to lepiej żeby się jak najszybciej skończył. Najlepiej żeby to wszystko się skończyło, bo napięcie rośnie. Marcin miał pomysł, jak je rozładować, ale wydawał mu się zbyt ryzykowany.
*
Posterunkowy Sebastian Kawulok szedł na dyżur. Mijał właśnie Biedronkę, kiedy zauważył, jak ze stojącego na parkingu auta wygrzebuje się Świstoń. Policjant nie odbierał od niego telefonów, więc dziennikarza zapolował na niego jak na jakimś gangsterskim albo szpiegowskim filmie.
– Sebuś!
Kawulok udał, że go nie słyszy, ale nie przyspieszył kroku.
– Sebuś! – głos Świstonia dobiegał z coraz bliższej odległości.
Wreszcie Kawulok uznał, że nie ma sensu udawać, że go nie słyszy. Musiałby zacząć biec, żeby mu uciec i skryć się na komendzie.
– Sebuś, no wiem, że to głupie, ale chcę pogadać, a nie odbierasz telefonów.
– Nie odbieram, bo mi głupoty proponujesz – warknął policjant.
– Jakie głupoty?
– Takie jak wtedy, kiedyśmy sankami zaorali zeskok na Wielkiej Krokwi.
– Kiedy to było!
– Dawno, Sebuś, w cholerę dawno i trochę od tamtego czasu zmądrzeliśmy.
– Może ty, ale ja nie! – powiedział jakby z dumą Swistoń.
– To niedobrze.
– Niedobrze? Reporter powinien być walnięty, trzeba mieć jaja, nie można tylko kalkulować! Chcesz w kryminalnej pracować czy krawężnikiem być?
– Pirwyj fcem się cegoś naucyć! – Kawulok odpowiedział góralszczyną, której używał na rodzinnych imprezach i w chwilach zdenerwowania.
Był zdenerwowany, bo wiedział czego Świstoń chce. Z e-maili, którymi go bombardował, wynikało jasno, że chce, by wrzucił na bęben nie tylko wszystkich gości Zornicy, ale także posiadacza jednej z sąsiednich parceli, Mateusza Szydlaka.
ODCINEK 22
Obiad był zaplanowany na drugą, trzeba więc było się ruszyć i zacząć krzątać w kuchni. Dla Marcina i Leszka przygotowanie dużego posiłku, nie dla dwóch, a dla jedenastu osób, było czymś nowym. Zwykle goście zajmowali ich tylko w czasie śniadania, później dzień należał do nich. Podobnie jak Ewa i Adrian zimą chodzili na skitury, a latem się wspinali. To była ich wspólna pasja. Pracę też mieli podobną – obaj zajmowali się projektowaniem i od dawna pracowali na odległość. Od paru dni obiad rozbijał im dzień.
– Siedzisz w swoim domu, który tylko dlatego, że ktoś coś zlekceważył i komuś napyskował, wciąż jest pensjonatem. Do tego masz rodzinę troublemakerów i brak wifi, który zaczyna nakręcać gości – utyskiwał Marcin.
– Masz na myśli tego Roberta, Roberta...
– Maszczyka. Robert Maszczyk, tak się nazywa facet od nieudanego skoku w bok. Przyjechał tu z czyjąś żoną, sam też zrobił sobie wakacje od małżeństwa, ale jak to mówił pewien trener, „koncepcja była słuszna, ale piłkarze zawiedli".
- Mogło tak być – zgodził się Leszek. – Tylko zwracam uwagę na drobny szczegół: to ona zrobiła rezerwację.
– To rzuca nowe światło na tę sprawę... – Marcin stał w pozie detektywa z filmu, który gładzi podbródek, by za chwilę dokonać zwrotu w śledztwie. – Tak czy owak, gość jest sfrustrowany i mam wrażenie, że szuka konfrontacji z Andrzejewskim.
– Na kogo stawiasz?
– Na Walentowskiego. Zabiłby ich obu.
– A nas?
– No właśnie, czy sądzisz, że to może być gość od naszego drogiego sąsiada, Mateusza Szydlaka?
- Tego się obawiam. Wiem, że to w sumie niedorzeczne, bo gdyby nie Walentowski, to by tu doszło do morderstwa, zabiłbym w szale Andrzejewskiego i całą jego rodzinę... – Leszek się zamyślił. – Ale coś mi tu nie pasuje. A najbardziej ten typ, jego przyjaciel. Jak on do niego mówi?
– Bruno. Ale chyba nie są przyjaciółmi, dostrzegam między nimi jakąś zależność, coś więcej niż różnicę wieku. Ten Bruno jest pół kroku za nim. Walentowski mieszka w pokoju z aneksem i dużym balkonem, ten ma gorsze lokum. Szczegół, ale znaczący.
Rozległo się pukanie do drzwi.
– Kolejne kłopoty? Andrzejewska chce jakiegoś specjału dla Bartusia? – mruknął Marcin.
– To pewnie Ewa – uspokoił go Leszek.
– Ewa? – Marcin nie krył zdziwienia.
–Tak, pytała się czy nam pomóc przy robieniu obiadu.
– Jeśli to to mi przywróci wiarę w ludzkość... – Marcin westchnął ruszył do drzwi.
To rzeczywiście była Ewa, już po obowiązkowym bieganiu. Adriana zostawiła z jego ukochaną zabawką – dronem.
*
Wiara Marcina w ludzkość trwała krótko, zaledwie do obiadu. Andrzejewski walnął lufę i był podochocony, a Robert nakręcony bardziej niż zwykle. Zachowywał się tak, jakby czekał na jakiś pretekst. I się doczekał. Andrzejewski poczuł w sobie czar gwiazdy „Nocy kabaretowej" i postanowił zabłysnąć dowcipem:
– Smutno jakoś, więc kawał opowiem, mogę?
Spytał pro forma, bo choć nikt nie wyraził entuzjazmu albo choćby cienia zainteresowania, Andrzejewski rozparł się na krześle i dożuwając do końca schabowego w złotej panierce, rozpoczął występ:
– Wyobraźcie sobie! Na ławce siedzą koń i hipopotam!
To już wydawało się zabawne i pewnie na „Nocy kabaretowej" publiczność by się zaśmiała, a w studyjnym show puściliby oklaski z maszyny. Tu nikt się nie zaśmiał, jego widzowie, z wyjątkiem rodziny, zachowywali powagę, jakby Krystyna Czubówna czytała film przyrodniczy. Andrzejewski się jednak nie zrażał. Zrobił pauzę na aplauz, którego nie było, i jechał dalej:
– Siedzą sobie ten koń i hipopotam, a wtedy podchodzi żyrafa i mówi: „Hipopotam, posuń się, bo bym się dosiadła!" – Znów pauza na śmiech, który się nie rozległ, a po niej nastąpiła puenta: – Więc ona, ta żyrafa, pyta się tego hipopotama, czy się posunie, a on na to: „Nie mogę, bo zwalę konia".
Pojawiły się uśmiechy, Siwy nawet parsknął, Bruno zrobił to dość dyskretnie, a rodzina Andrzejewskich, w tym najgłośniej opowiadacz, zaniosła się śmiechem. Reszta zareagowała jak na klasycznego „bąka w salonie".
– Dobre, prawda? – Andrzejewski nie był zrażony umiarkowaną popularnością dowcipu.
– Może i dobre, ale przy nieco innym stopniu zażyłości – odpowiedział Robert.
– Że co? – Andrzejewski się skrzywił.
– To, że takie dowcipy opowiada się w koszarach, albo w męskiej szatni – wyjaśnił Robert.
– Coś pan taki francuski piesek? – rzucił zaczepnie Andrzejewski.
– Nie zrozumiał pan, więc powiem jeszcze raz, powoli i dużymi literami. – Kinga spojrzała na niego, bo po raz kolejny ją zaskoczył. Ma jaja! – Gdy jestem w gronie kolegów, na piwie, albo po meczu, w szatni, sami, czasem na spotkaniu towarzyskim, kiedy są kobiety, które znam od lat i wiem, że ich to nie urazi, to opowiadam wulgarne kawały. Nawet je lubię. Ale nie popisuję się nimi przy obiedzie przed obcymi ludźmi. To jest kwestia etykiety, albo używając bardziej przystępnego określenia, kultury osobistej. – Andrzejewski poczerwieniał.
– Przepraszam, że tak prosto z mostu – ciągnął Robert – ale pan pytał, był dociekliwy, więc powiedziałem, co o tym myślę tak, żeby pan zrozumiał.
Wydawało się, że pójdzie jakiś bluzg, a może nawet Andrzejewski wstanie od stołu i jak to kiedyś robiło się na podwórkach i boiskach, zaproponuje Robertowi pójście na solo. Tymczasem poszedł na inny rodzaj konfrontacji:
– Jakżeś pan taki mądry, to opowiedz pan coś śmiesznego i kulturalnego. – Ryknął śmiechem, jakby był pewien klęski przeciwnika.
– No dobrze! – Robert się uśmiechnął. – Rzecz rozgrywa się na Księżycu, osoby dramatu to pierwsza załoga, która tam wylądowała, wśród nich oczywiście Neil Armstrong, to on pierwszy postawił nogę na Srebrnym Globie. Trwa bankiet, bo jest co świętować, ale w pewnej chwili któryś z astronautów mówi: „Wiesz co, Neil? Niby wszystko się zgadza... Wódeczka, piweczko, grilla próbujemy rozpalić.... ale jakoś atmosfery nie ma....".
Na początku była cisza. Andrzejewski uśmiechał się zadowolony z klęski Roberta, a kiedy miał coś powiedzieć, pierwszy zaśmiał się Marcin, a po chwili reszta. Był to śmiech, który poleciał jak kostki domina. Kiedy wybrzmiał, rozległo się pytanie:
– Nie rozumiem, dlaczego nie było atmosfery. Piwo, sukces mieli, grilla mieli palić... – To był Bartuś, a jego matka kiwała głową, jakby chciała podkreślić, że jej latorośl jest bardzo mądra.
– Bo kobiet nie było – wypalił Andrzejewski. – Jak nie pań, to nie ma balu i atmosfery,
ha, ha, ha, ha! – zarżał i podsumiwał – W sumie średnio zabawne.
– Średnio albo i nie – odezwała się Kinga. – Ale jeśli ktoś nie wie, że na Księżycu nie ma
atmosfery, to jest zabawne. Ja akurat zapamiętałam to ze szkoły.
Nad stołem uniósł się szmerek dyskretnego śmiechu, Andrzejewski zbierał się, żeby coś powiedzieć, ale Robert postanowił go dobić:
– Atmosfera to powłoka gazowa otaczająca ciała niebieskie. Ziemia ją ma, a Księżyc nie. Tak na przyszłość, gdyby ktoś, kiedyś...
– No i po chuj tu przyjeżdżałem – wypalił jeszcze bardziej czerwony Andrzejewski.
– No właśnie, nie ma celebrytów, jak w paru okolicznych hotelach, nie ma luksusów, porażka jakaś – zadrwił Robert i nie był to koniec. – Trzeba było jechać w Alpy. Nie narzekałby pan na jakość, na towarzystwo...
– Młody pojechał i wyszło, co wyszło – odburknął Andrzejewski.
– A może Floryda albo Dubaj? – drążył Robert.
– Do Polski chciałem, tak patriotycznie. Po co przepłacać?
– No i brawo! W kraju i oszczędnie – wykrzyknął Siwy takim tonem, że trudno było odgadnąć jego intencje. – Trzeba oszczędzać!
Wydawało się, że to koniec, że burza przeszła, wstaną od stołu i się rozejdą, a najszybciej chciała to zrobić Andżela Andrzejewska. Gdy tu jechali, to łyknęła, że okazja, że modne miejsce, w którym bywa warszawka, daleko, spokojnie. Zbajerował ją, że to taki pomysł nieco inny, bo źródełko wyschło i tyle, interes nie idzie jak trzeba, Chińczycy wykańczają jego produkcję. Pluł sobie w brodę, że nie zrobił tak jak inni, po prostu nie zamknął szwalni i nie przeniósł produkcji do Azji. Słyszała to od niego parę razy, ale w końcu tego nie zrobił, było coś, o czym nie wiedziała, coś, co tłumaczyło wiele wcześniejszych zdarzeń. Miał zmienić samochody, kupić nowe, mieli lecieć biznes klasą na koniec świata i tam wsiąść na wielki wycieczkowiec. A są tutaj. W dupie! Nigdzie! Czyżby zostali bankrutami? Spojrzała na męża, w jej oczach musiało być przerażenie. Zrozumiał, o co chodzi, uśmiechnął się, zatarł ręce i omiótł wzrokiem zebranych.
– Nie wiem, co wy wszyscy robicie, czym się zajmujecie, zwłaszcza wy dwaj. – Wskazał palcem Siwego i Bruna. – Mam to w dupie, ale i was nie powinno obchodzić, co robię. Ale się pochwalę, żeby do was dotarło, jak wyjdziecie stąd i włączycie telewizor. PAB TEX! Tak się nazywa moja firma!
– PAB? Nie słyszałam... – mruknęła Kinga.
– A ja słyszałem. Mieliście ostry zjazd, a teraz... – Robert zawiesił na chwilę głos – cała branża ma kłopoty, będą upadłości. Na szczęście ja przeskoczyłem z odzieżówki do gamingu.
Siwy uśmiechnął się pod nosem, a Andżela z jeszcze większym przerażeniem patrzyła na męża. Odpowiedział jej uspokajającym spojrzeniem.
– Wiecie, co moja firma produkuje?
– Nie mam zielonego pojęcia – odrzekł Robert.
– Największy przebój rynku!
– Czarne worki na trupy? – podsunął Siwy.
– Nie! Maseczki, ubrania ochronne, wszystko, czego brakuje, a co teraz zejdzie na pniu! Już były podchody na sprzedaż, ale ja twardo trzymam. Nie puszczę za granicę! Dobrze, że zdążyłem wydać dyspozycję, zanim się łączność urwała. – Odwrócił się się do żony. – Przecież mówiłem ci Andżela, że się coś dużego kroi, ale nie chciałem zapeszać. W ostatnim mejlu było, że temat żre!
Zapadła cisza. Nawet jeśli bajerował, jeśli ściemniał, to nie było sposobu, by to zweryfikować.
– Tak jak mówiła minister Emilska! – dodał.
– Emilewicz – sprostował Robert, bo nie mógł się powstrzymać.
– No właśnie ta. – Andrzejewski machnął ręką. – Więc ona powiedziała, że ten cały koronawirus to szansa dla polskich przedsiębiorców, i tak faktycznie jest.
– Nie sądzę. Ale może akurat panu się uda, gratuluję. – Robert przełknął tę żabę.
– Ale inni... nie sądzę.
– A ja byłem przewidujący! No to do kolacji.
Andrzejewski wstał od stołu i zbierał się z rodziną do wyjścia, ale zatrzymał go Marcin.
– Chciałem dzisiaj zaproponować wspólne oglądanie filmu. Mamy parę płyt DVD,
przyniesiemy tu plazmę i będzie jak w kinie.
– To dobrze, bo nie ma netfliksów i całej reszty – ucieszył się Andrzejewski. – A co to będzie?
– Niespodzianka, coś na czasie – odpowiedział Leszek.
Andrzejewscy stawiali na „Politykę" Vegi, a ich syn na „Szybkich i Wściekłych", Ewa spodziewała się „Bożego ciała", Robert czekał na „Parasite", a skiturowcy marzyli o „Krzyku kamienia". Bruno liczył na jakiś film sensacyjny, a Siwy na coś krótkiego. Wypadało przyjść, ale jemu nie chciało się siedzieć z nimi wszystkimi. „Rejs" byłby dobry, bo krótki...
Tymczasem tą niespodzianką miał być „Dekameron", historia o młodych mieszkańcach Florencji, którzy uciekli z miasta przed zarazą do wiejskiej posiadłości.
ODCINEK 23
Robert był na siebie wściekły, chciał przywalić Andrzejewskiemu, a wystrzelił gumowym pociskiem w nosorożca i dostał rykoszetem w głowę. Ośmieszył go i to powinno mu wystarczyć, ale zasmakował zabawy w hejtera i docisnął go jeszcze mocniej. Niepotrzebnie.
Wyszedł przed pensjonat i ruszył w mniej atrakcyjnym kierunku, gdzie nie było widoku na ośnieżone Tatry, ale nie było też innych gości pensjonatu i przede wszystkim skiturowca Adriana, z jego cholernym dronem. Kiedyś kupowało się takim samochodziki sterowane radiem, teraz drony. Gówniarz! I znów obudził się Robert agresor, Robert frustrat, trzydziestosiedmioletni człowiek umiarkowanego sukcesu z ładną pracowitą żoną, udanym dzieckiem, kolejną dobrą posadą, segmentem na obrzeżach Warszawy i z dobrym autem. Ale bez celu. Z głowy wyleciał mu wkuty przed laty fragment wiersza „bez serc, bez ducha, to szkieletów ludy; Młodości! dodaj mi skrzydła! Niech nad martwym wzlecę światem". Mickiewicz, „Oda do młodości", wreszcie to zrozumiał, doszło do niego, „co poeta miał na myśli". Za późno, młodość poszła się jebać w wielkim stylu, przegapił ją, i jak by to powiedział Nuta, czy może Moks, w każdym razie ktoś z „Vabanku": „obcięli mu włosy razem z jajami". Westchnął ciężko i przymknął oczy i wtedy poczuł czyjąś obecność. Otworzył oczy i się odwrócił się. Obok stała Kinga.
– Zapalisz? – zapytała.
– Zapalę.
Nie palił od dawna, ale nagle poczuł, że mu tego brakuje. Poczęstowała go lucky strike'ami . Był zaskoczony, bo spodziewał się raczej cienkich, mentolowych, czegoś babskiego.
– Lucky Striki?
– A co myślałeś, że jakieś slimy? Jak palić to palić.
– Jak Zuza?
– Jaka Zuza?
– Zuza Lewandowska, taka prawniczka z takiej serii kryminałów retro. PRL, lata siedemdziesiąte, wtedy były takie siekiery, nazywały się Extra Mocne.
– Mój ojciec takie palił – powiedziała i podała mu zapalniczkę.
Zapalili
– Głupio mi... – zaczął i nie bardzo wiedział, co tak naprawdę ma powiedzieć. Głupio
mu było z powodu tamtej nocy, głupio z powodu spięcia z Andrzejewskim. Z dwojga głupot bezpieczniejsza była ta sprzed kilku minut. – Naskoczyłem na Andrzejewskiego, poniosło mnie. Niepotrzebnie.
– Nie robi błędów, kto nie robi nic – odpowiedziała, zaciągając się dymem.
Mówi o nim czy o sobie, a może o nich? Spróbował to uogólnić:
– W pewnym momencie całe życie zaczyna być błędem.
– Ale największym błędem jest wtedy, jeśli nie robi się nic. Trzeba czasem zaryzykować. – Uśmiechnęła się cierpko i odeszła w kierunku domu.
Może to był jakiś sygnał, a może tylko usprawiedliwienie?
Zabrakło mu odwagi, żeby to sprawdzić. Patrzył jak Kinga idzie w kierunku pensjonatu.
*
Andżela Andrzejewska zapomniała o kwarantannie, o tym mało atrakcyjnym, pozbawionym rozrywek i towarzystwa miejscu. Gdy dwa lata temu byli w Zakopanem, to co innego! Widziała ludzi z telewizji, z kolorówek i z Pudelka. Podobno właściciele hoteli dawali im zniżki albo nawet pokoje za darmo, żeby mieszkali u nich jako żywa reklama. Niektórym, tym bardziej znanym, to nawet płacili ciężkie pieniądze za to, by się u nich pokazali. Kwadrans temu wydawało jej się, że wszystko stracone, że zostaną takie nudy jak to miejsce, latem może Władek albo Tunezja, jeśli ciapaci i terroryści będą spokojni, ale teraz...
– No wiesz Patryk, w szoku jestem! – powiedziała ze szczerym entuzjazmem.
– Bo co? – odburkną pan i władca.
– Bo mi o tym przestawieniu produkcji nie powiedziałeś!
– Żeby nie zapeszać – uciął. – Mówiłem, że się coś dużego kroi, ale wiesz, jak to jest. Pamiętasz, jak wtedy ten cwaniak z listy „Wprost" chciał ode mnie kupić działkę?
– Tak, miałeś mu sprzedać hale i teren. Za miliony miałeś sprzedać!
– No i się zesrało, bo Majewski, chuj złamany, puścił za pół darmo!
Prawda była taka, że Andrzejewski nie chciał zejść z ceny, choć leżała już umowa z wpisaną sumą. O pół bańki mniej, ale jednak i tak była to góra kasy. Leżałby teraz w Hiszpanii albo na innej Florydzie, we własnej willi z basenem, i sprawdzał konto. Myślał, że wyrwie pół bańki więcej i chuja wyrwał. Tamten poszedł do Majewskiego i ten bez negocjacji puścił mu swój teren pod inwestycje.
– Gównozjad jeden – musiał coś powiedzieć coś, żeby sobie poprawić nastrój.
– Ale teraz się odkujemy – zaszczebiotała Andrzejewska
głaszcząc męża po jego męskości. – Bartuś gra w swoim pokoju w Fifę na play station – dodała z powabnym uśmiechem. – Weźmiemy prysznic?
Andrzejewski się uśmiechnął, bo czuł, jak jego skarb twardnieje i wysyła do mózgu jasny komunikat: chwytaj szansę. Wsłuchał się jeszcze w odgłosy stadionu i pokrzykującego Dariusza Szpakowskiego: „Aj, jak niewiele zabrakło!". Jemu też niewiele brakowało. Wziął Andżelę za rękę i pociągnął do łazienki. Był podniecony nie tylko perspektywą uprawiania seksu, ale i myślą o biznesowym ruchu, który wykonał.
Nie byłoby go bez jego umiejętności nawiązywania kontaktów. Nie z takimi nic nie znaczącymi ludźmi jak ci z pensjonatu, tylko z takimi, którzy coś mogą. Był w ciężkiej dupie, ale poseł, któremu zorganizował urodziny, dał mu cynk, żeby przeszedł na maseczki chirurgiczne i tym podobne rzeczy. To było jeszcze w styczniu i wydawało się, że to wszystko kit. Ale tamten się zaklinał, że to będzie dobry ruch, i zaproponował nie wziątkę, tylko procent od udziału. Najpierw były emocje i wyjeżdżając na ferie myślał, że już po firmie, przynajmniej po tej części, która szyła. Robił mu się przeładowany magazyn, szpitale miały go w pompie, ale poseł mówił, że ma nie dawać do hurtowni, tylko czekać. Że ma pewność, bo miał w styczniu jakiś cynk. Ktoś z samej góry mu się zwierzył, był raport Agencji Wywiadu, że to wszystko pierdyknie. I wygląda na to, że pierdyknęło!
– Chodź, mój tygrysie – mruknęła Andżela, wpychając go do łazienki.
*
Pokaz „Dekameronu" nie był oszałamiającym sukcesem. Zaczęło się od próby wyproszenia Bartusia.
– To nie jest film dla dzieci. Historia polega na tym, że w czternastym wieku
Florencję nawiedziła zaraza i tak jak teraz ludzie uciekali przed nią na wieś... – zaczął Marcin, ale nie dokończył.
– Że niby jak my, ale my nie uciekamy. Na razie, tak mówi rząd, jest w porządku i jakoś to będzie – powiedział Andrzejewski.
– Jakoś to nie będzie, i pan doskonale o tym wie, bo po co by pan się zabrał za te maseczki, kombinezony i całą resztę.
– Rząd chucha na zimne – oznajmił Andrzejewski, jakby był
rzecznikiem prasowym albo samym premierem. – Ale niech pan mówi dalej, dlaczego to nie dla dzieci?
– Bo Boccaccio napisał o tym taką powieść. Młodzi ludzie z Florencji siedzą na wsi i opowiadają sobie pikantne historie. Reżyser Pier Paolo Pasolini ograniczył się do samych historyjek.
– Zobaczy się, jak będą jakieś sceny... – zdecydowała Andrzejewska.
Nie doszło jednak do rodzicielskiej cenzury, bo film Bartusia znudził i po historii, w której Sycylijczyk o mało nie utonął w szambie. Poszedł na górę strzelać gole na Play Station.
Po prawie dwóch godzinach projekcja dobiegła końca i jako pierwszy odezwał się Andrzejewski.
– To jakiś pedzio chyba kręcił. – Pokręcił głową. – Ale motyw z zakonnicami, które sobie zainstalowały w klasztorze tego ruchacza, całkiem ciekawy.
– Faktycznie, Pasoloni był gejem, został zamordowany przez męską prostytutkę. Siedemnastoletni chłopak zatłukł go na plaży, żeby ukraść jego alfę romeo – odpowiedział Marcin.
– No miałem rację! – wykrzyknął zadowolony z siebie Andrzejewski.
– Albo faszyści, którzy zmusili chłopaka do wzięcia winy na siebie, bo inaczej skończyliby z jego rodziną.
– Tak czy inaczej ciota! – triumfował Andrzejewski, prowokacyjnie zerkając na Marcina i Leszka.
– Ale jak pan to poznał – chciał wiedzieć Bruno.
– Bo wszyscy faceci chodzili w rajtkach, mieli klejnoty w takich opakowaniach jak cioty z baletu.
– Taka wtedy była moda – wyjaśniła Ewa.
– W sumie to ona trwa – wtrąciła smętnym głosem Andrzejewska. – Te wszystkie chudzielce w rurkach...
– A może my powinniśmy sobie opowiadać wieczorami historie? – zaproponowała Ewa.
– To by było ciekawe, he, he – zapalił się Andrzejewski.
– Może lepiej filmy, jeśli panowie mają więcej. – Robert bał się, że będą to seanse, podczas których główną gwiazdą będzie Patryk Andrzejewski. – Jakie jeszcze filmy panowie macie?
– Przynieśliśmy wszystko, proszę wybierać. Zrobiłem grafik, żeby każdy mógł wybrać sobie godzinę i swój film. Nie wszystkim wszystko się podoba. – Leszek wskazał na półkę.
Zrobiło się zamieszanie jak na wyprzedaży, wszyscy ruszyli szukać czegoś dla siebie.
- Jest „Parasite"! – ucieszył się Robert.
– Super, to obejrzymy – niespodziewanie odezwała się Kinga. – I „Boże ciało" też jest. Jesteście na bieżąco!
– Raczej do tyłu. Powinniśmy to zobaczyć w kinie, DVD to erzac. – Marcin pokręcił głową.
– Ale i klasyka jest. „Ojciec chrzestny", zawsze chciałem to zobaczyć – ożywił się Adrian. – Wszystkie trzy części.
– „Bękarty wojny"! – Ten tytuł spodobał się Siwemu.
– Oglądałeś? – spytał Bruno.
– Nie, ale podobno to taka „Parszywa dwunastka", więc jeśli to prawda, to bym zobaczył.
– To obejrzymy. – Bruno zakreślił miejsce w grafiku – Jutro po obiedzie „Bękarty wojny", zapraszam na seans.
– Z wyszynkiem, czy bez? – zarechotał Andrzejewski.
– To będzie porządne kino, o ile moje zamówienie ze sklepu
Dojedzie – zapewnił Bruno.
– A co ma nie dojechać? – żachnął się Siwy. – Jak nie zamówiłeś jakiegoś single malta czy innego wynalazku, to będzie. Kiedyś prosty Jasiu z czerwoną kartką to było coś z pańskiego stołu, z Pewexu! A teraz... teraz to na każdym cepeenie.
– Może opowie pan coś o tamtych czasach? – zaproponowała Ewa, która nie zrezygnowała z własnej wersji „Dekameronu".
– Może kiedyś – odrzekł Siwy z uśmiechem.
Każdy wybrał coś dla siebie, nawet Andrzejewscy znaleźli filmy Vegi, wszystkie sezony serialu „Pitbull".
*
Posterunkowy Kawulok miał nocny dyżur z ujkiem Staszkiem. Poszli na patrol, stanęli na skrzyżowaniu i patrzyli na nieliczne przejeżdżające auta. Może pojawi się na końcu drogi jakiś wariat, to się go zhaltuje. Może się kogoś zatrzyma do rutynowej kontroli. Przede wszystkim chodziło jednak o to, żeby wszędzie było blisko, jeśli przyjdzie zgłoszenie. Sierżant Stanisław Wawrytko drzemał, a posterunkowy siedział za kierownicą. Myślał o tym wszystkim, czym bombardował go Jędruś Świstoń. Działało to na wyobraźnię, kusiło, więc nie wytrzymał:
– Ujku – zaczął, ale szybko się poprawił: – Panie sierżancie, może by tak tych na kwarantannie zobaczyć, czy nie łazikują gdzie po nocy?
– A idź. Dobre będzie do raportu. Tylko mnie nie budź!
Podjechali do Zornicy. Zaparkował radiowóz w krzakach, jak
to jeszcze niedawno robiła drogówka, zgasił światła i silnik, ale zostawił włączoną stacyjkę, żeby jakby co, ujka Staszka zbudziło radio.
Ruszył w stronę pensjonatu. Noc, odetchnie świeżym powietrzem, którego tak brakuje w Zakopanem, które przykryte było czapą smogu. Wciągnął jeden i drugi haust rześkiego górskiego powietrza, ale nagle się zakrztusił, jak wtedy, gdy po raz pierwszy zaciągnął się papierosem.
– Kurwa – zaklął, pokasłując.
Noc, więc palą czym popadnie, jak to powiedziała jakaś tępa baba z sejmu. Stosują eko opalanie, bo pozbywają się śmieci, żeby nie wozić na wysypisko. Wziął by ją tutaj i poinhalował jak w Ciechocinku, aż by się udusiła. Wiatr zmienił kierunek i smuga zawierająca chemiczny bukiet zapachowy z przewagą plastiku i zaoliwionych szmat poszła w bok.
Dwa płytkie wdechy, tak kontrolnie, i kolejny już głęboki. Cudowne powietrze i cisza. Cisza, którą rozdarł ryk przejeżdżającego motocykla. Maszyna enduro o mało go nie rozjechała. Była to chwila, ale na bank wiedział, czyj to pojazd.
DZIEŃ PIĄTY
ODCINEK 24
W blasku księżyca człowiek w maskującym stroju i z noktowizorem wyglądał jak kosmita, który skacze po stromej górskiej łące. Dlatego szedł nisko pochylony, żeby jego kontur nie wystawał ponad obrys stoku i krzaków. Miał w tym wprawę, szedł, a raczej zbiegał po stromiźnie z wielką wprawą. W końcu doszedł do miejsca, które było jego celem, do starej bacówki. To miejsce było w stanie hibernacji, ale ożyje na wiosnę, bo na tej łące wypasano owce. Tu działał telefon, była sieć. Tu można było prowadzić operację. Z kieszeni czarnej kurtki wyjął lornetkę noktowizyjną i telefon. Lornetka była nowa, AGM FoxBat-LE, taka jakiej używało wojsko i straż graniczna. Wyglądała jak połączenie lornetki z teleobiektywem i tak właśnie działała, jak reporterski sprzęt z którego można zrobić zdjęcie z dużej odległości. Wycelował ją w dom stojący na niższym wzgórzu, cześć jego fasady była przeszkolona, w oknach nie było zasłon. Bo i po co. Szkło było kuloodporne, a ciekawscy i tak nie mieli szans zajrzeć, bo dom stał na szczycie stromego zbocza, do tego na wysokiej podmurówce. Po kwadransie obserwacji przeskoczył na drugi obiekt, na pensjonat Zornica. Tu także były duże okna, ale akurat te największe były z drugiej strony. Zrobił inspekcję sypialni. Wszyscy szybko poszli spać, nagle w jednym oknie zapaliło się światło. Lornetka miała wbudowany system ochrony przed zbyt mocnym światłem. Urządzenie szybko się przestawiło na nowe warunki i rozmazanej, jasnej plamy wyłonił się Zenon Walentowski. Siedział na łóżku jakby mu się coś przyśniło. Wstał, poszedł do stolika, gdzie stała butelka i szklanki. Nalał sobie i jednym haustem opróżnił szkło. Nie wrócił do łóżka, tylko opadła na fotel, jakby się bał, że znów zaśnie. Patrzył na niego jeszcze przez parę minut, po czym wyjął z kieszeni telefon i włączył go. W przeciwieństwie do lornetki nie był żadną, zaawansowaną konstrukcją. To była stara, niezniszczalna Nokia 6310, do której włożył kartę sim. PrePayd z drugiego końca Europy, gdzie nie było jeszcze obowiązku rejestracji. Połączył się, rozmowa trwała krótko, nie dlatego że się bał, że go namierzą, że pegasus i tak dalej. Nie było tam słów i zwrotów drażliwych, po prostu był konkretny. Miał już kończyć swój patrol, ale jeszcze raz omiótł uzbrojonym w lornetkę wzrokiem, oba domy. Nagle zobaczył jak coś porusza się pod pensjonatem. Przybliżył, ale to wciąż było za mało. Czekał aż ten, lub to coś się poruszy. W końcu! Kiedy się nieco wyprostował do zrobienia zdjęcia. Wyszedł z szopy i podążył w jego kierunku, kiedy był bardzo blisko, przynajmniej tak szacował tempo przemieszczania się człowieka z aparatem usłyszał szczęk metalu. Pistolet? Chyba nie, na pewno nie. Zawahał się jednak, przyczaił. Nagle huknął ryk odpalanego silnika, facet który za moment miał być w jego zasięgu oddalił się jak rakieta.
To nie był dobry pomysł, żeby zaczynać dzień od starego numeru.„I Know There's Something Going On" śpiewała Frida z Abby, a Phil Collins walił w bębny. Oldskulowy numer, w którym refren mówił, że żeński podmiot liryczny „wie, że coś się dzieje" otwierał zrobioną przez Leszka składankę, która jak sądził mogła się spodobać gościom. Pierwszy, zanim jeszcze zaczęło się śniadanie, ofukał go Marcin.
- Co za ramota.
- Przecież lubisz Abbę, a to jest tak babka z Abby.
- Lubię Deep Purple, ale solowych płyt Ritchiego Blackmore'a nie. I nie lubię Phila Collinsa. I całego Genesis nie znoszę, bez Petera Gabriela lub z nim w pięciu, trzech lub czterech.
Do Marcina niespodziewanie przyłączył się Andrzejewski.
- ABBA jest w porządku, co nie Andżela?
- Zajebiści są, widziałam że jest film, ale tylko jedynka, szkoda że nie ma dwójki, chyba jeszcze fajniejsza była!
Dwójki nie było, bo okazała się porażką, seans w kinie Giewont należał do najbardziej rozczarowujących w ich wspólnej historii kinomaniaków, żaden z nich jednak nie chciał o tym mówić, zresztą nie zdążyli.
- Muzykę to ja mogę przynieść, mam w samochodzie parę płyt! – zaoferował się Andrzejewski.
- Nie mamy odtwarzacza CD – próbował ratować sytuację Leszek.
- Przecież z DVD też pociągnie! – Andrzejewski już znikał w drzwiach, biegł do swojej czarnej beemki po płyty.
Śniadanie upłynęło przy dźwiękach disco polo, tym razem Siwy był po stronie Andrzejewskiego. Muzyka, zwłaszcza weselne klasyki, w nowym aranżu wprawiły go w błogi nastrój. Lepsze jest wrogiem dobrego, więc podochocony Andrzejewski postanowił opowiedzieć dowcip;
- W podstawówce, na biologii, pani pyta się dzieci:
- Jakie dźwięki wydaje krowa?
Malgosia podnosi rękę i odpowiada:
- Muuuu, muuuu, proszę pani.
- Bardzo dobrze Małgosiu. A jaki odgłos wydają koty?
I wtedy Staś podnosi rękę:
- Miauuu, miauuu, proszę pani.
- Bardzo dobrze, a jak robią psy?
Jasiu podnosi rękę.
- No Jasiu powiedz - zachęca pani.
- Na ziemię skurwysynu, ręce na głowę i szeroko nogi!
Tym razem się śmiano, ale do pełnego triumfu zabrakło dosłownie chwili, Andrzejewski miał sam sobie wystawić laurkę, ale uprzedził go Siwy.
- Policja, znaczy się czarni, jak już wjadą to nie mówią „na ziemię", tylko „gleba"!
Wybuchł śmiech, tym samym, jak piszą w takich sytuacjach media workerzy z portali life stylowych „Siwy skradł show Andrzejewskiemu". Patryk Andrzejewski wygrał etap, ale nie wygrał wyścigu, z pomocą przyszła mu żona.
- A pan, to skąd wie, jak jest?
- Jak to skąd? – zaśmiał się Siwy – z filmów pana Vegi, które państwo tak chętnie oglądają! No tak, czy nie? – rozejrzał się po obecnych.
I znów zapunktował, pokazując Andrzejewskiemu miejsce w szeregu.
- To jak panowie – spojrzał na Marcina i Leszka – o której obiadek?
- Jak zwykle o drugiej, dzisiaj na przystawkę oscypek z patelni, później barszcz, a na główne... coś prostego, ale sądzę że będzie miało wzięcie – kiełbasa wiejska z pieca i opiekane ziemniaki.
- Brawo! – zaklaskał w ręce Siwy.
- A coś wege? – zapytała z nadzieją Ewa.
- Jest i wege, humus własnej roboty, i do ziemniaków hamburger sojowy, niestety ze sklepu, sami nie robimy.
Ewa podobnie jak Siwy była zadowolona, natomiast Andrzejewski mruknął pod nosem:
- Każdy wege, wyrucha swojego kolegę...
Andżelika Andrzejewska ze zrozumieniem pogłaskała go po głowie, bo podobnie jak on lubiła kuchnię tradycyjną, a więc kochała kebaby, ale nie była w stanie znieść humusu i innych, podobnych wynalazków.
Wstali od stołu, Siwy dał Brunowi delikatną sójke w bok.
- Po jedzeniu... - powiedział do niego.
- ...dobry Polak, nie zapomni o paleniu.
Poszli w kierunku altany, nad którą porannego oblotu dokonywał dron Adriana.
- Air Force One – zaśmiał się Bruno?
- Co? – Zapytał Siwy.
- Air Force One, samolot prezydencki.
- To wiem.
- Ale on ma na imię Adrian!
- Aaaa, o to chodzi – Siwy zrobił krzywy uśmiech – oglądałem parę odcinków, ale mnie nie wzięło.
Zapalili.
- Jakieś problemy? – spytał Siwy.
- Nieee, skąd – odparł Bruno z twarzą pokerzysty.
- Widzę, że coś jest grane.
- Cały czas jest coś grane. Mamy temat do zrobienia. Poważny temat.
- Nie pierdol, dowcipkujesz, jesteś na luziku, ale za stary jestem, żeby tego nie widział. Co cię gryzie?
- Byli tu mądralińscy. To był krótki temat. Taki michałek, zapchajdziura, bo idą wybory, bo jest parę innych spraw. Ale wiesz jak to jest, zawsze się może trafić jakiś ciekawski, który będzie chciał podrążyć temat.
- Czyli?
- Czyli dowiedzieć się, kto tu kwitnie. Wie już o Andrzejewskich, pewnie to ciekawe, dziecko z podejrzeniem koronawirusa, matka Polka i producent sprzętu na pierwszą linię walki z zarazą. Ktoś to zrobi, przemknie to przez media, jak to oni mówią zażre, więc jak to wyschnie, a nie będzie czegoś ciekawego, to zastanowią się, a kto tu jeszcze może być, ktoś ciekawy, o kim można byłoby zrobić temat.
- Tak myślisz...
- Tak myślę. I jestem gotowy. Codziennie rano będą gazety, właściciele pensjonatu zamówili, nawet jak coś pójdzie w sieci, to będzie czas na reakcję.
Przez kolejny kwadrans Bruno opowiadał Siwemu swój plan na wypadek, gdyby okazało się, że ktoś zbyt mocno się zacznie się interesować Zenonem Walentowski, który jest gościem objętego kwarantanną, pensjonatu Zornica.
Posterunkowy Sebastian Kawulok miał swoje ambicje, marzył o pracy kryminalnego, chciał zrobić licencjat na UJ-ocie, a potem zrobić kurs oficerski dla kryminalnych. To były dodatki, do tego co już miał, bo posterunkowy Kawulok, uważał, że myśli analitycznie, przewiduje, jak dobry szachista, dwa ruchy do przodu i miał instynkt. Dlatego wiedział czego się spodziewać. Wyszedł z komendy bocznymi drzwiami, zrobił małe kółko i znienacka podszedł od tyłu do czatującego na ulicy Jędrusia Kawuloka.
- O kurde, wystraszyłeś mnie!
- A masz powody, żeby się czegoś bać?
- No raczej... Poszedłem nocą pod Zornicę, zostawiłem w lesie motor, na tyle daleko, żeby, jak podjeżdżałem, nie zwrócić uwagi i zszedłem z aparatem. Pożyczyłem od Bartusia profesjonalny sprzęt, taki wiesz, z długą lufą.
- I co, masz coś ciekawego?
- Takie tam fotki, w sumie nic, ale jak szedłem do motocykla, to usłyszałem, że ktoś za mną idzie. Tam, na łące, pod lasem, gdzie nikt nie chodzi, ale odpaliłem motor i zwiałem. Dobrze, że robiłem niedawno starter i że znam ten teren.
- Może paparazzi z konkurencji – zaśmiał się Kawulok
- Paparazzo – odpowiedział Świstoń – paparazzi to liczba mnoga.Ten jak jakiś Ninja wyglądał, na czarno cały z czymś tam na głowie. Zmiyrtwiyłem się przeokrutnie, bo jakbym ducha zobaczył!
- A może było ich kilku, cała banda?
- Nie kpij, słyszałem że ktoś za mną szedł, poza tym był jeszcze jeden na drodze, ale poszedłem na całość, nie zwolniłem, dałem gazu, tak żem o mało tego łajdoka nie rozjechał
Tak, brakowało niewiele, Kawulok ledwie co odskoczył. Jędruś naprawdę był w nerwach skoro nie zauważył munduru.
- No to zgłoś to na policję – zaśmiał się posterunkowy.
- Sebuś... Sebuś, ja myślałem, że ty kurwa kumpel jesteś, dusa cłek, a ty...
- A co ja mam zrobić, nie pójdę z tobą robić prywatnego śledztwa! Na razie to powiem ci tylko tyle, że podglądałeś gościa, a na to są paragrafy.
- Sebuś, ja nie cę, żebyś mi tam jak Rambo wjechał, żebyś tylko poszedł ze mną następnym razem.
- Z pistoletem?
- No, najlepiej by było!
- I coś jeszcze?
- No i zajrzyj do tych waszych baz, sprawdź kto jest kto? Wszystkich, co tam som!
- I tego Szydlaka, co mieszka niedaleko też?
- Też. Wiesz czyj to syn jest?
Akurat wiedział, tyle wyczytał w necie, bo zainteresował się nim, już po pierwszym mejlu, w którym Jędruś prosił o prześwietlenie Mateusza Szydlaka. Udawał, jednak że nie wie i słuchał opowieści reportera Tygodnika. Nie powiedział też Jędrusiowi, że zaczął prowadzić swoje prywatne śledztwo, bo nie miał na razie o czym mówić. Jego możliwości były mizerne, ale miał pewien pomysł.
ODCINEK 25
Po kolacji jadalnia zamieniła się w czytelnię, bo mieszkańcy Zornicy zauważyli, że wraz z zakupami przyszły także gazety.
– Pan Korbacz zamówił prasę, pomyślałem że każdy z państwa chciałby się dowiedzieć, co się dzieje na świecie – wyjaśnił Leszek.
- Superak, „Fakt", Koszerna... – mamrotał Andrzejewski, przeglądając tytuły. – O, a to co? „Tygodnik" – odpowiedział sam sobie i przeczytał nagłówek z pierwszej strony: – „KWARANTANNAT W PENSJONACIE ZORNICA, dwóch właścicieli i dziewięciu gości uwięzionych na dwa tygodnie". I zdjęcie jest! O, ja jestem i rozmowa ze mną!
– No to, kurwa, mamy gwiazdę – podsumował Siwy.
– No to, kurwa, przeoczyłem jedną gazetę – szepnął mu do ucha Bruno. – Nie pomyślałem o lokalnej prasie.
Tymczasem Andrzejewski wciąż mamrotał coś pod nosem, czytając artykuł, reszta wsłuchiwała się w jego słowa, ale nikt nie mógł zrozumieć choćby jednego zdania.
– Głośniej i wyraźniej prosimy – powiedział Adrian.
– Andrzejewski, co jest, śniadania matka do szkoły nie dała? – zaśmiał się Siwy.
Andrzejewski spojrzał na niego znad szpalty „Tygodnika", odchrząknął i zaczął czytać głośno i wyraźnie:
– „Przez kilka godzin pensjonat i jego goście stali się ogólnopolską atrakcją. Pod bramą, a raczej pod taśmą rozciągniętą przez straż gminną, która oddzielała miejsce dla prasy od posesji, stanęły wozy reporterskie wszystkich liczących się stacji telewizyjnych i kilkunastu reporterów. Nikt, poza jednym uczestnikiem kwarantanny, nie chciał rozmawiać z prasą, do bramy podszedł tylko Patryk Andrzejewski. Czterdziestoletni przedsiębiorca wygłosił krótkie oświadczenie, które cytujemy w całości: »Ten cały koronawirus to chińska ściema! Jesteśmy zdrowi, nasz syn także. Na podstawie czyjegoś widzi mi się, fejkniusów i propagandy sieje się panikę. Wszyscy wiedzą, że to zwykła grypa! Skąd wiem, że to zwykła grypa? A stąd, że się pojawią wkrótce szczepionki i wszyscy wyzdrowieją, i kto na tym zarobi? Zagraniczne koncerny. Tak, zagranica na tym zarobi, a ja w tym czasie siedzę tutaj. To nadużycie władzy! Nie zgadzam się! To amatorstwo, które prowadzi do uwięzienia uczciwych ludzi! Moja firma została pozbawiona kierownictwa, a to ważna dla Polski firma! Pe-A-Be Tex! Niech państwo zapamiętają! Niech państwo zapamiętają: Pe-A-Be Tex. To ważne dla wszystkich Polek i Polaków«!".
Andżela była dumna ze swojego męża, i z siebie też, bo na zdjęciu widniała także ona. Fotoreporter uchwycił moment, w którym podeszła do męża i szeptała mu na ucho prośbę Siwego, by przestał rozmawiać z dziennikarzami i wracał do domu.
– No to z grubsza wszystko – powiedział Andrzejewski, po czym wstał od stołu, wziął „Tygodnik" i ruszył do drzwi.
– Gazetkę pan zabiera? – spytał Siwy.
– Nno, tak na pamiątkę – odpowiedziała Andżela.
– Ale najpierw my sobie tę pamiątką sczytamy od deski do deski, bo nam się tu troszkę nudzi, a seans filmowy dopiero za pół godziny, tak jest w grafiku – wyjaśnił uprzejmie Siwy. – No, panie Robercie, weź pan od pani Andżeli tę gazetę i czytaj pan na głos, bo okularów nie wziąłem. A państwo Andrzejewscy siadają. Minuta osiem artykuł zostanie przeczytany i gazetką pójdzie do państwa, a potem w ramki i na ścianę, co nie?
Andrzejewski ciężko opadł na krzesło, bo wiedział co będzie dalej.
– Zacznę może od fragmentu, który pan opuścił. – Robert spojrzał wymownie na Andrzejewskiego. – „W piątek wieczorem anonimowy obywatel zadzwonił na komendę powiatową policji w Zakopanem i poinformował, że w białczańskiej karczmie Redyk przebywała trzyosobowa rodzina. Dziecko, nastoletni chłopiec, kasłał i się krztusił, a z głośnych rozmów rodziny wynikało, że niedawno wrócił z nart we Włoszech. Chłopiec miał spędzić dwa tygodnie w domu, by uniknąć tym samym zarażenia innych dzieci ze szkoły, tymczasem rodzice przedłużyli mu ferie i zabrali go na Podhale. Patrol policji natychmiast pojechał do karczmy, niestety było już po zamknięciu, jednak z rozmów z personelem udało się odtworzyć przebieg zdarzeń i ustalić personalia oraz miejsc pobytu rodziny".
– No to było ciekawe, a pan to opuścił... – Siwy z uśmiechem pogroził palcem Andrzejewskiemu. – My się staramy zapomnieć, kto nas w to wszystko wpakował, ale prasa jest dociekliwa.
– Jebani konfidenci – syknął Andrzejewski.
– „Nasi reporterzy ustalili nazwiska obecnych w pensjonacie, ale ze względu na RODO podajemy tylko pięć z jedenastu. Są to właściciele Zornicy, panowie Leszek Hein i Marcin Miedziński, oraz rodzina państwa Andrzejewskich. Personalia swoje, oraz żony Andżeli i syna Bartłomieja pan Patryk Andrzejewski ujawnił w krótkim wystąpieniu dla prasy. Możemy tylko podać, że szóstka pozostałych gości to dwie kobiety i czterech mężczyzn w wieku od dwudziestu dwóch do sześćdziesięciu dwóch lat" – zakończył Robert, po czym postawił kropkę na „i": – No i teraz cała Polska wie nie tylko, jakim pan jest przedsiębiorcą, ale i jak nieodpowiedzialnym człowiekiem.
– Ja nieodpowiedzialnym? – żachnął się Andrzejewski – Ja?
– Bo lekceważy pan ostrzeżenia? – Ewa stwierdziła, pytając, jak to ma w zwyczaju młodzież.
– Ostrzeżenia? Panikarze, panikarze! Proszę bardzo, Trump się tylko z tego śmieje, a to facet z jajami, podobnie jak ten rudy z Anglii, ten...
– Boris Johnson – podpowiedział Robert.
– Tak jest! Skończył tę europejską szopkę i wyprowadził Angoli i Europy, a teraz przeprowadzi ich przez koronawirusa.
– A dlaczego jemu ma się udać, skoro Włosi i Hiszpanie ledwie zipią? Tak tylko pytam – rzucił Robert.
– Dlaczego? – prychnął Andrzejewski. – Dorosły człowiek, wykształcony pewnie, a takie pytania zadaje! E-mi-gran-ci! Emigranci! To oni roznoszą choroby, zarazki, cały ten syf! – Robert zaczął się śmiać. – A co tu do śmiechu?
– A wie pan, kto jest burmistrzem Londynu?
– A co to ma do rzeczy?
– Sadiq Khan.
– Kto?
– Muzułmanin pochodzenia pakistańskiego.
– Może jeszcze gej? – zaśmiał się Andrzejewski.
– Akurat nie, ma żonę, także muzułmankę, i dwie córki. To zresztą tam nikomu nie przeszkadza, że gej, albo muzułamanin, przynajmniej tej większości, która go wybrała. Jeśli coś, to jego klub – wtrąciła się Ewa.
– Jaki klub? – zaciekawił się Andrzejewski.
– FC Liverpool. Burmistrz Londynu nie kibicuje żadnej miejscowej drużynie – wyjaśniła.
– A skąd to niby pani wie?
Andrzejewski podejrzliwie patrzył na Ewę.
Gdyby siedziała nad ekranem komórki i coś tam czytała, toby się jakoś tłumaczyło. Ale nie. Więc jego myśl przeskoczyła dalej: fejk news, lewacka ściema!
– No skąd to pani wie, tak na poczekaniu, co to rodzina jakaś ten Chaka Khan? Andrzejewski się zaśmiał się, bo uważał, że to doskonały dowcip.
– Chaka Khan to piosenkarka – odezwała się Kinga.
– A kto ją tam zna – odburknął Andrzejewski.
– Ja znam – odrzekła z uśmiechem Ewa. – No i myślę, że fajnie byłoby mieć w rodzinie burmistrza Londynu i pewnie przyszłego premiera. Pisałam na studiach pracę roczną, w której dużo było o burmistrzu Khanie, stąd wiem..
Andrzejewski nie wiedział, jak się odciąć, więc uznał, że trzeba podać tyły. Machnął lekceważąco ręką i wstawał od stołu. Zatrzymał go głos Roberta:
– No i pewna niespójność była w pańskiej wypowiedzi.
– A jaka to? – zapytała zaczepnie Andżela.
– Że zagraniczne koncerny zarobią na epidemii. A pan? Przecież mówił nam pan, że wdrożył produkcję sprzętu ochronnego? Skąd pan wiedział, co się stanie? No i czy robi pan to za darmo? A może to panikarstwo? Przecież nam nic nie grozi!
– I tak, kurwa, jest! – wybuchnął Andrzejewski. – Jak zagranica zarabia, to jest w porządku, a jak nasz, to źle! Polskie piekło! – Wyprostował się dumnie. – Poza tym my się przygotowujemy organizacyjnie, logistycznie i materiałowo. Proszę przeczytać, co mówią prezydent, premier i... - Chciał coś jeszcze, ale Robert dokończył za niego:
– Ojcowie kościoła.
Andrzejewski udał, że tego nie usłyszał. Powiedział za to:
– A pan to pewnie już całą „Wyborczą" sczytał. Zbigniew Boniek mówi, że ligi grają dalej!
– Ale przy pustych trybunach! – Bruno podniósł „Super Express" który ukazał się 12 marca.
– Ale grają!
W ten sposób Andrzejewski zakończył dyskusję. Nie usłyszał argumentu Kingi, że odwołano wszystkie duże imprezy i zawieszono naukę w szkołach.
*
– I co, masz coś nowego w tym twoim laptopie? – chciał wiedzieć Siwy.
– Mam, ale trzeba byłoby to omówić na papierosie.
Siwy zrozumiał w mig. Padną słowa, których nikt nie powinien usłyszeć.
– Ten pojar to szybki będzie czy coś na rozgrzewkę zabieramy?
– Zabieramy! Chłodno, to w puchówkę trzeba będzie wskoczyć.
– Będę w tym wyglądał jak ten pacan z reklamy opon Michelina. – Siwy się skrzywił. – ale w kwestii gumowej mody to lepiej być przebranym za koło niż mieć garniak od Unimila.
Poszli do altany, za którą nad ostro opadającym zboczem działki zbudowano długi, wąski taras. Jego proporcje były inne niż przy tego rodzaju górskich budowlach. To był bardziej pomost niż taras, można by go nawet nazwać molo. Przy wielu domach, na podobnych konstrukcjach trzymano samochody, w tym przypadku gospodarze zrobili zawieszony w powietrzu punkt widokowy. Na końcu stał stolik i krzesła. Siwy i Bruno strzepnęli z nich kurz, igliwie oraz ślady bytności ptaków.
– Nasrały... – skrzywił się Bruno.
– Może i nasrały, ale posłuchaj.... – Siwy przymknął oczy. – Posłuchaj, jak pięknie śpiewają. Mogą srać, skoro tak śpiewają, i do tego ten zachód słońca.
– Nie wiedziałem, że taki romantyk jesteś.
– Nie jestem. Od dawna nie jestem – powiedział Siwy twardo. – Polej lepiej, no i dawaj, co tam masz?
Po kwadransie sprawa była omówiona. Siwy chciał już wracać, ale Bruno wstrzymał go gestem ręki.
– Możemy jeszcze posiedzieć? Nie zimno ci?
– A co ja jestem, jakiś stary piernik? – oburzył się Siwy. – Ciepła katanka, rozgrzewacz, szlugi... Ja tu mogę rozbić obóz zimowy. Czego dusza jęczy?
– Żebyśmy się pobawili w „Decamerona". Ty o mnie wiesz prawie wszystko, ale ja...
– Wiesz tyle i ile trzeba – uciął Siwy.
– Chcę wiedzieć tyle, ile uznasz za stosowne, ale muszę wiedzieć więcej o tym, co stało się po wyjściu z więzienia. Jak to dokładnie było z pracą dla Franklina.
– Praca! – prychnął Siwy – praca! Służba na dworze i w armii Nocnego Króla Warszawy i ćwiartki Polski!
Zapalił papierosa i pokazał ruchem głowy flaszkę i szklanki. Bruno nalał, a Siwy zaciągnął się i zaczął opowiadać:
– Odpukałem od wojtka do wojtka, całość. Na warunek się nie łapałem, bo raz miałem wejście, którym sobie przesrałem, i klawiatury, a dwa...
– Grypsowałeś.
– Wiadoma rzecz! Miałem dwadzieścia lat z grosikiem, wilczy bilet na wsie strany mira i dużo wolnego czasu. A raczej szybkiego. – Uśmiechnął się jakby rozmarzony. – Dużo się działo, oj dużo... Zacząłem pracować na rynku walutowym, stanąłem na świecy w prestiżowym miejscu, pod Pewexem w Jerozolimskich. Tam mnie na początek umieścił Franklin. Poznałem ważnych ludzi, kto tam nie pracował... Na przykład gwiazdy sportu, które dorabiały przy ochronie cinkciarzy, a kupujący... Można by było z nich każdego dnia przedstawienie dla Stołecznej Estrady zmontować albo i film nakręcić. Cała Warszawa tam przychodziła.
Po głosie i mowie ciała Siwego Bruno zrozumiał, że szykuje się długa opowieść.
ODCINEK 26
Siwy popłynął w przełom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, świat nielegalnej waluty, zamkniętych granic, peerelowskiej egzotyki.
– Było byczo, teść już by mnie nie wyrzucał z klubu, ani do mnie fikał. Zmądrzał pan trener Konopnicki, bo on się, ten Antoni, Konopnicki nazywał – zaczął Siwy, upijając łyk whisky. – Docenił mnie, bo chociaż Klaudia urodziła się, jak garowałem, to wszystko było w należytym porządku. Robiłem na etacie u Franklina jeszcze przed wyjściem z puszki, a dokładnie to było tak, że miałem nagraną u niego robotę, no i pod przyszłe wypłaty dał mi kredyt. Wyszedł parę miesięcy przede mną i pomógł mi wszystko ogarnąć. Jak zajechał nowiutkim merolem beczką pod dom, to chłopaki z podwórka przestały grać w piłkę, Jola moja mi opowiadała jak było. Garnitur, okulary lustrzanki, buty na wysoki połysk, fular pod szyją! Bez obstawy wtedy jeździł, tylko Walduś Felczak zostawał przy furze, żeby ktoś nie porysował. Franklin sam prowadził, bo to była przyjemność, taką beczusią po ulicach się toczyć... Król, po prostu Nocny Król. Jola zdębiała, jak do ich drzwi zadzwonił. Teściu trenerek wyskoczył do niego, a ten obciął go wzrokiem i nie zdejmując okularów, powiedział:
– A ja nie do pana, tylko do pani Joli.
– A kto pan jest? – zapytał.
– Wujek z Ameryki – odpowiedział z szerokim uśmiechem.
– Wujek z Ameryki? To chyba nie do nas.
– Do was, tylko że ja wujkiem Zenka jestem.
Wtarabanił się do środka, niosąc w torbie, nie byle jakiej, takiej na ramię, co wtedy dawali w samolotach, jak się leciało przez Atlantyk, gifty, podarki i suweniry. Siedemdziesiąty dziewiąty rok był, więc już chujem wiało, jeszcze nie na potęgę, ale już wszystkiego brakowało. Zajrzeli, a w tej torbie, na samej górze była oryginalna kawa Nesca...No co się śmiejesz? Rozpuszczalna Nesca wtedy była wyżej ceniona od naturalnej, ale Franklin to był światowy gość, więc naturalną też miał, zagraniczną, brazylianę jakąś i mieloną, i w ziarnach. Puszkę Krakusa, no, ta szynka konserwowa, rarytas wtedy ceniony, gumę do żucia, bo brata młodszego miała, szwagra znaczy się mojego. Inne jeszcze tam byy rarytasy: toblerone, śliwki w czekoladzie z Jugosławii, a dla starego flaszka stocka. Jakoś wtedy ten stock miał wzięcie, nawet większe od bułgarskiego Słonecznego Brzegu i radzieckiego Araratu. – Siwy się zaśmiał. – No i kopertę wyjął, w której było pięćdziesiąt dolarów. Teść mój przyszły to mało nie padł jak tę brandy i dolki zobaczył, a jak jeszcze z kieszeni aparat wyciągnął polaroida ????, taką japońską idioten kamerę, i powiedział, że jak się dziecko urodzi, to jest prośba, żeby zrobić zdjęcie, poinformować go, a on go wywoła i tego samego dnia będę to miał jak państwo Studio Dwa w sobotę w telewizji! Szok i niedowierzenie, a jak już się pozbierali od tego powiewu wielkiego świata, to im powiedział, że w razie czego, jakby cokolwiek, szpital, doktorzy, jakby tych pięciu dych nie starczyło, to kontaktować się z nim natychmiast.
– Ale jak? – spytała Jolka.
Wtedy on szarmancko, na pożegnanie, pocałował ją w rękę i dał po wizytówce, jedną Jolce, drugą teściowi i trzecią teściowej, bo wróciła z zakupów. Nikt wtedy nie miał wizytówek, a ta elegancka była, z Nowego Światu od Bazarnika! Czapka od Cieszkowskiego, spodnie z Pewexu, kurteczka z ciuchów w Rembertowie, buty, to się akurat nie zmieniło, od Kielmana, a do tego wizytówka, wszystko jedno skąd i byłeś ktoś! A te prezenty, lustrzanki, wreszcie merol na podwórku, to już było tak, jakby dzisiaj ktoś zajechał bentleyem, bo jaguar nie robi już żadnej sensacji. A on cały był sensacją i za tę sensację płacił odsiadkami, które traktował jako cześć pracy, wyjazd na saksy, pobyt w szpitalu, dwa lata w wojsku albo trzy w marynarce. Ludzie wpadali w takie gówna i nic z tego nie mieli, a on był królem, Nocnym Królem Franklinem. Dlatego tak mnie polubił, zaufał mi, wybrał. Nie za to, że spuściłem łomot Dzikowi i jego herbatnikom, tylko dlatego że potrafiłem kalkulować jak on, bo my, Bruno, mieliśmy podobny system wartości – Siwy łyknął whisky i podjął: – Jak wyszedłem, to było w porządeczku, on wszystko ustawił, zorganizował i zabezpieczył! Ta spłata pożyczki to był pikuś przy tym, co włożył w Jolkę i maleństwo, no i chrzciny oraz ślub nam zorganizował. Ksiądz nie pieprzył głupot, elegancko i niedługo mówił. Potem wyprawił cywilny w Pałacu Ślubów na Starówce i kameralną imprezę w Retmanie. Tak, żeby wszyscy wiedzieli, że Siwy to ktoś, człowiek Franklina.
– Żyć nie umierać... – skomentował z westchnieniem Bruno.
– Czasem żyć, a czasem umierać – odrzekł filozoficznie Siwy.
– A konkurencja?
– To duperele. Były spinki, czasem trzeba było spuścić bęcki, ale nic, co by się zbliżało do tego, co miałem w więzieniu, najpierw pod celą z Dzikiem, a później i klawiszami. Gorzej, kiedy esebcja pokłóciła się z milicją o to, kto rządzi walutą. Nie tylko gangsterka i jej cinki, ale i psiarnia miała swoje rewiry. Walczyli o teren, wpływy i kasę, a na koniec o miejsce przy stole Kowalczyka. – Widząc, że Bruno nie łapie, wyjaśnił: – Kowalczyk, Stanisław Kowalczyk, przez prawie całego Gierka był szefem resortu. Ale największego gnoju narobili wojskowi, może dlatego że wywiad wojskowy był dwa kroki od naszego Pewexu. Sajgon się zrobił i ja oberwałem, ktoś komuś chciał coś udowodnić i zainstalować kreta u Franklina. Znów bęcki, jak od klawiszy, tyle że ja też trochę od siebie dałem. Myślałem, że mnie wtedy rozwalą, ale się jakoś dogadali, do dzisiaj nie wiadomo kto z kim, czyja to była akcja, ale Franklin musiał wejść z nimi w jakąś spółkę. Wykolegowano chyba milicję z tego interesu, Legia z Gwardią się ponad Pałacem Mostowskich dogadała. – Bruno pokiwał głową, że rozumie, ale Siwy postanowił mu wszystko dokładnie wytłumaczyć" – Bo już wtedy Legia oznaczała wywiad wojskowy, a Gwardia cywilny, czyli w sumie SB. A milicja była tylko milicją i stała nisko w hierarchii dziobania, zresztą wtedy wszystkim już rządziło wojsko. Milewski, generał milicji, szef MSW, był na wylocie, rozpoczynała się era Kiszczak, który był od zielonych. Szczegółów nie znam, może nawet Franklin ich nie znał, w każdym razie oddelegował mnie do nich, do jakiejś roboty w Reichu. IPN czasem o tym pisze, ale i oni o tym niewiele wiedzą, może w szafie Kiszczaka coś było...
– No i co dalej?
– Dalej? Dalej to uderzamy w kimonow końcu to nasz prywatny „Dekameron", jutro będzie ciag dalszy ...ł...
–Nie myśl sobie, staremu jeszcze pamięć styka.
Kiedy wracali do pensjonatu, nad ich głowami przeleciał dron. Najwyraźniej Adrian, podobnie jak Siwy, zachwycił się zachodem słońca, które wyglądało zupełnie jak na japońskiej banderze.
*
Robert lubił „Pitbulla", fajny serial ze świetną obsadą. Dorociński, Gajos, Grabowski i nieżyjący już Królikowski. Oglądał i nie mógł się nadziwić, że pierwszych siedemnaście odcinków zrobił Vega i że Weronika Rosatti może być dobra aktorką, ale najbardziej nie mógł się nadziwić, że ktoś taki jak Patryk Andrzejewski ma firmę, a nie, z całym szacunkiem dla tych którzy to robią, zamiata ulice. Ale nie miał wyjścia, dzisiaj wieczorny seans należał do rodziny buraków, a ponieważ nie chciał pakować się w jakąś sytuację z Kingą, musiał siedzieć i śledzić przygody Despera i jego kumpli. Czuł się jak zakładnik Andrzejewskich. Po godzinie już wiedział, co to jest syndrom sztokholmski, i sam poprosił o kolejną whisky, choć wcześniej odmawiał.
– A widzi pan, dobra łycha nie jest zła – ucieszył się Andrzejewski.
Nie była zła, była dobra, tylko towarzystwo... Ale koło północy przestało mu to przeszkadzać.
Był środek nocy, kiedy poczuł klepnięcie w ramię, otworzył oczy i zobaczył zadowoloną twarz Andrzejewskiego.
– Podbudka! Zasnąłeś, Robert, przy siódmym odcinku, nadrób to w dzień, kolego. Miło było, ale trzeba iść spać. Szoruj do swojej lady, a my z Andżelką też do siebie, bye, bye amigo!
Robert spojrzał na zegarek i dokonał rekonstrukcji zdarzeń jak w programie „997". Nie wypadła korzystnie. Gdyby ktoś przy kolacji powiedział mu, że wytrzyma z Andrzejewskimi ponad sześć godzin i urżnie się z nimi w trupa, to by się popukał w głowę, a kogoś, kto dorzuciłby do tego, że wypije z nimi bruderszaft, odesłałby do psychiatry.
*
Posterunkowy Kawulok też nie spał, pewnie kiedyś matka przywołałaby go do porządku, ale przecież teraz jest już nie tylko pełnoletni, ale też został poważnym funkcjonariuszem policji. Jego pokój w bloku na Szymonach był jeszcze pokojem chłopca: boombox, na którego tak długo zbierał, plakaty, numer startowy z jakichś zawodów, zdjęcia ze szczeniackich imprez, na których wyglądał jak hiphopowiec. I komputer ten sam, dobry do gier, ale nie do wnikania w głąb przestępczych życiorysów. Na komendzie też takiego nie miał, nie miał żadnego, nie miał też dostępu do ważnych rzeczy. Ale nie chciał o nic prosić, żeby się nie ośmieszyć, żeby nie podpaść za prywatne śledztwo. A wyżej? Jak wyżej? Z pominięciem drogi służbowej? Kanał. A prasa? Ostatnia instytucja, do której miałby zaufanie, a w pierwszym rzędzie do takiego Gapińskiego, bo ma podejrzenie dobre kontakty z gangusami. A może... Coś mu się przypomniało, może to właśnie ta droga? Zaczął pisać e-mail.
*
W oknie na poddaszu domu w Kościelisku też paliło się światło. Jędruś Świstoń już wiedział, co zrobi! Dość tego pieprzenia, RODO-smrodo, etyka dziennikarska, my sprawdzamy różne źródła, robimy śledztwa, ale nie tanią sensację. Niech się ogarną, stare pryki, których czas przeminie wraz z ich zasadami. Przecież widzi, jak to się robi w wielkich miastach, kto się przebija do Krakowa, a nawet do Warszawy. Nie harcerzyki, tylko rewolwerowcy, ludzie tacy jak Mariusz Gapiński.
Zaczynał w miejskim, jak on, w Gorzowie Wielkopolskim. A co to jest Gorzów przy Zakopanem? Zakopane nie jest województwem, mniejsze, ale tu jest zimowa stolica Polski, tu jest sylwester na cały kraj, tu są skoki, stąd się można wybić. Ktoś kiedyś powiedział, że w telewizji trzeba przez pierwszych pięć lat pracować na kogoś, kolejnych pięć lat to już na siebie, a następnych pięć pracują za ciebie inni. On pracował pięć miesięcy i wymyślił, co zrobić, żeby zapracować na kogoś, ale tak, by i ten ktoś zapracował na niego. Zaczął stukać w klawiaturę:
„Panie Redaktorze!
Jestem młodym dziennikarzem z Zakopanego". Tak, młodym dziennikarzem! W redakcji ciągle słyszy: „Ty, Jędruś, dopiero będziesz dziennikarzem, jesteś na dobrej drodze, ale jeszcze sporo przed tobą!". Wrócił do pisania. „Śledzę Pana artykuły i czytam książki o przestępcach, jeden z nich jest tu, na Podhalu. To Zenon Walentowski, który się w pańskich publikacjach pojawia, myślę, że...." No właśnie, co myśli? Myśli, że mu może ten temat polecić? Nie! Są lepsze słowa! „mogę ten temat Panu rekomendować, ponieważ nie tylko on wybrał podhalańską destynację". W końcu napisał coś nowoczesnym językiem, od którego skrzyły się internetowe portale i oferty poważnych firm.". Był z siebie zadowolony, że podjął wyzwanie, że się odważył, że pisze do kogoś znanego i może używać tych wszystkich słów, za które dostawał w redakcji zjebkę. „Rekomendować", „dedykować", „targetować". Bo przecież taki Walentowski na kwarantannie to coś dla targetu redaktora Gapińskiego!
DZIEŃ SZÓSTY
ODCINEK 27
Marcin i Leszek wyszli przed śniadaniem, żeby się trochę przewietrzyć i posprzątać
po gościach – okupowali wczoraj taras za altaną, który oni nazywali molem. Okazało się, że poza drobinkami popiołu i śladem po butelce, który pewnie zejdzie przy pierwszym deszczu, było tam czysto. Gorzej wyglądała jadalnia, bo Andrzejewscy po sobie nie posprzątali i zostały plamy po rozlanej coli, resztki jedzenia , talerze, sztućce. Nie spodziewali się, że może być inaczej, ale zaskoczyło ich to, że przez pół nocy siedział z nimi Robert Maszczyk.
– Punktował Andrzejewskiego na każdym kroku, a teraz... zero siedemdziesiąt pięć na dwóch. – Leszek kręcił głową, patrząc na góry, których biel odcinała się od błękitnego nieba i coraz intensywniej zielonych łąk i lasów.
–To nie jest aż tak dużo. – Marcin miał zdecydowanie mocniejszą głowę. – Ale chyba jeszcze dopili coś z napoczętej wcześniej flaszki. Wszystko jedno, po prostu tego Roberta przerosła sytuacja i zamienił się z tą swoją, nieswoją Kingą na role – stwierdził. – Gdy przyjechali, to ona była mocno trafiona, miała jakiś problem, a potem jeszcze większy, bo wspólny. Ich relacje zmieniły się po pierwszej nocy. Gdyby były u nas dwa wejścia, to każde korzystałoby ze swojego, tymczasem mieszkają w jednym pokoju. Ciekawe to, chociaż, jak wiesz, nigdy mnie takie rzeczy nie obchodziły, ale tym razem...
– Ja też mam pewne teorie na ten temat – powiedział Leszek. – Może im się jakoś ułoży, bo inaczej jedno albo drugie się zapije.
Wrócili do domu, zamknęli okna w jadalni, w której unosił się zapach nocnej popijawy, i byli gotowi do podania śniadania.
*
Kinga wiedziała, że Robert udaje. To był codzienny teatr: ona wstawała, myła się, a on „budził się" po jej wyjściu. Dzisiaj jednak nie tylko przyszedł w środku nocy, ale jeszcze był pijany. I to bardzo. Była tego pewna, bo się zachwiał, przywalił kolanem w jakiś mebel i zaklął. Zapalił latarkę w telefonie i... zbliżył się do niej. Poczuła ostry zapach alkoholu. Postał nad nią, coś wymamrotał i zwalił się na swoje posłanie. Po chwili zaczął po pijacku chrapać. Wydawało jej się, że jedyne, co zdjął przed położeniem się spać, to buty. I nie myliła się – Robert spał w ubraniu przykryty kołdrą w poprzek, poduszka leżała na dywanie, a w powietrzu unosił się smród alkoholu podobny do tego, jaki wydobywa się z pojemników na szklane odpadki.
*
Andrzejewski wszedł cały na biało. Dosłownie i w przenośni. Miał na sobie dres, który kiedyś poplamił tłustą wodą po kiełbasie a teraz był wyprany i lśnił bielą z reklamy proszków do prania. Andżela Andrzejewska być może nie przeczytała zbyt wielu książek i nie obejrzała zbyt wielu filmów, ale prać potrafiła. Biel dresu, połysk złotego łańcuszka na szyi, młodzieżowy zestaw skórzanych bransoletek – w końcu było się w dzikich krajach – włos po szamponie i intensywny zapach dezodorantu mówiły, że taka ilość alkoholu to nic, prawdziwy mężczyzna musi umieć pić! Po wejściu zamiast, jak to miał w zwyczaju, rzucić się na do ekspresu z kawą i rozwalić na krześle, Andrzejewski przystanął i zlustrował jadalnię, jakby był podoficerem patrzącym na rekrutów przed poranną zaprawą.
– A Robert? – Zaśmiał się. – Robercika nie ma? No popatrz, Andżela, a zdawało się, że to twardy zawodnik.
Pokręcił głową, jakby rozczarowany, a trochę jakby chciał powiedzieć: „A nie mówiłem?".
Śniadanie przebiegało w zgodnym rytmie bardziej lub mniej dyskretnego żucia, mlaskania, brzęku sztućców i kolejnych kaw, które produkował ekspres. Wszyscy byli zadowoleni, bo Marcin i Leszek zorientowali się, co który z gości lubi. Frankfurterki lub swojska kiełbasa, naleśniki (wege, Andrzejewski nie musiał wiedzieć, że na mleku sojowym), pieczywo z miejscowej piekarni, dżem i jajka. Nową atrakcją były gazety. Józef Mądry, czyli, jak go nazywał Leszek, Strażak Sam, podrzucał im rano prasę. Gazety rozeszły się w oka mgnieniu. Co prawda tym razem Andrzejewski nie znalazł nic o sobie i do tego zmartwił się informacją, że sklepy nie zostaną zamknięte.
– Panowie, to ja mam prośbę, żeby zrobić zamówienie ekstra, tak z... – zaczął liczyć w myślach i po chwili położył na stole stosik banknotów. – Osiem! – zarządził.
– Ho, ho! – Siwy pokręcił głową – tym razem dobre nominały!
– Polska Jagiellonów, zupełnie jak u Jasienicy! – dorzuciła Ewa.
– Nie znam człowieka – mruknął Andrzejewski i dorzucił jeszcze Kazimierza Wielkiego i Bolesława Chrobrego. – Może na wszelki wypadek dziewięć!
– Dziewięć czego? – spytał się Leszek.
Andrzejewski popatrzył na niego z politowaniem.
– Jak to czego? Dziewięć flaszek whisky, a w zasadzie, to dziesięć, żeby było dla równego rachunku!
Na stół poleciał portret zwycięskiego wodza spod Grunwaldu.
– Po co panu tyle? – zdziwiła się Kinga.
– To chyba na cały tydzień! – zawyrokował Bruno.
– No tak, na cały tydzień! – przyznał Andrzejewski. – Pewnie i Robercik coś będzie łykał, więc w sumie na dwóch tak jakby. – Mówiąc o Robercie, spojrzał wymownie na Kingę.
– Ale przecież sam pan czytał, że sklepy nie będą zamknięte – przypomniał Leszek.
Andrzejewski znów spojrzał na niego jak na dziecko specjalnej troski.
– Skoro jak tak głośno i wyraźnie mówią, że nie zamykają, to pewnie zamkną, co nie? – Spojrzał ba Siwego, jakby
chciał, by ten potwierdził jego słowa. – Mam rację czy nie?
– W sumie coś w tym może być... – Siwy się zamyślił. – To ja też!
– Dziesięć?
– Nie, trzy. Ja, to znaczy my, tylko trzy. – Uśmiechnął się, bo w bagażniku u Bruna był karton Jacka Danielsa, burbon nie whisky, ale może być, jaka to różnica?
Preferencje były standardowe, Ballantines i Johnnie Walker, oraz, gdyby była „jakaś górka", może cziwasik albo dwa, tak zarządził Andrzejewski. Marcin pomyślał, że zyskają na wsi opinię pijaków. W sumie zawsze mogło być gorzej.
*
Robert się obudził i w pierwszej chwili nie mógł sobie przypomnieć, gdzie jest. Na materacu, w obcym pokoju, ze skotłowaną kołdrą i w ubraniu! Powoli zaczął robić bilans poprzedniego wieczoru. Na szczęście powstrzymał się i nie wlazł Kindze do łóżka. Chciał jej coś powiedzieć, coś tam wymamrotał, ale w końcu zrezygnował i zwalił się na swoje posłanie.
Wziął prysznic, ubrał się i zszedł na dół.
Otworzył drzwi i choć z jego garderobą wszystko było w porządku, czuł się jak wtedy, gdy miał pięć lat i był na wakacjach z rodzicami. Rodzice nie chcieli go budzić i zeszli na śniadanie, a on wstał i w piżamce zszedł do sali. Stanął pośrodku, między stolikami, a ludzie przyglądali mu się jak małej małpce. Dzisiaj było identycznie!
– No, Robert, wreszcie jesteś! – ucieszył się Andrzejewski. – Ty to mało nie możesz!
Może browara? Dobrze robi the day after!
Robert poszedł do ekspresu.
– Kawka też dobra, ale na kaca najlepsza ciężka praca! – wtrąciła swoje trzy grosze
Andrzejewska. – On swoim pracownikom zawsze tak mówi!
To było wielkie świąteczne śniadanie Andrzejewskich i koszmar Roberta, który wypił trzy kawy, dwie szklanki soku pomarańczowego i niepoliczalną ilość wody, a z jedzenia tylko wafelki w czekoladzie, które ktoś przyniósł ze sobą.
Ostatni przyszedł i pierwszy wyszedł. Wrócił na swoje posłanie i zasnął.
*
Redaktor Mariusz Gapiński prowadził ubiegłej nocy działania operacyjno-promocyjne. Robił kurs po lokalach z Czapą, który miał mu sprzedać różne informacje. Nie tyle sprzedać, ile upłynnić w gratisie, bo cała ta kabałka polegała na tym, że Czapa, choć zarzekał się, że mówi wszystko jak na spowiedzi, dawał mu tylko informacje obciążające konkurencję i gliniarzy, którzy nastąpili mu na odcisk. Gapiński doskonale o tym wiedział, ale liczyła się historia, którą utka i sprzeda. Rajd bo barach i agenturach wyczerpał go do cna. Inaczej się nie dało, bo Czapa uważał, że tak musi być. Picie, dragi i dziewczyny, tego wymagał etykieta. Wszystkiego w opór i Czapa za wszystko bulił. Nie żeby Gapiński nie lubił takich rzeczy, ale jednak troszkę posunął się w latach i nie miał już takiego zdrowia. Ale musiał, bo tak było trzeba, bo tak zarządził Czapa. Nie mógł zaprotestować, bo to by było poważne wykroczenie przeciwko gościnności Czapy, a to byłoby bardzo niebezpieczne, bo Czapa takie rzeczy mocno brał do sobie
Upodlił się więc, zmęczył i nakoksował ponad ludzkie możliwości. W domu jeszcze nim kręciło przez parę godzin, i nie mógł zasnąć, ale kiedy paliwo się skończyło, padł jak trup. Na szczęście wylądował we własnym łóżku, a wcześniej Czapa powiedział to, co miał powiedzieć. Jeśli zarządziłby drugą sesję, toby tego nie przeżył.
Gdyby nie to, że czekał na ważnego e-maila, który mógł być wart nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych, to w południe nie otworzyłby oka. Ale musiał. Więc wstał, dowlókł się do kompa i zajrzał do poczty. Przeglądał skrzynkę, ale nie było tego, na co czekał. A może to jest to? Zastanowił się, patrząc na list z adresu aswiston. Coś mu to mówiło, ale nie pamiętał co. Aswiston, a może AS Wiston? Jakiś angielski zwrot, firma? Skoro już był na nogach, to otworzył wiadomość:
„Panie Redaktorze! Nazywam się Andrzej Świstoń i jestem młodym dziennikarzem z Zakopanego..."
– Aswiston, angielska firma, kurwa! Andrzej Świstoń, świstak jakiś, młody, kurwa, dziennikarzyna z Zakopanego! – zaklął rozczarowany. – Spierdalaj, Świstak! – burknął i skasował e-mail, nie czytając.
*
Posterunkowy Kawulok też nie doczekał się odpowiedzi, ale miał więcej szczęścia niż reporter Świstoń. Adresat, a dokładnie adresatka, biegała właśnie po parku i nie zajrzała jeszcze do swojej poczty.
ODCINEK 28
Kinga nie miała gdzie się podziać. Na siedzenie w pokoju nie miała ochoty, bo Robert leżał na wznak i chrapał jak wieloryb. Nie chciała go oglądać, w ogóle nie przypominał faceta, z którym tydzień temu chciała uprawiać seks. W jadalni jak zwykle odbywał się seans filmowy, ale tym razem było warto – o jedenastej ruszał zamówiony przez Roberta „Parasite". Jeszcze wczoraj zanosiło się na to, że obejrzą go razem, tymczasem projekcja odbyła się bez niego, za to z udziałem skiturowców i Andrzejewskiego. Ponad dwie godziny, które minęły jak z bicza strzelił. Wszyscy byli zadowoleni, ale każdy miał inne obserwacje.
– On, ten stary, osiągnął absolut. I tak chciał siedzieć w domu, a syn w końcu zyskał motywację – podsumowała Kinga.
– Taki los był im pisany, po prostu luzerzy i nieroby – skwitował Andrzejewski. – Siadło w pewnym momencie, ale rozpierducha na koniec solidna, mogło być tego więcej.
– To się panu „Bękarty wojny" spodobają – stwierdził Adrian. – Bruno i Siwy, to znaczy pan Bronisław i pan Zenon się zapisali po obiedzie.
– Po obiedzie to ja zawsze śpię – oznajmił Andrzejewski i wyszedł.
– Było w tym coś z Tarantino – zauważyła Ewa.
– Ale najwięcej z „Shameless". – Adrian uniósł palec.
Ani Ewa, ani Kinga nie widziały tego serialu, więc Adrian szybko streścił przygody dysfunkcyjno-menelskiej rodziny z Chicago i znaczącym gestem pokazał na zegarek.
– Czas się poruszać i wyprowadzić drona na spacer.
– Ty możesz tak dwadzieścia cztery na dwadzieścia cztery? – zapytała Kinga, po czym zreflektowała się, że nie przeszli przecież na „ty". Szybko wyciągnęła rękę do skiturowców. – Jestem starsza, więc mogę zaproponować, przejdźmy na „ty". Kinga!
– Ewa, Adrian – zgodzili się chętnie.
– Adrian może tak przez cały czas, a raczej musi! – powiedziała Ewa, wzdychając.
– Musisz?
– Szukam odpowiedniego kadru.
– Jeszcze nie znalazłeś?
– I być może tu nie znajdę, ale próbuję. Bardzo chciałem uchwycić jakiegoś drapieżnika w locie. Orzeł przedni, pustułka... – rozmarzył się. – Chciałbym zrobić film jak polujący ptak spada z nieba na ofiarę. Nie będzie łatwo, ale próbuję.
I poszedł próbować.
*
Joanna Becker nie miała głowy do otwierania poczty, bo i tak wszystko było jasne. Programy spadały, jeden za drugim leciały w telewizyjną otchłań. Nic nie było ważne, jeśli nie było zarażone koronawirusem. Michał „Misiek" Misiewicz, jej prawa ręka i sekretarz redakcji, narysował nawet na kartce logo COVIDTV i przyczepił na ścianie ich pokoju.
Oni byli przygotowani, Joanna, wiedziona instynktem, zrobiła serię programów na ten temat. Chociaż programowy się dąsał, to jednak stanęło na jej koncepcji. Teraz rządziła wieczornym pasmem, bo była merytorycznie i organizacyjnie przygotowana do epidemii. Materiały, eksperci, wiedza i to, co najważniejsze w telewizji: twarz. Była kojarzona z tym tematem, nie dawała się zwodzić rządowym gadułom, pamiętała, że minister mówiła kilka dni temu o szansie dla polskiego biznesu, a dziś, jak powiedział Misiek, „rura jej zmiękła". Dzisiejszy program był wyjściem przed szereg i jedni mówili o efekciarskiej panice, a drudzy o tym, że jest o krok przed konkurencją. Nie było gości w studiu, tylko łączenia przez internet, część komentatorów już zapowiedziała, że ją pochwali, część, że sieje defetyzm i że trzeba iść zgodnie z polityką brytyjską, czyli stadem, które chroni seniorów i jednostki słabe, za to reszta w szkołach, urzędach i pubach ma, poprzez swobodną wymianę płynów ustrojowych zawartych w prychnięciach i kichnięciach, prowadzić do zbawiennego w skutkach procesu uodpornienia. Program był gotowy, redakcja działała jak naoliwiona maszyna, więc zdążyła obiec pół Powiśla i teraz miała czas na e-maile.
W kategorii „świat poza pandemią" jej uwagę zwrócił e-mail od młodego policjanta. Podpisywał się pseudonimem „Juhas", mało wyszukanym, jak na kogoś z Zakopanego, i swój elektroniczny list kierował nie do niej, lecz do jej partnera. Od kilku lat była związana z podkomisarzem Arturem Koniecznym i choć nie pokazywali się na ściankach, nie chodzili na spędy i zachowywali dyskrecję, to jednak pamiętano o tym, że ma faceta glinę, i to takiego, który pracuje w tak zwanym terrorze, czyli w wydziale do walki z terrorem kryminalnym i przestępczością zorganizowaną. Przekierowała e-mail do Artura, a sama zabrała się do czekającego ją wieczornego programu.
*
Dron wzleciał ponad pensjonatem Zornica i okolicą. Zleciał w dół stoku i wleciał nad niższy, zabudowanymi domami pagór.
– Kręci cię to, co się dzieje? – spytała Ewa.
– Kręci – odparł z uśmiechem Adrian.
– Jak ucieczka przed lawiną?
Parę razy widzieli z bliska lawinę, a raz nawet musieli ostro
zjechać w dół, a później odbić w bok, bo inaczej biała śmierć by ich dogoniła. Wielu to paraliżuje, jedni są zahipnotyzowani niszczycielską mocą i zapatrzeni w jej majestat nie zdają sobie sprawy, że idzie w ich stronę, drugim strach odbiera zdolność działania. Lawina zabiera jednych i drugich, ich ocaliła. Czuli się przez tą przygodę silniejsi, bardziej pewni siebie, jednak skuteczna ucieczka przez lawiną nie zaczadziła ich, tak jak wielu, poczuciem bezkarności i nieśmiertelności. Lubili ryzyko, ale w ramach zdrowego rozsądku, a turystyka, którą uprawiali i latanie dronem nie były jakąś szczególną ekstrawagancją.
– Łatwiej uciec przed lawiną niż przed kwarantanną – skwitował Adrian z uśmiechem.
Ewa przytuliła się do niego i chciała powiedzieć: „Mój ty dzielny prezydencie", ale dała sobie spokój. Adrian wciąż miał kompleks „Ucha prezesa".
*
Kinga niemal cały dzień spędziła w części domu zajmowanej przez Marcina i Leszka. Zorientowali się, że nie ma gdzie się podziać, więc skorzystali z pretekstu.
– A może wzięłaby pani społeczny dyżur w kuchni, tak dla
rozrywki? – zaproponował Marcin.
Zgodziła się z wielką ochotą. Pomogła im przy obiedzie, poznosiła brudne naczynia i została do kolacji. Obejrzała ich apartament i czegoś jej brakowało. Nie potrafiła tego uchwycić, zdefiniować. Długo też zbierała się do zadania t e g o pytania, wreszcie się odważyła, w końcu jest XXI wiek, pomyślała.
– Długo jesteście razem? – poleciała prosto z mostu.
Zaśmiali się, patrząc to na nią, to na siebie. Po chwili Marcin spoważniał i rozkładając ręce powiedział:
– To się w końcu musiało stać! Leszku, wychodzimy z szafy!
*
Po kolacji towarzystwo się rozeszło. Siwy i Bruno od razu zajęli stolik na „molo". Nie musieli się spieszyć, amatorzy wieczornego spaceru wybrali inną część działki, podobnie jak Adrian, który najwidoczniej liczył na efektowne ujęcie orła przedniego, który spada z nieba w czerwonym świetle zachodzącego słońca.
– Dobrze się tutaj oddycha i pije – z ukontentowaniem stwierdził Siwy.
– Ja tylko dla towarzystwa – szybko zastrzegł Bruno.
– Ma się rozumieć, dla towarzystwa, ale jakby to tak statystycznie ująć, to siedzieliśmy tu pijąc whisky z colą, ha, ha, ha!
Bruno też się zaśmiał, bo w jego szklance whisky była tylko na dnie, ale obok stała druga, po brzegi wypełniona coca-colą.
– No to raportuj, szkoda czasu – rzucił Siwy.
Bruno otworzył laptop. Prezentacja trwała kilka chwil, wszystko było przejrzyste, jasne i czytelne. Zamienili kilka zdań i Siwy zarządził:
– No to zjazd do zajezdni!
– Jaki zjazd, a wieczorynka?
– Ha, ha, ha, wieczorynka! No dobrze, teraz będzie o Teleranku! Wszystko szło pięknie, z „Solidarnością" i bez niej, z Gierkiem, Kanią i Jaruzelskim, nieważne, ludzie potrzebowali waluty, dawali się głupio okradać, a że przewalaliśmy i kradliśmy zawodowo, to nawet władza, która kradła najwięcej, musiała nas docenić. Ta partyzantka w enerefie – Siwy należał do tych, którzy niezmiennie używali starej nazwy, NRF a nie RFN – dała nam więcej możliwości. Miałem dwadzieścia trzy lata, własny kwadrat, dużego fiata, piękną żonę, zdrowe dziecko i drugie w drodze. Było byczo, ale jak śpiewali w tej piosence: „nic nie może przecież wiecznie trwać". Trzynastego grudnia nie było „Teleranka"! Stan wojenny, załamanie rynku, padaka, kiła, mogiła. Z drugiej strony psiarnia była zajęta czymś innym, także niech te minusy nie przesłaniają nam plusów. Niektórzy w patriotycznym porywie robili skoki na Pewexy, ale to było bez sensu, skoro się kontrolowało cinków pod „Pekami". Dlatego zrobiliśmy wjazd do Baltony. – Siwy zerknął na Burna. – Śmiejesz się, a pewnie nie za bardzo pamiętasz, co to była Baltona. Teraz są pod tym szyldem sklepy na lotniskach, lecisz i chcesz Anglików, którzy żrą kiełbasę z tektury ucieszyć czymś porządnym, to kupujesz kabanosy, a jak jest zagrycha, to musi być polane, więc wódeczkę i na deser torcik wedlowski, a dla przyczepy perfumy. Pokazujesz kartę pokładową, płacisz jak chcesz, ale wtedy... Wtedy tym, co na legalu pracowali za granicą, cześć pensji wypłacali w bonach, które były takim baltonowskim dolarem. Wracał jakiś dyplomata, artysta, marynarz czy pilot z wypłatą w bonach i je zamieniał na różne fajne suweniry. Pod Baltonami nie było więc obrotu papierem, więc się nie psuło rynku, za to towar mieli ten sam, czyli taki zagraniczny i eksportowy. Cały rok z tej jednej Baltony żyliśmy! A potem poluzowali, więc wzięliśmy się za fury, ale to, mój drogi, w następnym odcinku!
Siwy uniósł szklaneczkę z whisky, a Bruno swoją, z colą, stuknęli się i wypili.
*
Zbliżała się dwudziesta, było już po kolacji i Robert miał nadzieję, że Andrzejewscy nasycili się już „Pitbullem". Nic z tego. Zeszli na dół i sprawiali wrażenie, jakby na coś czekali. Może na zrzutkę na alkohol? Podobno zamówił dziesięć butelek! Rozległ się dzwonek do drzwi, pewnie straż gminna, która liczyła ich wieczorem. Tak, przez okno widać było pojazd lokalnych sił porządkowych. Właściciele pensjonatu rozmawiali z nimi, a Andrzejewski ruszył do drzwi.
– Trzeba się dzisiaj pokazywać? – spytał Robert, bo czasem wystarczała słowna deklaracja gospodarzy, czasem każdy musiał podejść do słuchawki domofonu, innym razem strażnicy lub policja, chcieli sobie na nich popatrzeć.
– Nie, ale warto – powiedział zadowolony Andrzejewski.
Wrócił po dwóch minutach z torbą żarcia.
– Zamówiłem kebab, na rondzie w Bukowinie mają kiosk, ale nasi! – podkreślił, jakby to Polacy słynęli z przyrządzania kebabów, a muzułmanie byli mistrzami od schabowych i bigosu. – O tobie też pomyślałem. Załoga Pitbulla, mu się trzymać razem!
Razem oglądać, razem jeść i razem pić, pomyślał Robert, bo wraz ze startem kolejnego odcinka Andrzejewski wystawił na stół flaszkę whisky.
*
Miał tym razem nie pić. Na pewno nie tyle. Ale nie wypadało. Patryk się postarał, whisky to whisky, ale kebab... Nie przepadał za kebabami, ale ten był pyszny, poza tym facet chciał dobrze. A później jeszcze papieros! Po co? Żeby jeszcze coś dorzucić, tak na całość pójść. I poszedł. Dla niedzielnego palacza, człowieka, który nie trenował ostatnio ostrego picia, wypalenie „prawdziwego papierosa, a nie slima dla pedałów", jak powiedział Patryk, Andrzejewski było zabójcze.
– To ja się heszcze hodhleję... – wymamrotał i ruszył
do drzwi.
– W plenerze, to cała przyjemność – powiedział ze zrozumieniem Andrzejewski. – Tylko się nie zgub! I drzwi potem zamknij, bo się nasze chłopaki zdenerwują! – W jego ustach słowo „chłopaki" znaczyło w odniesieniu do Marcina i Leszka ni mniej, nie więcej tyle, co „nasze pedały".
– Też bym się odlał pod gwiazdami, ale niedawno odcedzałem, siema!
Robert poczłapał przed siebie.
Sunął jak autonomiczny pojazd, w którym ktoś zaprogramował jazdę „przed siebie". Parł w kierunku miejsca gdzie było ogrodzenie, chciał się tam wygodnie oprzeć i wysikać. Nie było dobrze, bo chyba coś mu się rzuciło na oczy. A może to był kot? Podszedł bliżej.
– Kici, kici, kici... No chodź, koteczku!
Chciał złapać kocura za kark, ale nagle zrobiło się ciemno. Przed chwilą widział niewiele, ale teraz już nic. Nieprzytomny zwalił się na ziemię i nie zdawał sobie sprawy z tego, że człowiek, który go uderzył, przerzucił go sobie przez ramię jak piórko i popędził, jakby był gorylem, który porywa ludzi.
ODCINEK 29.
Reporter Świstoń zakradł się od strony wsi, a motocykl ukrył w krzakach przy drodze, tym samym odciął sobie tę drogę ewakuacji, uważał jednak, że tamten człowiek-zjawa, szybki ninja, mógłby to przewidzieć. Od chrzestnego pożyczył myśliwski noktowizor, to znaczy nie tyle pożyczył, ile poprosił jego syna, żeby podebrał ojcu. Patrzył teraz przez lornetkę i widział zielono-biało-czarny obraz. Nic ciekawego, aż do momentu, gdy z pensjonatu wyszło dwóch facetów. Jednym z nich był przedsiębiorca Andrzejewski, ten, który tak się pchał do kamer, drugi... nieważne. Palili papierosy, troszkę się chwiali, zwłaszcza ten drugi, pewnie dopalą i pójdą spać, tyle z tego będzie.
Skończyli. Andrzejewski wszedł do pensjonatu, a jego towarzysz ruszył przed siebie, czerwony punkcik żarzącego się papierosa był jak światło pozycyjne. Dokąd dojdzie? Może się wyłoży, bo wyglądał słabo, widać, że popił. Wreszcie stanął i lekko balansując, zaczął wykonywać dziwne ruchy. Po chwili Jędruś Świstoń domyślił się, że facet rozpina rozporek i sika. Pewnie teraz pogwizduje albo śpiewa, ale za daleko, by usłyszeć. Potem znów zaczął wykonywać ruchy, jakby manipulował przy rozporku, a po chwili wyprostował się jak struna, co wskazywało na to, że zasuwa rozporek – aż prawie stanął na palcach, po czym opadł. Zamiast jednak wrócić do pensjonatu, bo przecież było chłodno, facet pochylił się, wyciągnął ręce i ruszył w stronę krzaków. Nagle jakby coś go zatrzymało, zachwiał się i byłby runął na plecy, lecz nagle z krzaków wyskoczyła ubrana na czarno postać.
– Jebany ninja... – wyszeptał Jędruś Świstoń – usiekł chłopa!
Sięgnął po aparat, bo człowiek-zjawa przerzucił ofiarę przez ramię. Kilka szybkich kroków i położył bezwładne ciało przed wejściem do altany. Rozejrzał się, po czym pobiegł w dół działki.
Jędruś strzelił zdjęcie, ale czy wyjdzie? Altana była oświetlona, jednak odległość była duża, do tego wszystko działo się szybko, a on nie był zawodowcem, tylko
fotografem z doskoku. Sfotografować wypadek, kolejkę do kolejki na Gubałówkę, targ albo zatłoczone Krupówki to żadna sztuka, szczególnie że jego fotki szły przeważnie do sieci, a nie do wydania papierowego. Nie miał czasu sprawdzać, nie wiedział też, co wybrać, pogoń za tajemniczą postacią czy fotografowanie leżącego człowieka. Szybko nacisnął spust migawki i pognał za ninją. Wydawało mu się, że przeskoczył przez płot i biegł przez łąkę. On pędził po drugiej stronie ogrodzenia. Gdzie on jest? Nagle się dowiedział, jest tu! I to była ostatnia informacja, która do niego dotarła.
*
Świstoń ocknął się, leżąc na ziemi. Trochę bolała go głowa, trochę plecy, bo upadając, wylądował na kamieniu. Otrzepał się i wstał, sprawdzając, czy ma wszystko, a przede wszystkim pożyczony sprzęt: lornetkę noktowizyjną i aparat z długim obiektywem. Miał. Odetchnął z ulga i ruszył w stronę pensjonatu. Teraz nie pozostawało mu nic innego, jak zrobić zdjęcie ofierze ataku ninji. Facet nie był już sam, z pensjonatu wyszło parę osób, które pomagały mu się podnieść. Trzymał się za głowę, gestykulował, coś tłumaczył, ale i jemu tłumaczono. Pewnie starali się ustalić, co się stało, i pewnie do tego nie dojdą, bo tylko Jędruś i tajemniczy napastnik w czerni to wiedzieli. Reporter zaczął robić zdjęcia, jedno za drugim, na pewno któreś wyjdzie. Trzaskał je aż do momentu, gdy grupka ludzi zniknęła za drzwiami pensjonatu.
*
Jadalnia stała się na moment gabinetem lekarskim. Ewa opatrywała Robertowi głowę, on jęczał, a Andrzejewski tłumaczył:
– Musiałeś, chłopie, zboczyć z kursu i przywaliłeś głową w wejście do altanki. Trach, zerwany film i gleba! Zdarza się, każdemu się zdarza, jednym częściej, innym rzadziej, powiedzmy, że tobie pierwszy raz, przynajmniej na tym wyjeździe, ha, ha!
– Ale ja wyłożyłem się przy krzakach, parę metrów przed altanką! – zaprotestował Robert.
– Czyli film zerwał się podwójnie – zawyrokował Andrzejewski. – Najpierw odcięło ci kontakt z bazą i poszedłeś na autopilota, wpakowałaś się na altankę i wtedy nastąpiło zerwanie właściwe.
– Tak sądzisz? – zapytał Robert drżącym głosem.
– To brzmi logicznie – uznał Adrian.
– Tak pan sądzi? – Robert wciąż był niepewny.
– Mi się nie przytrafiło, ale kolega na wyjeździe integracyjnym miał blackout – Adrian snuł opowieść - Siedział przy stole, pił piwo, z monitoringu wyszło, że dwunaste albo trzynaste, przysnął i rozluźnił się tak, że głowa opadła mu gwałtownie i przywalił nią o kant stołu.
– No to ładnie – jęknął Andrzejewski. – Nos cały?
– Cały – opowiedział Adrian.
– To całe szczęście – odetchnął Andrzejewski.
– Nie do końca, bo wybił sobie zęby i złamał szczękę – spokojnym tonem wyjaśnił Adrian – krew lała się po stole.
– Masakra jakaś zupełna. – Andrzejewski westchnął. – No, ale przynajmniej L-cztery było dobre, bo impreza integracyjna, wtedy na pracodawcę ten bałagan spada. Przerabiałem to: wyjazd nad jezioro i nieustaleni sprawcy, którzy utopili rower wodny, i ranny podczas zawodów łuczniczych.
– Jeśli to były zawody łucznicze, to raczej organizatora obciążało – wtrąciła się Kinga, w końcu była prawniczką.
– To były spontaniczne zawody, generalnie to chodziło o ten numer z jabłkiem – Andrzejewski powiedział to takim tonem, jakby na wszystkich imprezach firmowych działy się takie rzeczy.
– Wilhelm Tell? – zapytał Marcin. – Jezu, to niemożliwe.
– Pewnie, że niemożliwe, bo nie mieli kuszy, tylko łuk – wyjaśnił Robert.
– O, widzę że wraca myślenie i humor – cierpko zauważyła Kinga.
– Tak w ogóle to nie był aż taki hardkor. Ten, co trzymał jabłko to nie miał go na głowie, tylko w ręku, i był ukryty za ścianą, dlatego kolega nie trafił go między oczy, a tylko w dłoń. No i nie przebił, bo słabo naciągnął, ale kłopot był – podsumował Robert..
– Wyrzucił go pan? – zainteresował się Leszek.
– Głównego technologa?! – oburzył się Andrzejewski.
– To główny technolog strzelał? – chciała wiedzieć Kinga.
– Skąd! Inżynier tylko trzymał, strzelał radca prawny! – wyjawił Robert.
– Prawnik?! – Kinga złapała się za głowę.
– Prawnik – odparł spokojnie Andrzejewski – i dlatego przed
konkursem spisał przy świadkach umowę, że Pawlak, Pawlak Rafał, bo tak się nasz technolog nazywa, zgadza się, nie rości, nie zgłasza i tak dalej.
– I ten ranny, technolog z pańskiej firmy, poszedł na L-4? – zapytał Marcin.
– Skąd, on tę sprawę potraktował honorowo i dalej działał, głowa ważna, a nie ręce -zaśmiał się Andrzejewski, po czym dodał strapiony - ale za rower wodny dostałem po kieszeni.
– I to była pewnie ostatnia taka impreza – stwierdził Leszek.
– Ależ skąd! Przecież nic nie cementuje zespołu jak takie rzeczy – zaśmiał się Andrzejewski.
– To zupełnie jak u mnie w firmie – wtrącił się Siwy. – Młodzi wymyślili, że chcą pobawić się Indian i rozpalili pośrodku lokalu ognisko. – Była, rzecz jasna, reprymenda, ale w sumie podobało mi się, że jak wszyscy, to wszyscy!
Pozostali spojrzeli po sobie, jakby chcieli spytać, jaka to mogła być firma, ale jakoś każdy wyobrażał sobie, że ta impreza miała miejsca w czasie wymuszania haraczu albo pacyfikacji konkurencyjnego lokalu. Siwy jakby czytał w ich myślach i dodał;
– Miałem wtedy sklepy, sieć taką, niedużą, jakieś dwadzieścia pięć, nie więcej niż trzydzieści ich było. – Powiedział to tak, jakby mówił, że miał stragan, na którym
mieściło się dwadzieścia pięć, trzydzieści skrzynek. – To nie były jakieś wielkie sklepy, ale takie małe Żabki... to też nie, osiedlowe pawilony przejmowałem, wielkiego biznesu na tym nie było, ale jakieś ćwierć tysiąca ludzi pracę miało.
– Miało? A co się stało? – zainteresował się Robert.
– Ho, ho, życie wraca! – ucieszył się Andrzejewski.
– Z wielkimi sieciami, nie miałem szans, wziąłem na przetrzymanie, lokalizacje miałem dobre i sprzedałem z dobrą przebitką wielkiej sieci.
– To pan jest biznesmen! – Andrzejewski nie krył podziwu, równocześnie liczył w głowie, za ile Siwy mógł sprzedać swoje sklepy.
– Pan się nie trudzi. – Siwy jakby czytał w jego myślach. – W markach im to sprzedałem, a jak coś było w markach, to rachunkowość można ustalić już tylko w Desie albo w innym muzeum. To było wtedy, gdy jeszcze nie było plazmy, dekoderów i telefonii GSM. Polski Sezam się ta sieć nazywała, wie pan, taka egzotyka w nazwie, nie bez powodu, bo kto wtedy nie zaczynał od bananów i cytrusów?
– Polski Sezam, ładne torebki z mocnej folii były... – Andrzejewski oddał się wspomnieniom. – Po prostu człowiek biznesu!
– A pan myślał, że czego ?– Siwy przesunął wzrokiem po zebranych.
To prawda, wszyscy widzieli go w innej roli.
*
Jędruś Świstoń był u kresu sił. Najpierw puścił się z górki, ale teraz musiał pchać. Kiedy się ocknął, sprawdził, czy napastnik nie ukradł mu lub nie zniszczył aparatu i lornetki. Namacał portfel, ale nie przewidział, że zakosi mu kluczyki. Nigdy nie zapalał tak jak na filmach, kabelek o kabelek, zresztą nie miał ich czym przeciąć. Sapał i klął, na czym świat stoi, zastanawiając się, do kogo może po drodze zapukać, kto mu pomoże, weźmie na pakę i zawiezie do Kościeliska.
*
Wyprowadzenie zwłok zakończyło się sukcesem. Robert został złożony na łóżku, w którym do tej pory spała Kinga. Powiedziała, że się z nim zamieni, bo zrobiło jej się żal Roberta. Wszyscy na dół, Andrzejewski zaproponował jeszcze „jednego małego", ale nie wywołał entuzjazmu, a Kinga go ofuknęła:
– Niech pan da spokój, przecież wiemy, z kim się tak załatwił!
– Ale nic się nie działo – burknął Andrzejewski. – Zero siedem na dwóch to żadne halo, nie róbmy afery!
– Nie róbmy afery – prychnęła Kinga. – Drugi dzień z rzędu zapił się w trupa!
– To niby moja wina? Mógłbym to wszystko skomentować! Ale kulturalny jestem i nie powiem nic. Dobranoc państwu! – Dopił whisky i wyszedł.
Zapadła krępująca cisza i wkrótce wszyscy rozeszli się do swoich pokoi, została tylko Kinga. Nie wiedziała co zrobić, ale wiedział Marcin, który walną prosto z mostu.
– Weź z góry rzeczy, śpisz u nas. Mamy przecież jeszcze gabinet i pokój gościnny,
pomogę, ci.
Poszli na górę, a po dwóch minutach wracali z rzeczami Kingi.
*
Andżela Andrzejewska odeszła od drzwi i wróciła do łóżka.
– No i co? – zapytał Andrzejewski.
– No i poszła spać do tych dwóch.
Popatrzyli na siebie. Stało się tak, jak przewidywali: większość kobiet lgnie do homosiów jak pszczoły do miodu. Większość, ale nie Andżela, bo przecież ma z Patrykiem zgodność charakterów.
DZIEŃ SIÓDMY
ODCINEK 30
Kinga wyspała się po raz pierwszy od kilku dni. Wypiła z chłopakami lampkę wina, pogadali, bardzo jej to pomogło. Wyczuła, że chętnie podpytali by ją o Roberta. Zdawała sobie sprawę, że ich przyjazd, to, że była wstawiona i wreszcie chłód, jaki panował między dwójką przyjaciół, którzy wracali z nart i sprawiali wrażenie wyluzowanych i mających sobie wiele do powiedzenia, na pewno prowokował do pytań. Powie im o tym, ale jeszcze do tego nie dojrzała. Ale powie, jest im to winna, bo oni, jak to powiedział Marcin, zrobili swoje wyjście z szafy. Rozbawiło ją to określenie, chociaż sama historia ich życia do zabawnych nie należała.
Pomogła im zrobić śniadanie i usiadła obok nich przy stole podczas porannego posiłku, który był również przeglądem prasy.
– Szkoły zamknięte, mecz odwołane, już dwie osoby w Polsce zmarły – oznajmił Adrian odkładając gazetę.
– To o trzy mniej niż w wozie, którym ostatnio młodzi wracali z dyskoteki – powiedział spokojnie Andrzejewski, nie przerywając jedzenia. Przełknął i dokończył: – A jakby na czołówkę poszli... Dużo tego jest, ostatnio to nawet wylecieli z drogi... plum, i się utopili. Przepraszam, będzie dokładka? – zapytał jak gdyby nigdy nic.
– Będzie – odparł Marcin, który nie potrafił się powstrzymać i dodał zaczepnie: – A na grypę umiera jeszcze więcej.
– Umiera – przyznał, mlaszcząc, Andrzejewski – ale to ścierwo może się rozejść.
– A więc to jednak poważna sprawa? – zdziwił się Adrian – Ja już nie folołapuję, czy pana zdaniem to groźne, czy nie.
– Że co? – Andrzejewski się skrzywił, jakby „folołapowanie" zakłóciło mu spożywanie posiłku.
– Folołapować, czyli w korpomowie tyle co łapać – wyjaśniła Ewa.
– A co tu łapać albo nie łapać? – Andrzejewski przełknął parówkę. – To gówno straszne, azjatyckie, ale jeszcze daleko od nas, damy sobie z tym radę, i tyle.
– A bezrobocie? Będą kwarantanny takie jak nasza, pozamykają wszystko, ludzie stracą pracę, ta cała Emilewicz musi odszczekać te głupoty, że polski biznes na tym zyska – zaperzyła się Kinga.
– Ja tam jestem do przodu, trzeba być elastycznym, maseczki szyję, świat ratuję, pieniądze zarabiam – odrzekł Andrzejewski skromnie, po czym się ożywił, bo w drzwiach pojawił się Leszek z nową porcją kiełbasek.
– A skąd pan wiedział? – drążyła Kinga.
– Czytam, słucham... – Pół kiełbaski, które w towarzystwie ćwiartki kajzerki wylądowało w ustach Andrzejewskiego. Zrobił pauzę, przeżuł, połknął i dokończył ze swadą telewizyjnego kaznodziei biznesowego: – Trzeba na bieżąco śledzić trendy.
– Ale mimo wszystko syn był we Włoszech, miał być na kwarantannie... – Kinga koniecznie chciała znaleźć luki w logice Andrzejewskiego.
– Ale nie jest chory, to widać. Andżela, jak każda matka wie, co jest dla dziecka najlepsze, prawda?
– Zdrowy jest! – potwierdziła Andrzejewska.
Kinga zbierała myśli, bo czuła się bezradna i samotna. Nikt nie chciał prowadzić porannej polemiki z Andrzejewskim, który miał odpowiedź na każde pytanie.
Z odsieczą przyszedł Adrian:
– A właśnie, chyba z dwa dni nie widziałem państwa syna!
– Że co, że Bartuś zmarł, albo obłożnie chory? – Andrzejewski zaniósł się śmiechem – Dooma mu pokazałem i nie może się odezwać. Dobra, oldksulowa strzelanka, a nie jakiś Wiedźmin-pierdźmin.
– I tak prawie dwa dni non stop przy komputerze? Nie szkoda górskiego powietrza? – wtrącił się Marcin.
– Gra w kurtce przy otwartym oknie – wyjaśniła Andżela.
Andrzejewscy byli niezatapialni!
Szukając dziury w całym, Kinga zadała pytanie ostatniej szansy, patrząc na Siwego;
– A jak pan, jako człowiek biznesu, ocenia obecną sytuację?
– Droga pani – zaczął Siwy z czarującym uśmiechem – ja to mogę powiedzieć tylko tyle, że mecz Lech – Legia jest odwołany i że za tydzień w Krakowie Wisła z Legią też nie zagra. Takie mnie rzeczy interesują. I ceny nieruchomości w Grecji, bo ktoś mi mówił, że warto tam zainwestować. Ja już na emeryturze jestem, się, jak to się teraz mówi, się skeszowałem, i używam życia!
Faktycznie, w tym sweterku wyglądał jak emeryt. Sweterek był stary, nieco podniszczony i z niemodnym, grubym, plastikowym zamkiem. Za to stary, sportowy mercedes, który stał na parkingu, mówił co innego. Ciekawe, kim jest Zenon Walenciak? – zastanawiała się Kinga.
*
Robert nie zszedł na śniadanie. Kumulacja wstydu, bólu spowodowanego przez alkohol i tego, który był efektem uderzenia w głowę, plus niewyspanie. Nie miał siły i ochoty pokazywać się komukolwiek, choć suszyło go jak po studenckiej imprezie poprawionej połówką paczki mocnych papierosów. Jak to się wtedy mówiło? Miał w ustach starego trampka. No miał, bo przecież palił... Co za głupota! Sahara, Gobi, Słone Jezioro, susza. Przypomniał sobie, że przecież woda z kranu jest tu dobra, a nawet gdyby była chlorowana, to też by musiał się napić. Doczłapał do łazienki, odkręcił kran i pił, pił, pił...
Usłyszał, że ktoś kręci się przy drzwiach, więc szybko wrócił na swoje posłąnie. Rozległo się pukanie do drzwi, a po nim chrobot klucza w zamku. Zamknął się na klucz? Tego nie pamiętał. Nieważne. Naciągnął kołdrę na głowę.
– Chyba jeszcze śpi – usłyszał głos tego starszego, Marcina.
– Nie dziwię się – to Kinga – dawno nie widziałam go w takim stanie, może nawet nigdy.
– Pękł, po prostu siedzenie w zamknięciu mu nie służy.
– Może – powiedziała Kinga. Jej głos usłyszał z bliska, poczuł zapach perfum.
– Oddycha? – spytał Marcin.
– Tak, żyje. Zresztą musiał się w nocy ruszać, bo przecież położyliśmy go do łóżka, a teraz leży na materacu.
Faktycznie! Przecież gdy szedł o łazienki, wstawał z łóżka. I ten zapach perfum, przed chwilą intensywny, w nocy też mu towarzyszył, bo spał w jej pościeli.
– To co, idziemy? – usłyszał Marcina.
– Zamykamy go? – Spytała Kinga.
– Skoro wstawał do łazienki, wszystko jest okej, niech się wyśpi.
Drzwi się zamknęły, a Robert znów wrócił myślami do tego, co zdarzyło się w środku nocy. Niepotrzebnie zapalił, i to dwa papierosy, ale przecież nie wypił tyle, ile poprzedniej nocy. Andrzejewski wziął ciężar walki na siebie, jego żona też uderzyła ze dwie kolejki. Poszedł sikać w krzaki, zataczał się, ale tylko trochę. Zapiął rozporek i... Tak, to był chyba kot, w krzakach poruszyło się coś czarnego, ruszył w tam tą stronę... kici, kici i... No właśnie, co się wtedy stało? Tak gwałtownie, niespodziewanie? Oczy duże, ale nie kocie, koty nie mają takich oczu. Ścisnął głowę rękami. Gdy stąd wyjdzie i wróci do domu, musi pójść do neurologa. To wszystko bardzo mu się nie podobało.
*
Jędruś Świstoń miał ciężką noc, więc spał do południa. Wszystko go bolało. Rozładował mu się telefon i zanim dotarł do Wojtka, znajomego chłopaka, do którego chałupy mógł zapukać i poprosić o pomoc, przez dwie godziny pchał maszynę. Całe szczęście, że to było lekkie enduro, a nie jakiś harley albo honda Gold Wing. Wrzucili motor na pakę, pojechali do Kościeliska i zwalił się do łóżka.
Obudził się i włączył telefon. Miał milion nieodebranych połączeń, prawie wszystkie z „Tygodnika". Zaczął czytać SMS-y i zrozumiał, skąd ta popularność. Waluś pojechał gdzieś na Orawę, więc jakby co, jakiś wypadek czy akcja na zakopiance, to on musi jechać. A poza tym nie był na kolegium i tak dalej. Cholera, jeśli wypadek, to jak dojedzie? Nawet jeśli ojciec dadzą samochód, to co? Korki, blokady... Potrzebuje więc swojego motocykla. Musi podzwonić po mechanikach. Zanim zaczął, odezwała się redakcja.
– Jędruś, ja się ciebie na dzień dobry nie pytam gdzie zabarłożyłeś, tylko ja się pytam,czy ty raz dwa dojedziesz pod Rabkę, bo tam tir do rowu wleciał. Bierz motor i jedź! – Starszy redaktor Jan Groń nie był w dobrym nastroju.
– Tak już jadę – rzucił Jędruś Świstoń, chociaż nie wiedział jak to zrobi.
Opadł ciężko na krzesło i zastanawiał się, co dalej, gdy usłyszał dźwięk przychodzącej wiadomości na Messengerze:
„Kluczi do motocykla jest pod siedlem. Nie interesuj się tak, bo popadniesz w chłopoty! Bądź rozumny, nie rozstrajaj mnie!".
Dziwnie napisane... Słowak? „Rozumny" to po słowacku mądry, siodełko chyba „sedlo", ale te „chłopoty"? „Nie rozstrajaj mnie" też tak ze słowacka. Zapyta kumpla Józka, który siedzi na Słowacji. Ale przecież ta dziewczyna to jakaś Azjatka, bo ta wiadomość przyszła z konta laski, która miała na swoim profilu śmiałe zdjęcia. Jak w filmie, pomyślał, ale w takim bardziej dokumentalnym. Przecież mu się to nie przyśniło, to nie fantazja, dopalacze czy jakieś, zaburzenia. Ten ninja istniał, może nawet ma go na zdjęciach, człowieka-zjawę ubranego na czarno. Wziął aparat, ale powstrzymał się od przeglądania zdjęć i pobiegł przed dom gdzie stał motor. Otworzył schowek pod siedzeniem i... kluczyki były w środku. Wrócił do domu, ubrał się, odpalił maszynę i pognał w stronę Rabki, mając mętlik w głowie.
*
Kiedy Jędruś gnał do Rabki, żeby robić zdjęcia wypadku, jego kolega z czasów gimbazy nudził się w komisariacie. A dokładnie kończył czas nudy będącej odpoczynkiem między patrolami. Dzisiaj z buta po Krupówkach, placu Niepodległości, a potem przez Park Piłsudskiego i Grunwaldzką w stronę TOPR-u i Wielkiej Krokwi. Obywatele lubią widzieć funkcjonariuszy idących na patrol pieszo, a nie jadących prawie nową kią, skoro sami jeżdżą stuletnimi Niemcami. Jego e-mail do Joanny Becker, a właściwie do jej faceta, pozostawał bez odpowiedzi. Chyba się wygłupił: treścią, tym głupim pseudonimem... Co mu wpadło do głowy, żeby się podpisać „Juhas"?! W ogóle nie powinien pisać.
ODCINEK 31
Kolacja obyła się bez fajerwerków Robert zjadł szybko i zawinął się do siebie, podobnie Siwy i Bruno, Adrian podłączył do prądu drona, który jak zwykle spędził pracowicie dzień, Ewa wybrała z biblioteki Marcina i Leszka, kolejną książkę, Andrzejewscy jechali drugi sezon Pitbulla, ich syn, Bartuś pojawił się na moment, jakby tylko po to, żeby reszta mieszkańców Zornicy miała pewność, że jeszcze żyje. Kinga zniosła resztę rzeczy do chłopaków, było jej dobrze, tak jak nie było od dawna, zostawiła za sobą wszystkie problemy, nie myślała o Kubie, Robercie, pracy... Nie było by pewnie tak, gdyby parę centymetrów kabla nie zostało wycięte, pozbawiając tym samym pensjonat dostępu do sieci. Wciąż nie była gotowa żeby im powiedzieć o sobie, o tym że chce wszystko zmienić, i że nie zawaha się posunąć do czynów, o które się wcześniej nie podejrzewała. Za to Marcin i Leszek znów mówili o sobie, o swoim życiu, pomyśle na biznes, przyszłości oraz o tym, że w ciągu parunastu sekund wszystko może runąć i że trzeba się po tym pozbierać. Patrzyła na ich fotografie z gór, na obrazy z ich przeszłości, przyjaciół którzy odeszli, lub których sami zostawili. Teraz te zdjęcia, które pozornie bez ładu i składu wisiały na jednej ze ścian ułożyły się w historię. Każdy miał w niej swoje miejsce, młode kobiety których zdjęcia pochodziły sprzed wielu lat, mężczyzna, którego zdjęć było najwięcej, oni z dziewczynami w górach, pusta działka, na której stał teraz pensjonat. Patrzyła na te fotografie po raz trzeci, po raz pierwszy je zrozumiała, i od razu zaczęła żałować, że nie ma jej na żadnej z nich.
Jędruś wrócił z wypadku napisał artykuł, dał zdjęcia, był szybki jak nigdy, nawet go pochwalili. Wszystko to dlatego, że chciał przejrzeć zdjęcia z nocy. Niestety, człowieka - zjawy nie było na żadnym z nich. To znaczy były fotki, na których było coś widać, ale tylko on mógł wiedzieć o co chodzi, bo każdy inny widz dostrzegł by tylko jakiś rozmazany cień. Zajrzał do poczty, od Gapińskiego nic, na Kawuloka już dawno nie liczył, za to Józek, co mieszka na Słowacji odpisał.
Chłopaku, to nie jest po słowacku, to już ci jak mogę powiedzieć, bo jak by ktoś ci pisał żebyś go nie denerwował to na pewnie nie tak. Denerować to rozrusenie. Myślałem, że to Jugol, ale moja Jana, mówi po rosyjsku i ukraińsku, więc jej się to widzi, że to raczej te języki. CHLOPOTY, to takie wschodnie, ruskie, nawet w słowniku sprawdziła. Co ty żeś z jakimś Dombasem zadarł? Trzymaj się i nie pajacuj. Józek.
Raz jeszcze spojrzał na list, który napisała mu azjatycka piękność, która dwa dni temu została jego przyjaciółką na fejsie.
Kluczi do motocykla jest pod siedlem. Nie interesuj się tak, bo popadniesz w chłopoty! Bądź rozumny, nie rozstrajaj mnie!
Faktycznie, to było pisane przez jakiegoś Ruska albo Ukraińca. Kurwa, specnaz? Zajrzał na stronę Azjatki, nie znalazł, profil zlikwidowany! Co jest grane, o co tu chodzi? Usiadł do kompa i wysmażył nowy mejl do Gapńskiego, tym razem bez tych wszystkich grzecznościowych formułek, nie pierdolił się w tańcu tylko dał temat SPECNAZ W ZAKOPANEM.
Azjatycka piękność nie była nastolatką, była starsza i teoretycznie mogła być jej matką. Teoretycznie, bo była Europejką o jasnych włosach. Jej komputer zostawiał ślad każący przypuszczać, że jego właścicielka stuka w klawisze gdzieś w Bangkoku, tymczasem kobieta była bliżej niż by się to mogło Jędrusiowi wydawać. Właśnie skasowała konto dziewczyny, która wysyłała śmiałe zdjęcia i filmy, jej drugie konto, bo zduplikowała profil jednej z wielu dziewczyn, które lansowały się na fejsbuku.
Codzienny raport Bruno zdawał Siwemu przed kolacją, było więc tylko z kawką, ale oczywiście z obowiązkowym papierosem i na „molo", które stało się ich terytorium.
- Cieszmy się tym miejscem, ma sypnąć śniegiem, tak w gazecie było – powiedział Bruno zamykając komputer.
- Nie wierzę – parsknął Siwy, to kurwa niemożliwe jest, który dzisiaj mamy? Czternasty marca, za tydzień wiosna, nawet tu, w górach!
- A w to się stało w nocy wierzysz? – zaśmiał się Bruno.
- Wierzę, bo niejednego pijaka w życiu widziałem, i wielu z nich miało rozwalone głowy. Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana, a kto pije szampana, też ryzykuje. Życie. – podsumował filozoficznie Siwy.
- Lepiej o swoim życiu opowiedz, dobranocka się należy!
- Po obiedzie jest!
- Wieczorem trzeba być grzecznym i czujnym, dziwne rzeczy tu się dzieją, facet się upiera, że kota chciał pogłaskać, a to jakaś bestia była! – powiedział Bruno głosem Wołoszańskiego – tu, właśnie w tym miejscu, wielki niedźwiedź zaatakował mieszkańca pensjonatu, Stalin o tym wiedział, ale Roosevelt i Churchill nie mieli o tym pojęcia!
- Się tak nie śmiej, mówiłeś że tu sarny widziałeś, śnieg zszedł więc może i niedźwiedzie się obudziły? Na czym to stanęliśmy?
- Na tym, że był włam do Baltony, że w fury weszliście...
- No jak wszyscy wtedy, fury waluta, dragi dopiero się rozkręcały, nie było jeszcze korytarza na wschód i interesów z Iwanami. Owszem w wojskiem to i owo, zwłaszcza jak się wyprowadzali, ale ta wyprowadzka to dopiero 1993, do podstawówki chodziłeś z poważnych gości, to tylko Falskiego znałeś.
- Ja się już nie uczyłem z tego elementarza.
- To ty nikogo poważnego wtedy nie znałeś – zaśmiał się Siwy. – Na początku nikt o żadnym praniu nie myślał, burdel był. Ja te sklepy jako sieć swoich wpływów potraktowałem. Masz sklepy, masz fury, które wożą towar, magazyny, spedycja, ekspedycja dóbr wszelakich ekstradycja. Wiesz, rozumiesz? – Puścił oko do Bruna.
Bruno przytaknął, wiedział i rozumiał. Siwy był mistrzem logistyki.Mógłby robić w wielkim biznesie, mógłby organizować operacje specjalne komandosów, mógłby stanąć na czele partii. Umiał to, miał dar. I charyzmę, której ślady było widać, mimo tego sweterka na suwak, lekko już przygarbionej sylwetki i paru przygód, które wyrzeźbiły jego twarz. Wiedział, że sklepy były przykrywką, że dawały mu możliwości manewru, ale był ciekaw czy były też biznesem.
- Zarabiałeś na sklepach? – zapytał i uprecyzyjnił pytanie – na sklepach jako sklepach, na handlu zwykłym.
- A jak! – ożywił się Siwy.
- Faktycznie prowadzenie sklepu to taki trudny biznes?
- Trudny, zwłaszcza dla niewtajemniczonych,
zwłaszcza wtedy, były duże wydatki na ochronę, bo źli ludzie nachodzili sklepy – zaśmiał się Siwy. –Wyobraź sobie, że przyszli chłopcy, nie obszczymury jakieś, tylko konkretna ekipa, zdrowe chamy, jeden klamkę objawił, żeby było, że są poważni i mówi do kierownika sklepu, że się ochroną zajmują. No to kierownik mówi, że ochronę już mamy. No to tamten kulturalnie, że stanowczo nalega, bo są najlepsi. To kierownik swoje, że Siwy na tym trzyma rękę, to szef tej nabojki, już mniej kulturalnie, że każdy tak pierdoli, że w takim razie, za takie wkręcanie to on nie zastosuje promocji, ale wierzy, że do jutra zmądrzeją. Oczywiście nie zmądrzeli – zaśmiał się Siwy – na inkasentów czekała delegacja, ale tak dyskretnie, na zapleczu i w dostawczaku przed frontowym wejściem. Ja się w takie coś nie bawiłem, ulicę dalej siedziałem z cegłą w ręku, bo wiesz, cegły wtedy jeszcze były, a raczej trzeba było powiedzieć już były! Pierwsze centertele, ciężkie jak skurwysyn, za to dobrze leżały w ręce i można było sprzedać komuś kokosa! W każdym razie siedzę, słucham czegoś, relaksuję się, no i w końcu dostaję telefon. Myślę sobie, mają leszczy i teraz muszę wejść ja, cały na biało! Nie tylko, że tak jak w tym kawale, ale jak wtedy miałem biały garnitur, Miami Vice, Chłopcy z ferajny, tak się kaszlało! Odbieram telefon, a tu żaden z moich chłopaków, tylko Dolar, syn Franklina!
- Dolar, mój drogi, oddzwonię do ciebie, bo pewien problem w handlu rozkminiam! – mówię mu grzecznie, bo to w końcu syn przyjaciela, wspólnika w interesach i mentora, ale jednocześnie tak mu mówię, żeby do niego dotarło, że ma się streszczać i tak konkretnie, to znaczy że ma powiedzieć do widzenia i czekać aż oddzwonię, a tu...
- Ale ja właśnie w tej sprawie – Dolar głos miał niby dziarski, ale w sumie niewyraźny.
- To wal, bo się spieszę – byłem już lekko podkurwiony, bo u mnie na sklepie właśnie powinni finalizować.
- Dobrze by było Siwy, pospiesz się, bo twoi chłopcy chcą mnie zajebać!
Rozumiesz co się stało? Ten gówniarz się w gangsterów bawił i na starcie zamiast łatwego i szybkiego pieniądza miał szybki i ciężki, ale wpierdol.
- I co na to Franklin?
- Wkurwił się – powiedział Siwy zatroskanym głosem – ale o tym mój drogi jutro. Jeszcze parę dni tu mamy kiblować, a już za chwilę się zaczyna twój wątek w tej historii.
- Urwany wątek – kwaśno powiedział Bruno.
- Nie wkurwiaj mnie proszę – powiedział Siwy wstając od stołu – rób swoje, słuchaj i rób, tyle co do ciebie należy, nic więcej!
Niby żartem powiedział. A może nie? Bruno chciał mu coś odpowiedzieć, usprawiedliwić się, przypomnieć Siwemu, że gdyby mu dano robić swoje... Powstrzymał się jednak, bo wyszedł wtedy z roli, wyszła z tego jakaś Sara z Bodyguardem, żałosne popłuczyny po Lindzie i Costnerze.
DZIEŃ ÓSMY
ODCINEK 32
Redaktor Mariusz Gapiński zajrzał do poczty, zrobił to o szóstej rano nie dlatego, że był rannym ptaszkiem, ale dlatego, że jeszcze się nie położył. Każdy kto go znał mógłby powiedzieć, że pewnie wrócił z jakiegoś melanżu, w końcu była noc z z piątku na sobotę. Każdy kto go znał pobieżnie i w przelocie, bo dla tych lepiej poinformowanych było jasne, że „Gapie" nie robi różnicy jaki jest dzień tygodnia. Każdy dzień był dobry dla melanż, zwłaszcza jeśli tak jak w przypadku wyprawy z Czapą, dawało się to wytłumaczyć sprawami służbowymi i biznesem. Całe życie Gapińskiego było ciągiem zdarzeń służbowo-biznesowych, które w płynny sposób przechodziły w balangę, kiedyś w nieskończoną, a ostatnio w serial, w którym między kolejnymi odcinkami były coraz dłuższe przerwy. PESEL to jedno, a brak środków, to drugie, w końcu nie zawsze prosili i stawiali, ale zawsze jeśli wisiał coś za karciane długi, to jego towarzysze zabaw potrafili z niego zaległe pieniądze wydobyć. To byli mili ludzie, ale tylko do czasu. Teraz znowu wisiał kaskę, do tego pomysł na film został odrzucony, więc musiał nadrabiać stracony czas i kończyć książkę. Reportaż to miał być, ale taki z zastraszonymi przypadkowymi świadkami i ofiarami zeznającymi pod pseudonimem, z policjantami pod przykrywką, koronnymi co ich chce odjebać mafia i skruszonymi, emerytowanymi sędziami i mecenasami, którzy przemycali grypsy do puszki, w końcu z pięknymi lub tylko silnymi żonami bossów, z których każda rozmawiała anonimowo. Jednym słowem nikt nie był sobą, w związku z czym, każdy mówił to co chciał powiedzieć Gapiński. Nocny Rajd zapowiadany był jako wstrząsający reportaż o nocnej Warszawie, przy której Ślepnąc od świateł miało być bladą, pozbawioną mięsa fikcją, którą ugrzeczniono na potrzeby książki i serialu. Był już gotowy blurb – Prawda jest bardziej przerażająca od fikcji, Gapiński zawarł w swej książce całą prawdę o nocnej stolicy. Blurb był gotowy, choć jeszcze celebryta, który miał się pod nim podpisać, książki nie czytał i pewnie weźmie ją do ręki tylko po to, żeby z nią zapozować. Wszystko było kwestią ceny. Już dawno reportaż przestał być reportażem, przestał być już nawet zestawem mołojeckich przechwałek i legend miejskich, stawał się fikcją opartą na faktach. Niepodważalnym było miejsce akcji – Warszawa i rok; 2019. Te dwa punkty były prawdziwe.
Gapiński jechał jak szalony od dwunastu godzin i nie zwracał uwagi na to co dzieje się wokół niego. O jakiejś czwartej pod jego oknami była jakaś bójka, ale miał ją gdzieś, ważne były krzyki, do których dopisał scenę i tak paru młodych meneli trafiło do jego książki, jako tuzin wytatuowanych gangusów, którzy w mrocznym zaułku łamali sobie nosy, a potem skakali na tych, którzy obskoczyli nokaut. W końcu energia się wyczerpała, zrobił sobie fafnastą kawę i kiedy siadał usłyszał plumknięcie przychodzącej poczty.
Znów ten dziennikarzyna, Świstak jebany! Przeczytał jednak temat SPECNAZ W ZAKOPANEM, może to jakiś fantasta, ludzie teraz wypisują bzdury... Zaczął czytać. Kwarantanna, pensjonat, w środku Siwy, na sąsiedniej działce, jakieś kilkaset metrów od niego dom, do tego jakiś Ruski, który rozwalił dwa łby... Siwy zszedł ze sceny wieki temu, a teraz wraca. Nieważne jak, Siwy, to Siwy, jest moda na oldskul i jeszcze to sąsiedztwo, nieważne że przypadkowe. Pociągi jeszcze jeżdżą, debet na karcie nie pęknie. Przekima w pendolino, będzie pisał w autobusie z Krakowa, nie zostawi tego komuś innemu. Szybko odpisał Świstoniowi i nie czekając na reakcję zaczął się pakować.
*
Joanna Becker wstała jak zwykle wcześnie rano. W pewnym wieku, zwłaszcza jeśli się pracowało twarzą trzeba było o siebie dbać, ściągnęła z łóżku swojego faceta, przecież nie będzie sama biegać i ćwiczyć. Mieszkali na Powiślu, potruchtali na Bulwary, tak ćwiczyli na schodach, zwykle zastanawiali się wtedy czy na obiad pójdą do któreś z okolicznych knajp, czy może powalczą w domu. Wtedy przypomniał się jej mejl od policjanta-górala.
- Czytałeś tego mejla?
- A którego? – Zdziwił się komisarz Artur Konieczny.
- Tego ode mnie.
Twarz Koniecznego mówiła wszystko.
- Nie czytałeś, ty nie czytasz mejli ode mnie!
- Bo my rozmawiamy, a nie piszemy do siebie mejle. Sorry!
- Sorry, sorry... - Joanna przedrzeźniała Artura.
- A co to było?
- Przeczytaj sobie, to nie było do mnie tylko do ciebie.
- Zaraz, zaraz, czegoś nie rozumiem, jak piszesz do mnie do chyba zrozumiałe, że piszesz do mnie, prawda?
- To pisał młody policjant z Zakopanego, który chciał żeby to była prywatna wiadomość poza obiegiem służbowym.
- Mobbing? – Artur uniósł w górę brwi.
- To raczej by do mnie pisał. Jakieś nieformalne śledztwo chyba.
Zajrzyj.
- Zajrzę.
- To co, gdzie dziś jemy?
- U Uzbeków! – Artur podjął męską decyzję.
Joanna się zgodziła, knajpka przy Leszczyńskiej była ostatnio ich ulubioną.
*
Kinga nie była warszawianką, jak wielu mieszkańców stolicy urodziła się gdzie indziej. Miasto ją wciągnęło i nie wyobrażała sobie mieszkania gdzie indziej. Po przeprowadzce na parter, do chłopaków, zdała sobie sprawę, że dawno tak dobrze się nie czuła. Robienie śniadania dla gości, sprzątanie, to wszystko co kiedyś, w innych dekoracjach było koszmarem teraz sprawiało jej przyjemność. I te rozmowy. O wszystkim i o niczym. Nawet gdy rozmawiali o czymś mało konkretnym, to robiła się z tego jakaś głębia. Marcin był bardzo oczytany, nic dziwnego był starszy, dojrzalszy, ale wciąż chłopięcy. Miała się już pół żartem półserio zapytać, czy nie mają posady kucharki i sprzątaczki w zamian za kąt, ale zdała sobie sprawę z niezręczności tego pytania, zresztą i tak zamykali interes. Skończy się kwarantanna, wszyscy wyjadą, zniknie szyld Zornica. Szkoda, ale z drugiej strony nie dziwiła im się ani trochę.
*
Miało być jak na filmie, aspirant Kamil Bąk miał wstać od biurka, a on na jego loginie miał zajrzeć tam, gdzie zwykły, młody krawężnik, zajrzeć nie mógł. Pierwsze podejście. Spękał. A wtedy były największe szanse, Bąka nie było dziesięć minut. Kolejne... teraz był śmielszy, ale Bąk aspirant, szybko wrócił. W końcu trzecie podejście. To było to! Ubrał się, wszystko posprawdzał, ale zostawił włączony komputer. Wyszedł, naprawdę wyszedł! Posterunkowy Kawulok rozejrzał się, był sam, zatem... Rozległy się kroki, do biurka podbiegł zziajany aspirant Bąk.
- Wpadłem na chwilę, zasiedziałem się, żona mnie wydzwoniła i dałem takiego spida, że nie wyłączyłem kompa – zaśmiał się.
Posterunkowy Sebastian Kawulok z nieszczerym uśmiechem na twarzy patrzył jak aspirant wyłącza komputer, cały piękny plan...
O drugiej w Ikacie, u Uzbeków. Pamiętał, oczywiście że pamiętał. Sms od Joanny był wręcz obrazą, przecież to jasne, że będzie. No w sumie nie takie jasne miał tak jak się udał do komendy, tak samo wrócić, na piechotę. Pół godziny na spokojnie, dwadzieścia pięć minut na niezłym spidzie. Za parę minut będzie jechało 111, dojedzie do Uniwerku i potem z górki na pazurki, zdąży. Ledwo co zdążył, bo zapomniał wyłączyć komputer, cofnął się do biurka, zgasił, obrócił się na pięcie i pognał schodami w dół, potem biegiem do przystanku przy kinie Muranów. Wskoczył do stojedenastki i łapał powietrze jak wieloryb, w końcu był to przyzwoity sprint. Znalazł wolne miejsce, opadł na nie i zaczął myśleć o tym co napisał chłopak z Zakopanego. Ci dwaj, Zenon Walentowski i Mateusz Szydlak to była oczywista oczywistość, ale na liście gości znalazł jeszcze dwa ciekawe nazwisko, zwłaszcza jedno, o którym informacje były zastrzeżone także dla niego. Dużo przypadków, ale czy wystarczająco dużo by nie był to przypadek, tylko coś grubego?
Jędruś pruł na motorze, czadersko, po polach i lasach z kumplami. Z miejscowymi i z weekendowymi wariatami, którzy przyjeżdżali w Gorce. Wiadomo, Taddy Błażusiak jest przecież stąd! Cholera, Małysz z Wisły, Stok z Zęba, nawet Kubacki chociaż trenuje w Zakopanem, urodził się w Nowym Targu, a mieszka w Szaflarach. Ale on jest zakopiańczykiem i pokaże jak się jeździ, śmignął między motocyklistami, wspiął się po ścieżce, zrobił slalom między drzewami, wtedy zaczęła się obława policji i parkowych na nielegalnych rajdowców, odkręcił manetkę gazu i puścił się w dół. Jemu się udało!
Kiedy był już w bezpiecznej odległości zwolnił, wtedy poczuł, że telefon wibruje.
- Hallo! –powiedział zniecierpliwiony głos.
- No halo, co jest – odburknął, bo ten ktoś kto dzwonił z nieznanego
numeru był mało uprzejmy.
- Nie sadź się chłopaku, to ty masz do mnie sprawę, a nie ja do ciebie, a ja od dwóch godzin dzwonię!
- Tak, a po co?
- Mariusz Gapiński mówi.
- O kurwa, no tak – powiedział Jędruś z entuzjazmem i pewną nutką nabożeństwa – redaktor Gapiński?
- A kurwa kto? Mejle wysyłasz, numer dajesz i się dziwisz, że potem ktoś oddzwania? A może ci się coś pozmieniało?
- No, nie skąd.
- To dobrze, bo autobus jest w Skomielnej, czyli jakoś niedługo będę. Zrobimy tu kawał śledczej roboty chłopaku, klasyka westernu!
Skończył rozmowę, dał gazu i pojechał na tylnym kole, właśnie wjechał do ekstraklasy dziennikarstwa i pokaże wszystkim jak się robi wielkie tematy!
ODCINEK 33
Było w pół do szóstej, Siwy i Bruno okupowali swoją miejscówkę na górskim molo, ciszę przerywał delikatny warkot drona. Zawsze punktualny Adrian ryzykował spóźnienie na kolację, ale przecież można się na nią spóźnić, bo zachód słońca w górach to piękna rzecz. Spektakl na niebie nie interesował do tej pory Siwego i Bruna, bo ten rugi zdawał swój codzienny raport. Wreszcie skończył swoją prezentację, zamknął laptop i mogli spojrzeć na góry.
– Pięknie tu, kurwa. – Siwy westchnął. – Nawet go teraz rozumiem, tego skurwysyna. – Wskazał dom na sąsiednim pagórku. – Grecja Grecją, ja naprawdę myślałem tam o chacie, Hiszpania, Floryda, takie inne...
– A Mazury? – przerwał mu Bruno.
– Mazury? Za dużo motorówek się zrobiło, a poza tym od zawsze komary mnie za bardzo lubiły. Tak sobie myślę, czy by przy okazji tego wszystkiego nie zakręcić się za jakąś działką...
– Ci dwaj zamykają pensjonat – przypomniał Bruno.
– I jest temat! A nie interesuje cię, co się dalej stało w sklepie sieci Polski Sezam na Jelonkach?
– Co się stało, to wiem, ale nie wiem, którą wersję wybrać – odrzekł Bruno z uśmiechem.
– No to będziesz miał ze źródła, jak na spowiedzi! Na czym to ja skończyłem...
– Skończyłeś na tym, że Franklin był wkurwiony, bo jego syn Dolar próbował opodatkować twój sklep. Sklep jakoś mi się dobrze łączy z oklep, to dlatego był wkurwiony?
– Mniej więcej – potwierdził Siwy, zaciągając papierosem. – Jak wparowałem do sklepu, to było jak w Black Friday, wiesz...
– Chyba się domyślam, półki puste, klienci w klinczu – odpowiedział Bruno.
– Prawie jak byś przy tym był. Prawie! Półki puste, bo regały poprzewracane, a klienci, czyli Dolar i jego chłopcy, jak ci, co biegną ławą, wywracają się i tłum ich tratuje. Tu co prawda tłumu nie było, ale zdeptani, i to solidnie, zostali. Stara szkoła, lekki kujawiak, minutka pod obcasami, tak dla naprostowania, informacyjnie i pedagogicznie, ku nauce i pamięci. Żeby wyciągnęli wnioski i drugi raz tego nie robili. Oczywiście zdarzają się czasem wypadki, chcesz dać klapsa, a lecą jedynki... Jak raz Dolar jedynek nie stracił, ale kichawa mu poszła. Ktoś zawadził przypadkiem, a może i nie, bo pyskował i nos mu gdzieś w okolice lewego ucha się przesunął. Sam wiesz jak to jest...
Bruno pokiwał głową, bo wiedział. Czasem trudno zachować precyzję, a czasem precyzja jest, tylko obiekt robi nieprzewidziany ruch.
– Gdzie drwa rąbią... – Siwy się zaśmiał. – A tam akurat rąbano, i to porządnie. Bo ekspedient, tego dnia delegowano innego niż zwykle, miał jeszcze raz przemówić do rozumu. No wiesz, że lokal pod opieką Siwego, że może najpierw popytają na mieście i tak dalej... Ale hardzi byli i strasznie szybcy, więc wywrócili regał z towarem, a młody Dolar wyciągnął klamkę. I wtedy się zaczęło. Ekspedient, to był Tadek, wiesz który? – Bruno przytaknął, że wie, bo jak miał nie wiedzieć. – Wyrwał mu broń i od razu przyładował kolbą w łeb, z zaplecza wybiegła reszta, inni z zewnątrz zdjęli obstawę, czyli jakiegoś patafiana, którego ustawili w drzwiach od sklepu, żeby mówił klientom, że jest przyjęcie towaru. Przyjęcie to oni zaliczyli jak wiesz. Przy Dolarze znaleźli komórkę i od razu pokapowali, że to poważny gość, dzisiaj nawet nurek ma komórkę, czyli bardzo dobry fant! Bo wtedy dwadzieścia baniek, znaczy się milionów, cegła kosztowała, czyli na nowe złote... – Siwy rachował w myślach.
– Dwa tysiące złotych? – podpowiedział Bruno.
– Dwa, na dzisiejsze dwa, ale wtedy ludzie po trzy, pięć milionów zarabiali na miesiąc, a dobra miesięczna pensja to był tauzen. Więc wiesz, rozumiesz, od razu skumali, że to jakiś może nie poważny, ale za to dziany gość. Dziany i pyskaty, bo wrzeszczy że jak są od Siwego, to Siwy im pokaże, że ma numer do mnie i tak dalej. Więc Aldi, który dowodził i miał komórkę, mówi: „Trzydzieści pięć centów za rozpoczęte połączenie – bo wtedy do w dolarach ceny poważnych rzeczy były - to niech idzie na jego koszt". No i zadzwonił do mnie.
Siwy zaciągnął się papierosem, ale nie przepił tytoniowego smaku whisky, tylko zakręcił szklanką, wpatrując się w bursztynowy wir.
– Ta jego nabojka została sprzątać sklep, a jego, znaczy się Dolara zabrałem do lekarza – podjął po chwili. – Oczywiście zadzwoniłem też do Franklina, powiedziałem mu, że u znajomego konowała będzie syn do odebrania, bo zaliczył bliskie spotkanie trzeciego stopnia, takie na poziomie niewinnego nieporozumienia towarzyskiego, ale jednak szyć i składać trzeba. Franklin nie zadawał niepotrzebnych pytań, tylko wziął dupę w troki i ruszył. Spotkaliśmy się w poczekalni u konowała, u którego mieliśmy abonament na prywatne, delikatne wizyty.
– Jestem wkurwiony – zaczął na dzień dobry Franklin.
– „Sorry, ale chłopaki nie wiedziały, że to twój syn"... zacząłem, ale Franklin mi przerwał: „A skąd, kurwa, mieli wiedzieć!" – ryknął, po czym natychmiast się uspokoił. Wyciągnął szluga, zapalił i tak nawija: „Przecież w Reichu siedział u brata mojego przez ostatnie dwa lata, chciałem, żeby się nauczył szprechać, biznesu się nauczył, a ten..." Wiadomo, Bruno, co Franklin miał na końcu języka. Jego druga żona, a matka Dolara, to ona święta nie była. Dorobiła mu poroże w trakcie odsiadki, więc jak wyszedł... Franklin to dżentelmen, więc tylko raz ją strzelił po pysku i dał pismo od papugi, co i jak z majątkiem, ile na syna i tak dalej. Gorzej to ten absztyfikant, piłkarzyna, co mu się chciało zamoczyć nie tam, gdzie trzeba. „Przegląd Sportowy" pisał nawet o przykrym wypadku, który przerwał dobrze zapowiadającą się karierę. Nogi mu nie obcięli, ale złamać złamali, wrócił do gry po roku, ale już taki szybki nie był. Dlatego w pierdlu Franklin tak się mnie wypytywał czy moja w ORMO nie poszła, bo on wtedy kobietom przestał ufać. – Siwy dopił whisky i się uśmiechnął. – Bo widzisz, on, tak jak wielu gangusów, miał pomysł na to, że on ten pierwszy milion zajumał, a jego syn będzie mógł prowadzić normalne życie! – Pokazał Brunowi, by nalał whisky. – Nie on jeden miał taki pomysł, ale młodzi nie słuchają rodziców. A Dolar nie słuchał Franklina w sposób wyjątkowy! Filmów się naoglądał, wciągał, otoczył się szajbusami, ale trzeba przyznać sprytny był, bo zawsze wychodziło tak, że on kaszlał, a inni bekali, aż w końcu i nawet jego ojciec za niego beknął.
Bruno zastanawiał się co powiedzieć, w końcu zamiast podsumować, zapytał:
– A dlaczego wtedy wjechał do twojego sklepu, nie wiedział?
– Nie wiedział! Nie wiedział, kurwa jego mać! – Siwy, w przeciwieństwie do Franklina, nie bawił się w sentymenty i savoir vivre. – Oczywiście, że musiał wiedzieć, a nawet jak nie wiedział za pierwszym razem, to mógł sprawdzić, żeby nie było poruty. Ale on nie musiał sprawdzać, po prostu chciał pokazać, że Siwy, nie Siwy, a on i tak wjedzie na teren. Ten skurwysynek czuł się bezkarny i był bezczelny. Skalkulował to sobie tak: rozjebie mi sklep, a potem się będzie tłumaczył, że przypadkiem, ale sława mołojoecka z tego przypadku będzie, a konsekwencji żadnych, bo od razu zadzwoni i przeprosi, a ja mu krzywdy nie zrobię. Ale się przeliczył. Myślał głupek, że jak wjadą w ośmiu, to ja nie będę na to przygotowany. A byłem. Dostali wpierdol, on miał składany nos i jeszcze dostał opeer od ojca. Upokorzenie na całej linii. Dolar mnie znienawidził mnie i od tamtego czasu szukał problemów.
– Który to dokładnie był rok?
– Tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty drugi, dwadzieścia osiem lat temu, dwadzieścia siedem... – Siwy pokręcił głową. – Miałem wtedy trzydzieści cztery lata, młodszy niż ty teraz jesteś, byłem, a oni? Ile by teraz mieli? – Zamilkł, ale zanim policzył, okolicą wstrząsnęła eksplozja, a czerwone niebo zrobiło się jeszcze bardziej czerwone.
Bruno jakby nie był tym wszystkim zaskoczony. Spokojem popatrzył na zegarek i powiedział:
– Czternasty marca dwa tysiące dwadzieścia, godzina osiemnasta pięćdziesiąt, dzisiaj na
kolację mają być tortellini w włoskiej knajpy i kebab z ronda.
Bruno wstał i ruszył w stronę pensjonatu, trzymając laptop pod pachą, a Siwy jeszcze stał i patrzył na niecodzienne zjawisko, mamrocząc pod nosem:
– Jolka młodsza dwa lata ode mnie, czyli sześć dych, Franklin miałby siedemdziesiąt siedem, Dolar ma czterdzieści siedem, Majka czterdzieści jeden, Junior...
To mamrotanie zagłuszył kolejny wybuch, Siwy nie usłyszał drona Adriana, który tuż nad jego głową poleciał w kierunku epicentrum eksplozji.
ODCINEK 34
Komisarz Konieczny zdążył do knajpy na drugą, Joanna też, ale ich sobotnia linia czasu przecięła się z nowym programem dnia, który narzucała pandemia.
– Jak mogłam o tym zapomnieć. Sama o tym mówiłam w programie. – Joanna z niedowierzaniem kręciła głową stojąc przed zamkniętymi drzwiami restauracji.
– Szewc bez butów chodzi – Artur się uśmiechnął. – Zamówimy coś na wynos.
Okazało się to trudniejsze, niż przewidywali. Kurier miał przyjechać dopiero o siedemnastej, ustalili więc, że przez ten czas Joanna zawiezie rodzicom zakupy. Miała to zrobić jutro, ale musiała dzisiaj, bo staruszkowie panikowali, oczami wyobraźni widzieli puste półki w sklepach i w co drugie zdanie wplatali słowa „jak za komuny" albo „to będzie drugi stan wojenny".
Cały dzień wywrócił się do góry kołami. Joanna wpadła spóźniona o pół godzinny, a kurier spóźnił się dokładnie trzy kwadranse i chociaż na pewno mówił po angielsku, a być może nawet i trochę po polsku, to na wszelki wypadek udawał, że nic nie rozumie i dopiero napiwek spowodował, że stał się istną wieżą Babel:
– Dziękuję very much, przepraszam za delay, smacznego, bon apetit!
Na szczęście jedzenie było ciepłe, a na półce stało dobre wino, przy którym zapomnieli o dzisiejszej komedii pomyłek i spóźnień.
– Prawie szósta, a my dopiero zaczęliśmy panować nad dniem – stwierdziła Joanna, trącając się kieliszkiem z Arturem. – Jak ten... Juhas?
– To ciekawy mejl, chociaż z początku uznałem to za zawracanie głowy. Wszystko na zbieg okoliczności i pewnie w dużym stopniu tak jest. Otóż wśród gości pensjonatu Zornica...
– Tego objętego kwarantanną?
– Dokładnie tego! No więc wśród gości jest Zenon Walentowski!
– Kto?
– Znany lepiej jako Siwy. Mówi ci to coś?
– W innej sytuacji powiedziałabym, że to lider jakiegoś pionierskiego zespołu discopolo, ale skoro ty pytasz... to jakaś gangsterska archeologia chyba.
– Stara gwardia polskiej gangsterki, można powiedzieć, że rentier emeryt.
– Powiedziałeś kiedyś, że tacy ludzie nie przechodzą na emeryturę, a raczej kończą trzy metry po ziemią.
– W zasadzie tak, i można powiedzieć, że on na tę swoją gangsterską emeryturę przeszedł via grób! Z dziesięć lat temu to była głośna sprawa. Nazwano ją „Torpeda"... – Artur spojrzał z niedowierzaniem na Joannę. – Naprawdę nie kojarzysz?
– „Torpeda"... No jasne, „Torpeda"! – klepnęła się w czoło. – Pewnie, że tak. No faktycznie, to była głośna sprawa. Nie mam dzisiaj dobrego dnia – pokręciła głową.
– Taki dzień. – Artur dolał wina do obu kieliszków.
– Jaki by nie był, to co tego młodego glinę, ciebie, nas, może obchodzić taki facet jak ten Siwy? Niech sobie odpoczywa, pije, opala się, co w tym dziwnego, chyba że gangsterzy mają jakiś portal plotkarski – prychnęła Joanna.
– To nie wszystko. Otóż niedaleko, niemal po sąsiedzku, ma dom niejaki Mateusz Szydlak...
– Tak, ten to gwiazda – powiedział ze śmiechem Joanna. – Społecznik, biznesmen, sponsor i wielbiciel sztuki. Raczej niższej i od kulis... Ohydny typ!
– Zgadzam się, powinien gnić w więzieniu, ale zawsze ktoś siedzi za niego.
– Nnno dobrze, wiem, że to zabrzmi jak speach adwokata mafii, ale czy w wolnym kraju obywatele nie mogą spędzać urlopu w tej samej okolicy, zwłaszcza że to raczej popularne miejsce. To tak, jakbyś na Florydzie zrobił nalot na mafię, tylko dlatego że tam mają domy albo są na wczasach.
– Jest jeszcze trzeci facet...
– Kto?
– Jego nazwisko nic ci nie powie, a mnie powiedziało tyle, że przy moim dostępie do wiadomości, a mam raczej dobry, to ten facet nazywa się „wielka dziura w życiorysie". I nie była to przerwa na więzienie, bo sprawdziłem w ewidencji zakładów karnych. Takiego klienta nie obsługiwali, za to inne jego punkty w CV dają sporo do myślenia i aż boję się myśleć, jakich puzzli brakuje w tej układance...
– Czyj to człowiek?
– Kiedyś Siwego, ale teraz nie wiem. Do Siwego nie miał już powrotu, sprawa... nazwijmy to obyczajowa.
– Przyprawił mu rogi?
– Nie, to nie szwagier, raczej zięć. Opowiem ci wszystko, to materiał na książkę.
Co prawda jest sporo luk i nie ma finału, ale życie powinno go dopisać. I to szybko, a gdyby to była powieść kryminalna, to jeszcze dzisiaj, i byłby to finał z wielkim hukiem.
Artur zaczął opowiadać i po paru minutach Joanna nie wiedziała, czy to prawdziwa historia, czy też gwałt na reportażu w stylu cwaniaków takich jak Mariusz Gapiński.
*
Przeciągłe syczenie, huk, błysk. Prawdziwa kanonada. Redaktor Gapiński pisał w swoich książkach, że widział killerów, którzy mierzą do niego, ba, raz nawet strzelano i była to prawda, chociaż nie dodawał, że było to na zaimprowizowanej strzelnicy w plenerze, a on wlazł w krzaki i o mało nie dostał rykoszetem. Po prostu poszedł się odlać, a ktoś dla żartu strzelił w jego kierunku i o mało go nie trafił. Śmiechu było co nie miara, bo towarzystwo popiło, taki tam hubertusik dla wtajemniczonych się odbywał. Ale pod przysięgą mógł mówić, i mówił, że do niego strzelano. Teraz też tak myślał, bo Z początku nie wiedział, czy to strzały z nieznanej broni, czy może eksplozja ładunku wybuchowego pod domem Szydlaka.
– O kurwa, jak kiedyś w sylwestra, jeszcze przed zakazami – sapnął zpodziwem Jędruś Świstoń. – Jak w sylwestra... – Kręcił z uznaniem głową, bo pokaz fajerwerków był imponujący. – Co to za okazja? Bo u nas nawet na rezurekcję się tak nie strzela, a nic innego oprócz Wielkanocy mi do głowy nie przychodzi. Ale to też chyba nie, chyba że już teraz ktoś trenuje, ale chyba nie aż tak – głośno myślał
– No i słusznie kombinujesz, że nie to. – Gapiński już ochłonął z szoku. – Nikt nie będzie
napierdalał petardami czy fajerwerkami i krzyczał, że Chrystus zmartwychwstał. Tu o urodziny chodzi, ha, ha, ha, ha! O ile dobrze pamiętam, to czterdzieste siódme. Ciekawe, co na pięćdziesiąte wymyśli? Bentelya sobie kupi? Nieee, bo przecież Szydlak już go ma!
Co doświadczenie, to doświadczenie, pomyślał Jędruś. Że też on tego nie skojarzył z opowieściami miejscowych, że pan Mateusz to się lubi zabawić i zawsze ma huczne urodziny. Wystarczyło się przygotować na to wyjście, poczytać, wbić daty do głowy. Najpierw ukradkiem sprawdził w necie datę urodzin Mateusza Szydlaka i faktycznie było to dzisiaj, czyli czternastego marca. Zerknął na na Gapińskiego, niepozornego, niemodnie ubranego, tak skromnie bardziej, można nawet powiedzieć, że po dziadowsku, ale szacunek miał do niego, więc tę myśl odgonił. Prawdziwy profesjonalista potrafiący się wtopić w tłum, przesiąknięty zapachem papierosów i alkoholu. Stara szkoła, a on u jego boku. Zajebioza!
*
Zamiast na kolację, wszyscy wyszli przed pensjonat, żeby podziwiać fajerwerki. Nawet Bartuś opuścił swój pokój i nagrywał na komórkę.
– Pan Adrian lata dronem, to pewnie da pooglądać, co nie? – zapytał Andrzejewski
Adriana, a ten coś odbąknął. Nie był rozmowny, ale Andrzejewski dopiero się rozkręcał. – Pięknie napierdala, jak na poważnym jublu – rzucił z podziwem, jednocześnie licząc, ile to mogło kosztować. Już teraz, a nie był to jeszcze koniec, różnokolorowe wybuchy mogłyby doprowadzić do ruiny budżet średniej wielkości miasta.– Kto tam mieszka? Fajnie wali i tak w ogóle dom niezły – zauważył.
– Pan Kłopotowski – mruknął Marcin, dając do zrozumienia, że nie ma ochoty rozmawiać o sąsiedzie.
– Kłopotowski? – powtórzył Andrzejewski. – Nie znam. Z jakiej branży?
– Z branży robienia pod górkę – tym razem odpowiedzi udzielił Leszek.
*
Gdy wreszcie usiedli do kolacji, gadali o fajerwerkach i o tym, czy to w dobrym guście, bo psy ze wsi wyły jak szalone.
– Korwin Mikke to tak wytresował psa, że się nie bał – oznajmił Andrzejewski.
– Też mi autorytet – prychnęła Kinga.
– Łebski facet, brydżysta, ekonomista – zachwalał Andrzejewski. – Pedalstwo, lewactwo i emigrantów goni, za to ma u mnie szacunek.
Jakoś nikt nie podjął dyskusji. Andrzejewski wyszedł na chwilę, kiedy wrócił, postawił na stole flaszkę i zagadnął i zwrócił się do Adriana:
– Pokaże pan zdjęcia z drona?
Adrian ważył decyzję, ale w końcu poszedł po komputer i pokazał, co nakręcił.
Wybuchy z lotu ptaka wyglądały efektownie, ale Andrzejewskiego interesowali ludzie.
Z nabożeństwem patrzył na mężczyznę w białej koszuli, który najwyraźniej był gospodarzem. Towarzystwo wzniosło toast i zaczęto śpiewać, pewnie „Sto lat".
– To i my wypijmy zdrowie sąsiada. – Andrzejewski i zaczął polewać.
– Ja dziękuję – zastrzegł Leszek.
– A pan za sąsiada nie wypije? – Andrzejewski spojrzał na Marcina.
– Ja za tego skurwysyna nie wypiję.
Zapadła cisza. Siwy się uśmiechnął.
– A pan? – zaszczebiotała Andżela Andrzejewska.
– Mam zgagę, wypiłem przed kolacją, bez urazy – powiedział Siwy, patrząc na Andrzejewskiego i na chłopaków. – Mam za to propozycję. Dzisiaj była moja kolej na telewizję, wpisałem się, ale zamieniam to na karty.
– Karty? Pokerek? – zainteresował się Andrzejewski.
– Pokerek to jest wtedy, jak jest stawka – odpowiedział Siwy.
– Zawsze może być! – Andrzejewski zatarł ręce.
– Na pewno? – Bruno uniósł brwi. – W każdym razie beze mnie. Karty mnie
nie lubią. Dobranoc państwu! – Ukłonił się i wyszedł.
– A jak tak! – Andrzejewski parł do rozgrywki.
– Ale jak stawka, to konkretna, tak dla dorosłych.
– Czyli? – zapytał Andrzejewski – po tysiaku wchodzimy?
Siwy się zaśmiał.
– Po tysiaku? To tak bardzie młodzieżowo! O żonę byś pan zagrał? – spytał i widząc, że Andrzejewskiego zatkało, klepnął go w ramię. – Pewnie tak. Bo niby czemu nie? A o furę albo o firmę z tym całym kontraktem na łapiduchów? – Andrzejewski wciąż milczał, więc Siwy jechał: – W sumie żona, wiadomo. My żeśmy małżonkę pańską poznali w te parę dni, ale na przykład samochód? Czy ma papiery w porządku, czy nie bity, czy przy liczniku jakiś magik nie robił? Z kolei firma... a jak pan się naszyje tych maseczek, kombinezonów i całej reszty, a okaże się, że ktoś szyje taniej?
– Cena jest konkurencyjna – wyksztusił Andrzejewski.
– Aaaa, to już będzie zależało od tego, z kim i na jakim poziomie procentowym się działkowało!
– Ja sobie wypraszam!
– Jak pan sobie wyprasza, to znaczy, że pan nie masz drygu do pokera.
– A skąd ta pewność?
– Trzeba mieć twarz... twarz pokerzysty. Okej, to kto w brydżyka, są chętni?
Andrzejewski, który pięć minut temu podziwiał Korwina za umiejętność gry w brydża sam chyba nigdy do tej gry nie siadał, bo szybko podał tyły. Zgłosili się Marcin, Kinga i Robert. Ustalili, że spotkają się za kwadrans.
ODCINEK 35
Podjechali pod dom Szydlaka. Jędruś został w aucie, a Gapiński podszedł do furtki. Zadzwonił raz i drugi. W końcu w miarę grzeczny, ale zdecydowany niski głos zapytał:
– Słucham? – To był właściciel posesji i jubilat w jednym.
– Dobry wieczór, to ja, Mariusz Gapiński!
– O tej porze? – Głos już był mniej miły.
Gapiński spodziewał się, że teraz usłyszy szczęk elektromagnetycznego zamka, pchnie furtkę i wejdzie do środka, jednak nic takiego nie nastąpiło.
– Halo, halo! – powiedział Gapiński jakby to była telefoniczna rozmowa, którą coś gwałtownie przerwało.
– Przecież cię słyszę i widzę – burknął Szydlak. Cisza. – Halo, centralo, pytanie ci zadałem przecież! Co tu robisz o tej porze? Streszczaj się, bo gości mam.
– Życzenia wpadłem złożyć. Wszystkiego najlepszego!
– No to już złożyłeś.
Światełko przy kamerze wideofonu zgasło, więc Gapiński raz jeszcze nacisnął dzwonek.
– Mam wysłać ochronę? – warknął Szydlak.
– Przecież się znamy!
– Tak, znam cię, gdy mam jakiś interes, a chwilowo nie mam.
– Ale mam ważną informację!
– Jutro ktoś się odezwie!
Gapiński wrócił do Świstonia. Zanim wsiadł do samochodu, zapalił papierosa.
– Tak szybko? – zdziwił się reporter „Tygodnika".
– Czas to pieniądz. Mogłem wpaść na melanżyk, ale nie chcę, żeby mnie wszyscy widzieli. Pieniądze lubią dyskrecję, rozumiesz?
– Tak. – Jędruś pokiwał głową i też postanowił odpowiedzieć bon motem: – Wielkie transfery lubią ciszę!
– Co ty pierdolisz, młody?
– Tak mówią ci od piłki nożnej, redaktorzy z telewizji. Mati Borek tak mówi i Roko też, tak przez analogię to przytaczam.
– W sumie masz rację – mruknął Gapiński, ale nie mógł za bardzo słodzić młodemu, więc szybko pokazał mu miejsce w szeregu: – Ale dla ciebie to nie żaden Mati i Roko, tylko pan Mateusz i pan Roman.
– Tak tylko mówię, tak jak oni do siebie w telewizji albo w necie.
– A tu real jest, i to nie ten madrycki. Wieź mnie do hotelu, jutro trzeba się zabrać do roboty.
I pojechali do hoteliku pod Zakopanem, gdzieś w dupie, bez widoku, ale za to dyskretnie.
Ten Gapiński to mistrz, pomyślał Jędruś. Ma takie możliwości, tyle publikacji, nakłady, znajomości, ale na melanż się nie wbił i mieszka tak, żeby nie rzucać się w oczy. Tam nawet nie można płacić kartą...
Jędruś -pożyczył mu parę złotych. Trzy stówki to- poważna sumka, ale traktował ją jak dobrą inwestycję. P-rzecież pożyczył nie byle komu!
*
Robert nie był wytrawnym brydżystą, właściwie to nie przepadał za grą w karty: brydż, poker, makao... żadnej nie lubił. Grał w brydża, to znaczy znał zasady i robił za czwartego, bo tak się ułożyło. Najpierw rodzice, którzy wpadli na genialny pomysł, że ich dzieci będą dzielić z nimi pasję. I dzieliły. Hubert z entuzjazmem i sukcesami, bo został nawet zawodnikiem, grał w lidze, kręciło go to i miał osiągnięcia. Eliza z entuzjazmem, ale bez sukcesów, bo była dobra i lubiła grać, ale nie została wyczynowym graczem, tylko niedzielnym. No i on, Robert, który dzielił rodzinną pasję bez entuzjazmu i bez sukcesów. W domu, w sytuacjach towarzyskich z udziałem rodziny, był dekonspirowany zawsze, gdy brakowało do pary. Na szczęście poza domem pozostawał brydżystą anonimowym, a że ta gra nie była już tak modna, jak w pokoleniu jego rodziców, to prawie nikt go o brydża nie pytał. Pokerek to co innego.
– Grasz w brydża? – zdziwiła się Kinga. – Znamy się tyle lat, a jakoś nigdy...
Ależ ta znajomość jest długa i zarazem powierzchowna, pomyślał Robert. On też nie wiedział, że Kinga gra, i nie spodziewał się takiego błysku w jej oczach.
– Pochodzę z brydżowej rodziny, rodzice grają nałogowo, a brat... – zaczął się tłumaczyć.
– Pan nazywa się Maszczyk... – Marcin uniósł palec. – Pański brat, to reprezentant Polski w brydżu sportowym!
– Tak, Hubert jest wyczynowcem. – Robert się uśmiechnął. – Matematyczna głowa,
ścisły umysł, informatyk. Jest autorem gry komputerowej.
– Dlatego znam jego nazwisko. To świetna gra, proszę bratu
Pogratulować. A teraz do stołu, nie traćmy czasu!
Usiedli do stołu, jakby za chwilę miano podać jakieś wykwintne dania. Zrzucili się kart i jak to mówili w żargonie brydżyści, „bawili się", czyli tasowali karty. Były dwie talie, więc „bawili się" gospodarz i Walentowski, Kinga zrobiła tabelkę. Robert był jedynym biernym uczestnikiem przygotowań. Nie myślał o grze, choć zastanawiał się, co ugra. Potraktował brydżowy wieczorek jak jedną z ostatnich szans na wyjście z impasu. Impas, użył sformułowania „impas", a więc jednak ten brydż zalągł się w jego głowie! Ostatnio dużo myślał o tym, co wydarzyło się ponad tydzień temu z piątku na sobotę, o tym, co mogło tak gwałtownie zbliżyć ich do siebie, i o tym wszystkim, co było później. Co pchnęło Kingę do tak desperackiego kroku, co się takiego mogło wydarzyć, że wyszła z hotelu podchmielona, a później chciała się z nim kochać. Nie myślał wtedy o Magdzie, raczej o Kubie, że kumplowi nie robi się takich rzeczy. A o czym, a raczej o kim, myślała wtedy Kinga? Miał mętlik w głowie. Patrzył, jak w dłoniach Marcina i Walentowskiego karty przelatują jak w kalejdoskopie, tak samo przelatywały się myśli w jego głowie.
Rozdali karty, zaczęła się gra. Rozdanie, jedno, drugie, partia... Brydż nie był jego pasją, ale nawet jako piąte koło u wozu rodziny Maszczyków był przyzwoitym graczem. Ale nie dzisiaj.
– Panie Robercie, weź się pan w garść, bo pan albo się przerzuca, albo nie zauważa, no i licytuje tak ździebko obok tych kart, które ma pan w ręku – upomniał go Walentowski tonem dobrego wujka. – Skoncentruj się pan choć minimalnie! Nie stracimy tu mnóstwa kasy, w ogóle nie stracimy żadnych pieniędzy, bo gramy o symboliczną flaszkę. Możemy ją postawić, nawet dwie, ale ja chcę wygrać albo przynajmniej pograć! – Westchnął. – Może mała przerwa?
Tak, to dobry pomysł. Przerwa. Na papierosa, bo kto nie pali przy brydżu? Właściwie to w ogóle nie palił, ale tak jakoś wrócił, a może należałoby powiedzieć: zaczął. Spodziewał się, że wyjdzie „się dotlenić" z Walentowskim, ale ten nie miał ochoty.
– Idź pan, panie Robercie, sam dać sobie w płuco, ja już się dzisiaj opaliłem. W moim wieku czasem trzeba skromnie podchodzić do tematu, więc ja, rozumie pan, mazowszanka i słone paluszki!
Niespodziewanie podniosła się Kinga i wyszła razem z Robertem.
Teraz! Tak, teraz, pomyślał i zdał sobie sprawę, że tak naprawdę to na żadne „teraz" nie liczył. Planował coś, czego miało nie być, pozorował wielką decydującą kampanię wiedząc, że nie dojdzie nawet do małej potyczki. Ale stało się, więc zaczął niezdarnie:
– Kinga...
– Czego chcesz? – Westchnęła. – O czym chcesz mówić?
– No, o tym wszystkim, co się stało, co się dzieje, co się jeszcze może wydarzyć.
– O tym, co się stało, nie warto mówić. Stało się i już tego nie cofniemy, ale mamy taki luksus, że wiemy o tym tylko my. Poza tym nie doszło do czegoś takiego, że musimy o tym mówić, zastanawiać się, planować i moralizować. – Zaciągnęła się papierosem i wypuściła dym, patrząc przed siebie, na dom, gdzie niedawno puszczano fajerwerki. – A co się dzieje? – Wreszcie na niego spojrzała. – Nic się dzieje. Po prostu ty mieszkasz w swoim pokoju, a ja mieszkam z Leszkiem i Marcinem. Mamy do od bębnienia jeszcze kilka dni kwarantanny, a potem wsiądziemy w auto, o ile będziesz chciał mnie zabrać, i możemy jechać do naszego życia. Ty sobie wrócisz do Magdy, a ja pomyślę.
– Co zaszło między tobą a Kubą? Coś musiało się stać!
– A co zaszło między tobą a Magdą?
– A co miało zajść?
– Nic.
– No właśnie. Co nas wszystkich łączy po tylu latach. Co o sobie wiemy? Nic. Okazuje się, że nic.
Miała rację, ale przecież drobiazgi, takie jak brydż, jak hobby, których nie znamy, nie powinny stanowić o sprawach najważniejszych! Tu chodzi o coś innego, ale o co? – zastanawiał się Robert.
– Co się stało, powiedz prawdę!
– Prawda cię nie wyzwoli. – Kinga uśmiechnęła się do niego, ale nie był to uśmiech pogodny i ciepły. Zgasiła papierosa, odwróciła się i poszła w stronę pensjonatu
– Zaczekaj, Kinga, powiedz mi! Czy możesz mi powiedzieć, o co chodzi?
Odwróciła się jak na filmie, takim starym, czarno-białym, francuskim albo włoskim. Piękna kobieta mówi kluczowe zdanie, padają słowa, które zmieniają wszystko...
– Mogę ci powiedzieć, ale nie muszę. Chodź, skup się trochę, ten facet jest naprawdę dla ciebie miły. Ja bym cię chyba już dawno zbeształa i wyrzuciła od stolika. Nawet mnie to irytuje, chociaż nie gram z tobą w parze. Po pewnym czasie może się stać nudne, tak ciągle wygrywać i wygrywać. Łatwe zwycięstwo nudzą, życie, nawet wygodne, też czasem nudzi.
Weszła do środka, a on został sam jak uczeń, któremu nauczyciel zadał pytanie z cyklu: „A teraz powiedz, co poeta miał na myśli".
*
Marcin został sam z Walentowskim. Pomyślał, że facet go zaskakuje, że nie spodziewał się po człowieku, który na pierwszy rzut oka wygląda na prywaciarza starej daty albo na gangstera, że gra w brydża i że może być interesującym partnerem przy stole. Po Kindze też się tego nie spodziewał. Kobieta ideał! Sprząta, gotuje, gra w brydża, na dodatek piękna! Uśmiechnął się do siebie.
– Wreszcie się pan wyluzował – powiedział Walentowski.
– A byłem spięty? – Marcin uniósł brwi. – Po prostu robię przy grze to, czego pan
wymaga od pana Roberta: koncentruję się!
– Daj pan spokój – prychnął Walentowski. – Pana to, za przeproszeniem, wkurwił ten pokaz fajerwerków. Pana to tak generalnie i po całości wkurwia sąsiad. Wrzód na dupie, ten jak go pan nazwał Kłopotowski. Prawda?
– Wrzód na dupie?
– Może nie na dupie, bo okolica piękna, sam bym się tu może kiedyś pobudował, więc to nie jest dupa. Bardziej pasuje łyżka dziegciu w beczce miodu. – Walentowski wbił wzrok w Marcina, ale nie groźnie, tylko tak po przyjacielsku. – Tak pasuje?
– Pasuje.
– Ja też go nie lubię tego jak to pan Kłopotowskiego. Dobrze go pan nazwał, bardzo dobrze, to jak ulał pasuje do Szydlaka. I wie pan co?
– Nie wiem.
– Słusznie, bo skąd ma pan wiedzieć. Ja rzadko nazywam kogoś skurwysynem, bo obrażać bogu ducha winne kobiety za to, że ich synowie są draniami, to poniżej pasa jest. Ale w tym przypadku... – Siwy znów wbił wzrok w Marcina, wbił dobrotliwie, z troską, tak jak się patrzy na przyjaciela w potrzebie. – Co panu, panie Marcinie, ten skurwysyn zrobił?
ODCINEK 36.
DZIEŃ DZIEWIĄTY
I znowu cichy dzień. Ale to już była inna jakość. Cisza ukryta za pozorami, fasadą small talku. To nie była decyzja Kingi, tylko obserwacja. Robert bał się zacząć rozmowę, trzymał bezpieczny dystans, puszczając nic nieznaczące słowa, sztampowe, pozbawione konkretów komunikaty, nie wchodząc w ostre zakręty, wybierał eleganckie łuki, okrągłe zdania, dzięki którym próbował pokazać, że nic się nie stało. Bo się nie stało. Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr – tak mawiał dziadek Kingi, stary księgowy. Podzielała zdanie dziadka, zwłaszcza że to, co się wydarzyło, było ledwie zapowiedzią, pakietem testowym, po którym zapada decyzja, czy wchodzimy w abonament. Dla niej było, ale najwyraźniej dla niego nie. Robert przywiązywał do tego incydentu wielką wagę, nie umiał jej jednak przekonać do swojej wersji. Być może mógłby, gdyby zaczął ten proces tego samego dnia, zaraz po niewypale, który miał miejsce w ich pokoju. Ale już za późno – im większy był dystans, tym mniejszy stawał się Robert w jej oczach. Mógł być gigantem, a został liliputem.
Jeszcze pierwsze potyczki z Andrzejewskim dawały mu kredyt zaufania, bo jego stanowczość była zaprzeczeniem tego, co prezentował sobą Kuba. Ale to nie była stanowczość i odwaga, tylko irytacja, wkurw, jednorazowy zapał. Był słaby, bo w końcu Andrzejewski rozprowadził go przy flaszce i zblatował jak szef stażystę w korporacji. Zamiast z nią porozmawiać, zamiast w męski sposób wyjaśnić, co zaszło, a raczej co mogło miedzy nimi zajść, odegrał rolę gównianego strusia. Schował głowę w dupę i udawał, że go nie ma.
Chciała mu się oddać, a raczej chciała go zdobyć, ale tak, by na koniec tej kampanii to on był zwycięzcą, a ona jego zdobyczą. Bo faceci tak lubią, a kobiety się tak oszukują, budując postać silnego księcia z bajki. Guzik z tego wyszło. Nie mogło wyjść, bo przecież facet takiej kobiety, jak Magda, nie mógłby być jej facetem. A kto mógłby być? Na pewno nie Kuba, on nie dostanie drugiej szansy. Marcin? Patrzyła na niego i o nim marzyła, ale wiedziała za dużo, by uwierzyć, że to facet dla niej. Tacy są tylko w planach, są jak wzorce metra z Sevres: idealni, wspaniali, z perfekcyjnego stopu i zamknięci w gablocie. Jego gablotą jest Zornica, strażnikiem Leszek, a systemem alarmowym, którego nie da się odejść – wspomnienia. Jest jak George Clooney, można sobie na niego popatrzeć i poteoretyzować, jakby to było fajnie.
*
Gówniane czasy, gówniany dzień, gówniane tematy. Koronawirus, przepisy, analizy, co z tego będzie, co wyniknie z tego dla Podhala, telefon do Chicago, jak sobie radzą Polonusi. Jędruś Świstoń odrabiał w „Tygodniku" pańszczyznę i dziękował niebiosom za to, że Gapiński jeszcze nie zadzwonił.
*
Z forsą krucho, pomyślał Gapiński. Nie nadrukuje jej, nie wyczaruje, nie narucha. Całe szczęście, że ten młody kopsnął mu trzy stówy, zapewnia transport i może zapewni wikt. Tu każdy ma kogoś, kto prowadzi karczmę, bar albo inny lokal. Niestety Świstoń nie znał nikogo z darmowym pensjonatem, nie był też w temacie wujka albo brata z agenturą.
Trudno, w każdym razie się wyspał. No, wyspał i nie, bo po śniadaniu nie mógł zasnąć, ponieważ czekał na telefon od Szydlaka. A ten nie dzwonił, pewnie melanż był z atrakcjami. Świstoń mówił mu, że podobno zimą to nawet kuligi robił, ale w tym roku raczej przejazd bryczką, bo śnieg leży tylko wysoko w górach i tam, gdzie naśnieżali trasy narciarskie.
Z tego, czego jeszcze się po drodze dowiedział ten młody, impreza nie była zbyt huczna, kameralna raczej, dla wybranych gości. Żadnych tam kresek, dup z agencji, specjalnych atrakcji. Catering z modnej knajpy, góralska muzyka, alkohol i... prezenty. Tak, prezenty dla gości! Tak podobno było w poprzednich latach, kiedy przy wyjściu czekały firmowe pakiety: torba, szalik Burberry, dobra whisky, zaproszenie na darmowy weekend w jednym z jego hoteli, bo w hotele ostatnio inwestował. Kiedyś w Warszawie zrobił przyjęcie, z którego goście wychodzili z dwudziestoletnią single malt i apaszkami od Hermèsa. Potem pluł sobie w brodę, bo to byli urzędnicy dopiero na początku swojej drogi i za chuja nie wiedzieli, czym się blended różni od single malta, i nie docierało do nich, że Hermès znaczy więcej niż brytyjska kratka. A Mariusz Gapiński wiedział, i gdyby miał takie fanty, toby je spieniężył. Teraz też liczył na jakiś dowód wdzięczności, ale najpierw Szydlak musi do niego zadzwonić.
*
Gdy jesteś młody, to masz częściej niż inni służbę w niedzielę. Normalne, pogodził się z tym. Gdy jesteś młody, to na tej służbie trafiają ci się najnudniejsze rzeczy. To też coś, co trzeba przełknąć. Ale jeśli jesteś młody, to jesteś także ambitnym marzycielem. A posterunkowy Sebastian Kawulok tak właśnie miał. Zaplanował swoją karierę: zaoczne studia i licencjat, później oficerska w Pile, żeby na kryminalnego iść.. Ale marzenia i ambicje nie lubią czekać, zwłaszcza jeśli zostały rozbudzone przez kumpla z gimnazjum. Jędruś się w tańcu nie pieprzy, tylko pociska, robi swoje. Na pewno coś tam robi, nie spękał po tym, gdy wiał przed tym ninją. A on co zrobił? Wysłał e-mail, na który nie dostał odpowiedzi. Ta dziennikarka wzięła go za jakiegoś Mongoła. Lepiej, żeby nie dawała tego swojemu facetowi, bo ten będzie miał niezłą polewkę.
*
Była niedziela, ale tacy ludzie jak Joanna i Artur już dawno zapomnieli o tym, że trzeba „dzień święty święcić". Akurat ta niedziela mogła być dla komisarza Koniecznego wolna, ale spotkał się ze swoim starym kumplem, który robił w Legii, albo, jak mówili niektórzy, „dla zielonych". Stefan, bo tak się ten kolega nazywał, żartował z kolei, że grzebie w trupach, bo adres prosektorium i Służby Kontrwywiadu Wojskowego był ten sam: ulica Oczki 1. A Stefan faktycznie grzebał w trupach, bo jego specjalnością było weryfikowanie tożsamości, a agenci bardzo często korzystali z nazwisk, dokumentów i legend nieboszczyków.
Spotkali się na Dynasach, obaj mieli tam blisko, a Stefan był posiadaczem psa, więc wszystko wyglądało naturalnie. Spacerowało sporo ludzi, bo koronawirus spowodował, że kina świeciły pustkami, za to na świeżym powietrzu wszyscy czuli się bezpieczni.
– Żądasz rzeczy niemożliwych. – Stefan uśmiechnął się kwaśno, patrząc na psa ganiającego z innymi czworonogami po placu, który dawno temu był środkiem słynnego toru kolarskiego.
– Nie żądam, tylko proszę – sprecyzował Artur.
– Proszę! – prychnął Stefan. – Zmienia to tylko tyle, że prosisz o rzecz niemożliwą.
– Niemożliwą dla zwykłego śmiertelnika, ale nie dla ciebie!
– James! – krzyknął Stefan i kudłaty stwór pogalopował w jego stronę.
Nikt ze spacerujących nie przypuszczał, że mężczyzna w wiszących dżinsach, znoszonych turystycznych butach i równie wiekowej kurtce, który wabi do siebie psa, machając przed jego nosem piłeczką z różowej gumy, jest oficerem wywiadu.
– James, aport! – krzyknął, rzucając piłeczkę w kierunku ulicy Oboźnej. Za psem aż się zakurzyło.
– Gdybyś miał drugiego, toby się bawił Bond? – spytał Artur.
– Poprzedni był Bond – odparł Stefan, patrząc, jak psie łapy, które nie mają systemu ABS,
ślizgają się po trawie. James zahamował za późno, wpadł w poślizg i wylądował około dwóch metrów za piłeczką. – Zobaczę, co się da się zrobić – rzucił słowa, które w ich relacjach można było nazwać sakramentalnymi, po czym krzyknął: – Daj piłeczkę, James! Daj panu piłeczkę!
– Coś jeszcze? – zapytał stefan z lekkim uśmieszkiem. – Bo jak cię znam, to świat to za mało...
– Miałem już o nic nie prosić, ale... No wiesz stary, nigdy nie mów nigdy. –. – Więc proszę i pytam, bo w końcu śmierć nadejdzie jutro, a jutro jest każdego dnia. Mam jeszcze dwa nazwiska, dwie bogate kartoteki, ale sądzę, że wszystkiego o nich nie wiemy: Zenon Walentowski i Mateusz Szydlak. Okej?
– My chyba z brytyjskiego Bonda przeszliśmy na swojski serial „Czterej pazerni". –
Stefan pokręcił głową i rzucił piłeczkę Jamesowi. – Mam do ciebie słabość, przyjacielu!
– Dzięki, stary. Stawiam dobrą flaszkę i... jakoś ci się kiedyś odwdzięczę.
– Tak mówisz? – Stefan odebrał psu piłeczkę. – To w takim razie załatw
mi coś, banał taki... Wiesz, jak jechałem na Sobieskiego, to fotoradar strzelił mi fotkę. – Uśmiechnął się szeroko i dodał: – Ja nie żądam, ja tylko proszę.
Bo Stefan lubił filmy z Bondem przede wszystkim za poczucie humoru.
*
Blondynka, która jeszcze niedawno była w sieci azjatycką pięknością, mogła od ręki dostarczyć Arturowi informację, której potrzebował, ale na razie oboje nie wiedzieli o swoim istnieniu. A ona co innego miała teraz na głowie. Przeglądała właśnie pocztę młodego redaktora „Tygodnika", Andrzeja Świstonia. Gówniarz miał ze trzy adresy, więc trochę jej zajęło dojście do właściwego. Zaklęła, bo to, co znalazła, bardzo jej się nie spodobało. Musi jak najszybciej podać tę informację dalej, bo zwiastuje kłopoty.
*
Bruno skończył raportować Siwemu, a ten podrapał się po głowie i stwierdził:
– To wszystko jest nabite jak kabanos.
– Od początku o tym wiedziałeś.
– Margines błędu...
– Uprzedzałem.
– Im bliżej finalizacji, tym więcej dziur.
– Potencjalnych dziur, które można zatkać.
– A jak wywali w pięciu miejscach to co, fiutem zatkasz?
– Jak będzie trzeba to fiutem.
Ten przejaw błyskotliwości nie spodobał się Siwemu.
– Co ty mi pierdolisz, co?
– Zawieszamy?
– Dopiero teraz pierdolisz, chłopaku! – huknął Siwy. – Robimy swoje, tylko musimy, jak
to powiedziałeś, „wdrożyć opcję atomową".
Teraz to Bruno chciał powiedzieć, „co ty pierdolisz", ale wiedział, że to zły moment,
że już nic nie wskóra i musi to, co chce zrobić Siwy, uwzględnić w swoich planach.
– Bardzo dobrze, bardzo dobrze. – Siwy położył mu rękę na ramieniu.
– Co bardzo dobrze, przecież nic nie powiedziałem – zdziwił się Bruno.
– I właśnie dlatego mówię, że bardzo dobrze. Wiem, co chciałeś powiedzieć: „co ty pierdolisz" albo coś w tym stylu. Nawet byłem na to gotowy, ale nie powiedziałeś, więc się cieszę. Mam do ciebie zaufanie, ale i ty do mniej, do kurwy nędzy. – Uśmiechnął się po ojcowsku. – Bądź spokojny, zrobiłem już pierwszy krok. Idź do pensjonatu i poproś tu gospodarzy.
ROZDZIAŁ 37
Kiedy podczas nocnego brydża Zenon Walentowski zapytał, co panu, panie Marcinie ten skurwysyn zrobił, poczuł ulgę, bo cały czas tłukło mu się po głowie, że ktoś taki jak Zenon Walentowski musi znać Szydlaka, i że znając go, gości u nich nieprzypadkowo. Że on i ten drugi typ, z pozoru gładki, elegancki, w typie południowca, jest tak naprawdę jakimś jego żołnierzem, gorylem, człowiekiem do specjalnych poruczeń. Sprawdziłby ich w sieci, , ale ktoś przeciął kabel i to właśnie tych dwóch Marcin podejrzewał o sabotaż. Bo, na Boga, nie mógł przecież zrobić tego Bartuś! Nie wierzył, że mimo całego obrzydzenia, jakie w Andrzejewskim juniorze mogła wywoływać szkoła, mógłby się porwać na krok iście samobójczy. Gówniarz, klasyk gimbazy, nastolatek uzależniony o mediów społecznościowych podciąłby sobie dostęp do internetu jak żyły?
W głowie Marcina pojawiały się najrozmaitsze fantazje, a im więcej czasu mijało, tym bardziej był przekonany, że zerwanie połączenia było sprawką tych dwóch. Parę dni temu, za pośrednictwem tych bandytów w garniturach, Kancelarii Kocha, Serentowicza i innych, Szydlak wysłał im kolejne pismo zatytułowane „oferta kupna". Tak się teraz nazywało ultimatum, a w zasadzie przystawienie noża do gardła. Wiedział, że Szydlak chce ich odciąć od mediów, że nasyła geodetów i urzędy, kłóci się o centymetry pola, o wszystko, byle tylko utrudnić im życie. List zawierający „niezwykle korzystną, wykraczającą daleko, poza rynkowe ceny ofertą sprzedaży działki" zawierał takie sformułowania, jak „bezprawne użytkowanie pasa ziemi" (owszem, miał długość dwustu metrów, ale był szeroki na piędź, zupełnie jak w „Samych swoich"!), „nieuprawnione korzystanie z odcinka drogi" (ten skurwysyn wykupił działeczkę, która przechodziła przez ich drogę), „sugerujemy wytyczenie nowej drogi" (tak, w sumie mogliby dojechać z drugiej strony, ale wtedy musieliby nadłożyć dwa kilometry, nie mówiąc o kosztach budowy drogi). Od „spraw, których uregulowania domaga się nasz mocodowaca" aż roiło się w liście. Oczywiście nie napisali o przypadkowo wypatroszonym kocie, o pocięciu opon w aucie, o wybiciu szyb „przez nieznanych sprawców".
Walentowski i Korbacz byli mili, temperowali Andrzejewskiego, ale i tak uważał ich za piątą kolumnę, jakieś komando tego skurwiela Szydlaka, szpiegów, którzy pozbawili ich internetu, a sami kontaktowali się z tym skurwielem przez telefon satelitarny. Co za problem, żadne halo, od czterystu do siedmiuset złotych za miesięczny wynajem, kiedyś się tym interesował. Do ostatniego wieczoru. spodziewał się więc wszystkiego, dlatego musiał mieć dziwną minę, kiedy Walentowski zapytał o sąsiada. Otworzył się, opowiedział o ich problemach i lękach, o tym że mają dość, ale że będą walczyć o swoje i nie dadzą chujowi satysfakcji.
– To nie będzie łatwe, bo to zawzięty typ – stwierdził Walentowski, kiwając ze zrozumieniem głową.
Wtedy Marcina zmroziło, bo nie wiedzieć czemu oczekiwał po tym silnym facecie słów wsparcia, jakiegoś pomysłu, a tymczasem ten wylał mu na głowę wiadro lodowatej wody. Zanim zdążył zareagować, Kinga i Robert wrócili z papierosa. Od tego momentu przy stole były dwie kaleki, Robert, który nadal ośmieszał nazwisko swojego słynnego brata, i on. Nie mógł się skoncentrować, myśli latały mu po głowie, więc to był pojedynek Kingi z Walentowskim, którzy mieli za partnerów lebiegi.
Nic nie powiedział Leszkowi, po co miał zarywać noc? Przy przygotowniu Na śniadaniu była Kinga, więc też się nie dało. Powiedział mu dopiero wtedy, gdy Walentowski poprosił o spotkanie. Szli jak na rozmowę z consigliere capo di tutti capi, który w imieniu szefa daje ostateczną i nieodwołalną „propozycję nie do odrzucenia". I dostali ją. Ale nie od razu, bo po dłuższym wywodzie, po wyjaśnieniu im w sposób niezbity i szczegółowy, że muszą się zgodzić na ich propozycję. Byli w szoku, nie mogli wydusić słowa. Oni sobie poszli, klepiąc ich na pożegnanie przyjacielsko po plecach i mówiąc:
– Wiemy, że to może być dla was wstrząsem, to musi być wstrząsem, ale... Musieliśmy. Bez urazy, ale chyba lepiej tak, prawda? Macie wybór, dajemy wam go. Zastanówcie się.
Nie byli w stanie zrobić obiadu, czuli się jak dwa roboty bez prądu albo z walniętym programem. Poprosili Kingę żeby przygotowała obiad sama, mówiąc, że muszą coś omówić.
*
Kiedy przyszli Walentowski i facet, którego nazywała w myślach asystentem, Kinga poszła na spacer. Obeszła dwa razy działkę i wróciła do apartamentu chłopaków. Siedzieli przy stole i mieli miny, jakby się coś stało, jakby usłyszeli, że odszedł ktoś najbliższy.
– Stało się coś? Hej Marcin, Leszek?
– Nie, nic, po prostu mamy do omówienia parę spraw – Leszek ewidentnie kręcił.
– Tak, no właśnie tak... – włączył się Marcin w nurt ściemy. – Wiesz, mamy nowy projekt, do tego musimy wreszcie oficjalnie zamknąć pensjonat. Nawet nie zgłosiliśmy do urzędu, a musimy to zrobić, podatki i tak dalej. To pilne. Czy możemy cię o coś prosić?
– Oczywiście., przygotuję obiad, nie ma sprawy.
– Bardzo nam to ułatwi sprawę... – Leszek się uśmiechnął , jeszcze nie przez łzy, ale oczy miał przeraźliwie smutne. Marcin też.
Zobaczyła, że na stole leży jedno ze zdjęć, to z tej serii „nasze życie w kadrach". Było położone rewersem do góry, ale znała te ramki. Dla pewności spojrzała jeszcze, którego zdjęcia brakuje na ścianie. Tak, nie myliła się, to było zdjęcie sióstr Janickich, Aliny i Agaty.
*
Jest późne popołudnie, więc Szydlak już powinien wstać, odświeżyć się, można nawet ruszyć na obiad do którejś z okolicznych knajp, a może nawet do samego Zakopanego? Siedział tak z godzinę, aż jęknął;
– Jebany koronawirus!
Nawet on, Mariusz Gapiński, zapomniał, że knajpy są zamknięte! No to znaczy się, że Szydlak siedzi w domu, bo gdzie ma siedzieć! Zaczął liczyć pieniądze i kilometry, sprawdzać ubera, ale to nie Warszawa. W końcu dogadał się z recepcjonistą, ten zadzwonił do brata, który zgodził się za pięć dych, a jak z postojem, to kolejne pięć. Szydlak go wpuści, wysłucha, podziękuje, a na koniec zaprosi na drinka i zaproponuje podwózkę, więc drugich pięciu dych nie wyda. Tak będzie, na bank!
Dojechali w mniej niż pół godziny, robiło się już szaro. Może nawet wpadnie na pomysł, żebym u niego przekimał? Gościnny podobno jest. Gapiński wysiadł i powiedział kierowcy, że zaraz da znać co i jak. Podszedł do furtki, nacisnął wideofon. Długo nikt nie odpowiadał, ale na pewno ktoś na niego patrzył, bo się zapaliła lamka.Wreszcie usłyszał:
– Kto? – głos nie była zachęcający, w tle leciała muzyka. Knajpy zamknięte, więc pewnie
goście, przynajmniej niektórzy zostali na poprawiny.
– Mariusz Gapiński.
– Widzę.
– Byłem umówiony z panem Szydlakiem.
– Co?
– Umówiony byłem przecież, rozmawiałem z panem szefem wczoraj.
Gość pod drugiej stronie kabla parsknął śmiechem.
– Gapiński, ty nie bądź taki cwany gapa! Z tego, co wiem, to na telefon byłeś umówiony, a nie na spotkanie. Szef nie dzwonił, pewne info. – Głos był niemiłym dodatkiem do przykrych słów.
– Ale ja...
– Bujaj wory, pismaku!
– Ale ja mam ważną informację!
– Losowanie totolotka już dzisiaj było, więc żadnej ciekawej informacji już nie masz, ale za to ja mam dla ciebie! Twój szczęśliwy numerek na dzisiejszą noc to kop w dupę, jeśli oczywiście będziesz się tu jeszcze kręcił. – Goryl był najwyraźniej dumny z tego co powiedział dziennikarzowi, bo zarechotał, po czym dodał: – Szef się odezwie, jak uzna to za stosowne, rozumiesz?
– Ja tylko... – Gapiński podjął ostatnią, rozpaczliwą próbę. Nie dokończył, bo przerwał mu złowrogi pomruk:
– Morda! – Co oznaczało, że ma przestać mówić i wysłuchać komunikatu, a ten wcale mu się nie spodobał:
– A teraz uważaj, słuchaj mnie, kurwa, uważnie, śmieciu jeden, będę mówił głośno i dużymi literami, szef tu, kurwa, ma relaks, wypoczywa i nie przyjmuje nikogo, kogo wcześniej nie zaprosi. Więc grzecznie wy-pier-da-laj i czekaj.
Na tym mało owocne połączenie z cerberem pilnującym spokoju Mateusza Szydlaka się zakończyło. Gapiński spojrzał tęsknie za bramę, gdzie stał terenowy mercedes G z rejestracją WA DOLAR2. Bazowy model, bo to wersja AMG była kosztował ponad sześćset tysięcy, więc z jedynką na rejestracji śmigał pewnie u niego ten bentley za półtorej bańki, którego sobie ostatnio kupił, pomyślał i wsiadł do siedemnastoletniego opla, którego wynajął wraz z kierowcą za pięćdziesiąt złotych, nie licząc postoju.
ODCINEK 38
To był dziwny obiad. Kinga zauważyła, że chłopcy są jacyś przygaszeni, a Walentowski nakręcony. Oni spięci, a on starał się wprowadzać atmosferę pełną szarmu i luzu. Rządził przy stole, czuł się niemal jak gospodarz, i dopiero pod koniec swoje trzy grosze musiał wrzucić Andrzejewski.
– A panowie co tacy jacyś... – Uśmiechnął się od ucha do ucha. – Awanturka, nieporozumienie?
Kinga czuła, że ma na końcu języka: „A może kłótnia małżeńska?".
Pewnie miał, ale do akcji wkroczył Walentowski:
– A jak pan myśli? – Wbił wzrok w Andrzejewskiego. – Siedzimy tu już ponad tydzień i, nie wymawiając, z powodu... jeśli chce pan to tak nazywać, to proszę pana bardzo... donosu na państwa syna. Siedzimy na dupach, ale na szczęście z dużym placem do spacerowania i dobrym jedzeniem. Za pokoje nie płacimy. Za prąd też. Tylko na żarcie się składamy. Siedzimy. U nich, do cholery, siedzimy! Dzisiaj mieli zamykać, pani Ewa i pan Adrian mieli być ostatnimi klientami, a tymczasem jeszcze prawie tydzień z dziewiątką ludzi na karku.
– Pożartować nie można? – Andrzejewski się naburmuszył.
– Pewnie, że można, na przykład można taki żarcik rzucić: pewien biznesmen był na kwarantannie, a konkurencja, czy też wspólnik, zrobili mu... – Siwy szukał odpowiedniego słowa, ale nie znalazł. – Pardon, pani jest prawniczką. – Spojrzał na Kingę.
– Wrogie przejęcie? – podsunęła szybko.
– O właśnie!
– Panie Walentowski, ja nie mam spółki akcyjnej! – oburzył się Andrzejewski.
– Co nie znaczy, że nie można pana pod pańska nieobecność troszkę wyrolować. O tym pan myśl, dobrze?
– Ja mam zaufanych ludzi...
– Pewnie, wszystkim tak się wydawało, blondynce i sekretarzowi Gorbaczowowi też.
– Nie rozumiem. – Andrzejewski wyraźnie się pogubił.
– Ja też nie rozumiem – odezwała się Ewa, która interesowała się polityką i historią.
– Nieważne. – Siwy zamachał rękami, jakby chciał odgonić chmury. – Przepraszam, się zagalopowałem.
– Blondynka i Gorbaczow? Niech pan powie więcej, to pewnie jakiś dowcip – nalegała Ewa.
– Jasne, że dowcip, tyle że nieprzyzwoity!
– Jakoś da pan radę – zachęciła Kinga.
– Démodé, nie na czasie, antydżender, świński, seksistowski. No wstydzę się!
– Niech się pan nie wstydzi – do grona entuzjastek mocnego kawału dołączyła Andżela
Andrzejewska, lecz mąż ostudził jej zapędy dyskretnym kopniakiem w kostkę. Za późno.
– Nnnno dobrze. – Siwy się wyprostował. – Ale niech państwo pamiętają, że po odejściu od kasy reklamacji nie uwzględnia się!
– Niech pan mówi! – niecierpliwił się Adrian.
– A więc to było tak! Co odróżnia Gorbaczowa od blondynki? Z pozoru nic, bo gdy byli na wakacjach, to zostali wybzykani przez dziesięciu starych facetów. Ale blondynka do dziś nie wie, kto ją... – Siwy uśmiechnął się czarująco – a Gorbaczow wiedział od razu!
Zapadła cisza, zaśmiali się tylko Marcin, Andżela Andrzejewska i Bartuś. Siwy szybko pojął, że żart jest nie dla tej publiki. Z wyjątkiem Marcina wszyscy mieli źle spasowany PESELE. Może i wiedzieli, kto to jest Gorbaczow, ale nie zrozumieli, o co chodzi. Andrzejewska się śmiała, bo jest głupia, a mały Andrzejewski, bo było słowo „bzykać".
– To ta blondynka była na wczasach z Gorbaczowem, a on ich znał, a ona nie... To jacyś jego koledzy byli? Biseksy? – dociekała Andrzejewska.
– No niezupełnie. – Siwy wiedział, że niełatwo będzie to wytłumaczyć.
– Na początku lat dziewięćdziesiątych w Związku Radzieckim doszło do puczu i kiedy Gorbaczow był na wakacjach, odsunięto go od władzy – wyjaśnił Marcin.
– Pucz Janajewa, oczywiście – przypomniała sobie Ewa. – Michaił Gorbaczow był na Krymie i wtedy go internowano i powołano jakąś radę ocalenia, ale ich było chyba ośmiu, nie dziesięciu. – Zamyśliła się. – Tak, ośmiu. Dobry dowcip. Ciekawe, czy mój profesor od politologii do zna?
– Jak ma dobry PESEL to zna – odrzekł Siwy.
– A mnie to nie bawi. Wulgarne. Nie wolno opowiadać takich rzeczy przy dziecku. Andrzejewski wskazał Bartusia, który siedział w bluzie z napisem CHWDP.
– No fakt... – Sowy zerknął na dzieciaka. – Chwała Wam Dzielni Policjanci?
– Putin by się tak nie dał załatwić. – Andrzejewski koniecznie chciał jakoś zaistnieć.
– Twardziel... – Siwy się zamyślił, a po chwili, spytał: – A pan na zakładzie, w firmie, też taki bardziej w jego stylu, rządzi pan jak Putin, twardą ręką? Jak tak, no to nie mam pytań. Zwłaszcza że Putin to na Krym w zupełnie innym charakterze jeździł. – Wstał. – Raz jeszcze przepraszam za ten... no, nie ten teges dowcip! I pana Andrzejewskiego też przepraszam, na pewno ma na miejscu właściwych ludzi.
*
Siwy poszedł z Brunem na molo, a Andrzejewscy wyszli zapalić.
– Ależ, kurwa, dowcipny – sapnął Andrzejewski. – Prawda, Andżela?
– No – potwierdziła małżonka, zaciągając się papierosem.
– Marian by takiego numeru nie odpierdolił!
– Marian? W życiu!
Pewnie, że nie, pomyślał Andrzejewski. Na to żeby przejąć firmę, jego szwagier jest za głupi, ale za to tej głupoty ma w sam raz, żeby coś spieprzyć. Naszły go czarne myśli, oczami wyobraźni zobaczył, jak szwagier chciał coś usprawnić, a wyszedł dizaster.
*
Po obiedzie Kinga chciała się ulotnić, ale miała wrażenie, że chłopcy nie mają ochoty ciągnąć tematu, który zaczęli. Albo byli osobno, albo razem w jej towarzystwie. Przed kolacją zostawiła ich samych i poszła nakryć do stołu. Postanowiła, że po kolacji zaproponuje drinka i wreszcie coś o sobie opowie. Należy im się. Oni się przed nią tworzyli, no i są nie w sosie. Niech się dowiedzą, że inni też mają kłopoty i że można podjąć śmiałe decyzje, które zmieniają życie. Na to nigdy nie jest za późno!
*
Kiedy Kinga poszła przygotowywać jadalnię do kolacji, Leszek wyjął z lodówki napoczętą butelkę wódki i pokazał Marcinowi. Trzymając ją tak, jakby był myśliwym, który prezentuje kolegom upolowanego zająca.
Marcin pokręcił głową.
– Nie zwietrzała przecież. – Leszek uśmiechnął się krzywo, ale próba złapania luzu nie mogła się udać. Nie po tym, co usłyszeli od swoich gości.
– Myślisz, że parę szybkich kolejek rozwiąże problem? Ze będziesz wiedział, co im powiedzieć?
– Ja już wiem – powiedział hardo Leszek. – Od początku wiem, i ty też wiesz, więc przestań udawać, że myślisz. Tu już nie ma nic do myślenia, trzeba działać!
– Czyżby?
To „czyżby" zostało wypowiedziane z drwiną i wyższością.
– Żartujesz? Naprawdę masz jeszcze wątpliwości?
– Mam!
– Bo? – Leszek otworzył butelkę i nie czekając na odpowiedź, zapytał: – Z colą i lodem czy bez?
– Nie piję.
– Już po trzynastej, wiem, dzieci PRL-u tak mają. Nie zauważyłeś, że czas zapieprza, że zaraz kolacja, a po niej idziemy się z nimi dogadać?
– Nie wygłupiaj się! Nie mam ochoty ani na głupie żarty, ani na picie, ani na podejmowanie w biegu pochopnych decyzji!
– A ja – Leszek wskazał palcem najpierw siebie, a potem Mariana – już zdecydowałem! I napiję się, bo inaczej sobie z tym wszystkim nie poradzę.Leszek huknął pięćdziesiątkę wódki, zapił colą i nalał kolejny kieliszek.
– Ta podwójna lufa, którą nalałem, to żeby sobie jakoś poradzić z twoim fochem!
To się Marcinowi nie spodobało.
– Uspokój się! Trzeba to przemyśleć, to może być prowokacja.
Marcin mówił z hamletowskim natchnieniem, a Leszek zanosił się śmiechem.
– Prowokacja? Myślisz, że to jest jakiś film?
– A ta cała historia, to nie jest jak z jakiegoś filmu? Zastanów się chłopaku!
Leszek nienawidził takich gadek, tego całego pieprzonego adultyzmu, sytuacji, w których Marcin demonstrował swoją wyższość tylko dlatego, że był starszy, bardziej doświadczony. Nie cierpiał, gdy traktował go jak gówniarza. Owszem, był starszy o piętnaście lat, ale nie miał do czynienia z jakimś gimbusem, tylko z trzydziestotrzyletnim facetem!
Leszek chciał coś mu powiedzieć, ale tylko wypuścił powietrze z płuc i wlał w sobie podwójną porcję wódki. Oczy Marcina zdawały się mówić: „Jesteś jednak gówniarzem, Leszku!".
Walić to! Nalał jeszcze jednego szota, po czym podszedł do szafki i wyjął cytrynówkę od strażaka. Marcin popatrzył na niego wymownie, a on wydął wargi i się zaśmiał.
– Niedziela, aperitif do kolacji. Naszym gościom należy się odrobina luksusu.
– Ach tak? – mruknął Marcin.
– Tak, bo... – Leszek zaczerpnął powietrza i zaśpiewał: – „Ta ostatnia niedziela..."
Marcin popatrzył na niego z politowaniem.
– „To", panie Fogg.
– Co „to"? – zdziwił się Leszek.
– „To ostatnia niedziela", tak leci ta piosenka – powiedział z wyższością Marcin i
wyszedł z salonu. – Nie spóźnij się na obiad młody – rzucił na odchodnym. I znów stempel z dydaktycznym smrodkiem. „Jaki ja jestem mądry i dojrzały!"
Kiedyś nie wytrzyma i mu przyłoży.
*
Między Siwym i Brunem narastało napięcie.
– Tylko nic nie mów – ostrzegł Siwy. – Nie komentuj po raz kolejny, nie pierdol głupot, że to był błąd.
Bruno uniósł ręce, ale po jego minie nie było widać, że przyznaje Siwemu rację. Wprost przeciwnie, uważał, że użył ich atutu ostatniej szansy, argumentu, który za wcześnie przekształcał plan w loterię.
– Mam czuja, chłopaku, mam czuja! – powiedział Siwy.
– Już raz miałeś, gdy mnie wyjebałeś z roboty!
– Bruno, mieliśmy do pewnych spraw nie wracać!
– Mieliśmy...
– To, kurwa, nie wracaj!
Siwy spetował papierosa i ruszył w stronę pensjonatu.
Bruno został sam i zastanawiał się, co zrobi z gospodarzami pensjonatu, jeśli nie powiedzą „tak". Oczywiście, że powiedzą „tak", ale będą myśleli coś zupełnie innego. No przecież ich nie zabije.
*
Godzina w plecy. I pięć dych. I przerwał pisanie książki, na którą ma deadline. Same, kurwa, straty, żadnych fruktów! Kiedy Mariusz Gapiński pogrążał się w rozpaczy, zadzwonił telefon. Nie był to jednak Szydlak, tylko Świstak.
– Co jest, Świstak Przypomniałeś sobie, że coś razem robimy?
– Świstoń jestem, Andrzej Świstoń. – Jędruś nie wyczuł złośliwości, więc sprostował w dobrej wierze.
– Ty mnie, kurwa, w detalach nie poprawiaj, tylko mów, czy coś posunąłeś do przodu?
– A co miałem posunąć? Czekałem na telefon.
– Na telefon, kurwa, czekałem! Ci, co czekają w redakcji na telefon albo podpowiedź kolegów, później czekają pod bramą na to, aż im ktoś da kolejną szansę.
– A co z Szydlakiem? – Jędruś przeszedł do ofensywy.
– A co ma być? – prychnął Gapiński. – Zalał pałę i tyle. Przełożył na jutro.
– Aha... - Jędruś był rozczarowany, najpierw zjebką, a później tym, że Gapiński nie rozmawiał z Szydlakiem.
– Aha, aha, to ty nie wiesz, że dziennikarstwo to sztuka rezygnacji? I że ten zawód polega na czekaniu? I że że kreatywnym trzeba być?
– No tak, słyszałem...
– To czekamy. Nie wiem, jak ty, ale ja nie będę czekał o suchym pysku.
– Lokale pozamykane, koronawirus...
– Ale sklepy i stacje benzynowe działają, prohibicji nie ma. Mam rację czy coś zmyślam?
– Prohibicji nie ma... – Jędruś w lot zrozumiał, o co Gapińskiemu chodzi. – Mam coś w domu, nie muszę do sklepu jechać!
– No to jak nie musisz zahaczać o sklep, to będziesz szybciej. Pomykaj!
Jędruś już był w drzwiach, kiedy zadzwoniła komórka..
– Kuchnia zamknięta, więc coś tam weź, bo niezdrowo tak na pusty żołądek! – powiedział Gapiński.
Jędruś wślizgnął się do kuchni i szybko zawinął pęto swojskiej kiełbasy, powinna Gapińskiemu smakować. Wszyscy z Warszawy chwalą wędliny z Podhala.
ODCINEK 39
Robert starał się jakoś zaistnieć, wyjść z cienia, pokazać, że jest. Wyszedł na prostą, otrząsnął się, jest w gazie. Starał się, ale miał wrażenie, że jest dziewięćdziesiąta minuta meczu, który tradycyjnie już dwadzieścia minut temu Dariusz Szpakowski podsumował słowami „To nie był wymarzony mecz naszej reprezentacji, choć spodziewaliśmy się innego scenariusza, a ten spełniał się w naszych snach, bo rzut karny, niestety nie wykorzystany przez biało-czerwonych takie nadzieje stwarzał, ale piłka nożna jest okrutna, nie wykorzystane sytuacje się mszczą, dwa proste, indywidualne błędy, potem nieudana pułapka ofsajdowa i musimy odłożyć marzenia". To było dwadzieścia minut temu, a w międzyczasie wpadła kolejna bramka, z trybun słychać: „Nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało". Ale jest doliczony czas gry, pokaże, na co go stać!
– To może brydż jakiś? – zaproponował pod koniec kolacji.
– Może jutro? – odrzekł Leszek.
– Mamy inne plany – dodał Marcin.
– Aha... – Robert był rozczarowany, więc wziął butelkę wódki i zaczął napełniać kieliszki.
– Ja dziękuję. – Marcin zakrył ręką kieliszek.
Najwyraźniej wszyscy stracili chęć do picia po tym, gdy skończyła się cytrynówka.
Na polu boju pozostali tylko Robert, Leszek i Andrzejewski.
– To co, Robert, walczymy, czy się będziemy tylko przyglądali? – Andrzejewski zarechotał.
Wypili. A potem jeszcze.
*
Skiturowcy, Andżela i Bartuś poszli na górę, a Robert i Andrzejewski walczyli dalej. Walczyli dzielnie, jakby każdy z nich przegrywał na punkty i musiał się odkuć w samej końcówce starcia, najlepiej przez nokaut.
– Ta Kinga, to niezła dupa jest... – zagadnął Andrzejewski, rozlewając do końca połówkę, którą zrobili w ekspresowym tempie.
– No jest... – przyznał smętnie Robert.
– Na frasunek, dobry trunek.
Wypili, po chwili Andrzejewski wyszedł, nie mówiąc po co. Może to już koniec, a może poszedł do toalety? – zastanawiał się Robert. Też by sobie poszedł, bo czuł, że to nie jego dzień, liczył jednak na to, że Kinga jeszcze przyjdzie do jadalni. Nie przyszła, wrócił za to Andrzejewski, niosąc coś w plastikowej torebce.
– Lubisz gorzką żołądkową? – zapytał z uśmieszkiem.
– Lubię, ale tylko classic, biała nie jest calssic – odpowiedział Robert, licząc na to, że Andrzejewski będzie miał białą.
– Hokus, pokus! – Andrzejewski niczym prestidigitator wyciągnął z torebki butelkę z kolorową wódką. – Gorzka Kolonialna, nowość, nie wiem, jak wchodzi, ale ma przyzwoity procent. Noo, dość przyzwoity – dodał po dokładnym obejrzeniu etykietki. – Trzydzieści osiem to nie czterdzieści, ale blisko, daje radę!
Cholera, nie chciał, ale musiał. To znaczy chciał pić, ale nie chciał, żeby go w takim stanie zobaczyła Kinga. Kiedy jednak wypili pół butelki, priorytety się zmieniły. Nie chciał już pić, bo szło ciężko, za to bardzo chciał porozmawiać z Kingą. Wypili jeszcze po solidnej kolejce, kiedy na dół zeszła Andżela i w ramach nadzoru właścicielskiego postanowiła jakoś zagospodarować swoje aktywa.
– Wstawaj, Patryk, bo nieruchomość trudno targać na górę, poza tym Robert ma dość, znów będzie na ciebie – powiedziała to bez, krępacji, uśmiechając szeroko. – Słyszysz, Robert? Zagaszamy imprezę.
– Słyszę, słyszę... – mruknął Robert.
Zamierzał zostać na dole, żeby jeszcze coś przetrącić, ale to był pretekst, bo czekał na
Kingę.
*
Kinga wyczuła, że chłopaki, Walentowski i jego asystent mają do pogadania, więc poszła posprzątać jadalnię. Wiedziała, że walczą tam Andrzejewski i Robert, i była mile zaskoczona, gdy stwierdziła, że już skończyli. Robert nie kojarzył jej się z birbantem, był poukładany i dość zachowawczy, a może po prostu... Tak, to Magda trzymała go krótko, była jego hamulcowym, ogranicznikiem prędkości i nawigacją. Dlatego na wyjeździe na Słowację na początku zyskał w jej oczach, był wyluzowany, jego zdania skrzyły się dowcipem i tak było do pierwszej nocy tutaj. W Zornicy wyszedł z niego frustrat, facet, który dojechał do ściany. Miała do siebie o to pretensję, bo była katalizatorem tych zmian. Może nie tyle zmian, ile zrzucenia maski, pokazania swojego prawdziwego ja. Za dużo ostatnio było tych zrzuconych masek, jednak ona pozostała sobą, jej tylko spadły łuski z oczu, widziała więcej, rozumiała wszystko.
– O przepraszam – powiedziała zaskoczona, ponieważ w pierwszej chwili nie zauważyła siedzącego w kącie Roberta. Nie wiedzieć czemu widząc go z flaszką jakiejś kolorowej wódki zareagowała, jakby przerwała jakąś intymną czynność, jakby wtargnęła do toalety.
– To ja przepraszam! – odrzekł i się zaśmiał.
Nie był to jednak miły śmiech. Głupio jej było tak od razu wyjść, więc pokręciła się po jadalni i miała zamiar wrócić do apartamentu Marcina i Leszka. Gdy szła w kierunku drzwi, Robert wstał i zastąpił drogę.
– Daj spokój, Robert!
– Daj spokój? A kto zaczął, ty czy ja? Jesteś mi coś winna!
– Już ci powiedziałam: prawda cię nie wyzwoli!
– W dupie mam prawdę!
Zobaczyła w jego oczach determinację podszytą frustracją i agresją.
– Nie o to mi chodzi. – Podszedł jeszcze bliżej.
Nie wiedziała, jak się zachować. Czytała o takich sytuacjach i słyszała, nie mogła jednak uwierzyć, że tak to się właśnie odbywa. Że nie wiadomo, co robić, że ściska ją w gardle... Jego lewa ręka powędrowała do biustu, chciał ją pocałować... Próbowała się wyrwać, ale ogarniał ją paraliż, a jemu jakby przybywało sił. Było w nim zdecydowanie, którego oczekiwała od niego tamtej nocy, i to pomnożone kilka razy. Złapał ją za pierś, zaczął pakować jej język do ust. Zamiast krzyku wydała jakiś pisk, aż wreszcie zrobiła coś, o czym pomyślałaby na samym końcu: po prostu uszczypała go w policzek. Zawył, wręcz zaskowyczał, szarpnął się w tył, ale nadal blokował drzwi.
– Sprowokowałaś mnie, a teraz chcesz tak po prostu ukryć się za drzwiami u tych
ciot? Nie tak prędko, nie tak prędko!
Zrobiła krok do przodu i lekko w prawo, tak jak wtedy, gdy grała w piłkę ręczną. Tylko zamarkowała, że chce go obejść, on się zachwiał, a ona wtedy z całej siły kopnęła go w krocze. On zawył i zgiął się w pół, a ona popędziła do drzwi wyjściowych, pchnęła je i wybiegła na dwór.
*
Wstali od stolika na górskim molo, rozmowa została zakończona. Siwy był zadowolony, Bruno nadal uważał, że faceci, którym złożyli propozycję, albo grają, albo przyjęli ją bez zrozumienia. Leszek był pełen entuzjazmu, a Marcin cały czas powtarzał sobie w myślach, że mają jakąś furtkę. Kiedy byli kilkanaście metrów od pensjonatu, usłyszeli wycie, poczym drzwi otworzyły się impetem i na dwór wybiegła Kinga. Przyśpieszyli kroku. Po chwili za Kingą wyskoczył Robert. Oberwał drzwiami, więc z rany na czole kapała krew, był pobudzony, jego oczy wypełniały alkoholem i agresją.
Kinga podbiegła do Marcina i wtuliła się w niego.
– Co się stało? – zapytał Marcin.
– Nic się nie stało, to sprawa między nami – warknął Robert.
– Nie sądzę – powiedział zimno Marcin. Pozostali trzej panowie stali w pogotowiu.
– Kinga, chodź do mnie musimy porozmawiać – nalegał Robert.
Podszedł do niego Leszek.
– Nie będzie żadnej rozmowy.
– Pilnuj swojej dupy pedale!
I to było ostatnie słowo Roberta. Leszek kopnął go z całej siły w krocze, a później poprawił pięścią w twarz.
Znów, tak jak parę dni temu zbiegowisko, znów cucenie Roberta, znów dyskusja, jak to się stało.
– O przepraszam, ja się zwinąłem, małżonka mnie wzięła i wyprowadziła, nie mogę
odpowiadać za
*
– Zrobiłeś zdjęcia? – zapytał Gapiński.
– Zrobiłem – odpowiedział Jędruś Świstoń.
– No to dobrze, wyślę je znajomym do gazet, będzie co dzielić!
– Ile to może być?
– Nie wiem, tyle, ile na licytacji pójdzie, bo do kilku wyślę ofertę – odrzekł się stary wyjadacz.
– Tylko żeby bez mojego nazwiska było – zastrzegł Jędruś.
– To oczywista, oczywistość – zapewnił Gapiński. – A teraz w drogę, wódka stygnie, poza tym trzeba zdjęcia wysłać, prawda?
Fotka i współpraca w reportażu, który pójdzie w ogólnopolskiej gazecie, jeszcze nie wie w której. Gapiński zapewniał, że na bank się uda. A co ma się nie udać, duże tytuły nie pieprzą się, tylko prą naprzód, kto wie, może wkrótce z nim na pokładzie!?
ODCINEK 40
Miała im wszystko o sobie opowiedzieć, zacząć od dnia, gdy pewnego pięknego popołudnia to, co wisiało na włosku, poleciało wreszcie w dół, a huknęło tak do końca późnym wieczorem. Że to musiało się stać, ale Bogu dzięki wydarzyło się tutaj, u nich, pod ich dachem. Że dzięki nim się otrząsnęła, ma plan, a nawet kilka planów na przyszłość i chce jej się żyć!
Zamiast jednak tej swoistej mowy dziękczynno-motywacyjnej były nowe kłopoty, a oni musieli ją z nich wyciągać. Leszek o mało nie zatłukł Roberta, dobrze, że Walentowski i ten drugi, Bruno, szybko go odciągnęli i uspokoili. Zdarzało jej się widzieć bójki, z przerażeniem patrzyła na takie sceny, szczególnie jeśli jedna strona zdobywała przewagę i starcie zamieniało się w pogrom. Tym razem było inaczej, aż się wstydziła tego złego uczucia, które wyzwolił w niej atak Roberta. Przestraszyła się, była spanikowana i widok Leszka, który powalił go na ziemię jednym kopniakiem i jednym ciosem, przyniósł jej satysfakcję. Podziwiała Leszka za to, była wdzięczna, choć jednocześnie się go bała. Jego agresja nie wynikała tylko z chęci jej obrony, musiał się jakoś wyładować i trafiło na Roberta. Wszystko stonował i uspokoił Marcin, w jego ramionach, nadspodziewanie silnych i sprężystych, czuła się bezpieczna. Robert jeszcze coś mamrotał, że źle go zrozumiała, że nie tak to wszystko miało wyglądać.
– Tak, nie tak to wszystko miało wyglądać – opowiadała później Marcinowi i
Leszkowi, popijając jakieś ziółka, melisę albo coś innego na uspokojenie. – Dużo w tym mojej winy, od kilku tygodni wszystko jest nie tak, wszystko się spieprzyło... – Rozpłakała się. – Przepraszam was bardzo, przepraszam, mieliście i macie swoje problemy.
Chciała wstać i pójść spać, dać im spokój, ale Marcin ją przytulił i siedzieli na kanapie, aż zasnęła.
*
Wysłała informację, nie dostała zwrotnej, a przecież to ważne, cholernie ważne.
Czekając na kontakt i nowe instrukcje, sprawdziła pocztę tego drugiego typa. Już nie było źle, tylko bardzo źle! Ten knur narobił zdjęć i wystawił je na licytację. Cholerny paparazzo! Nie wykasuje ich, ale może zrobić coś innego... Tak, to jest to!
*
– Wędka zarzucona – oznajmił Gapiński, dolewając wódki. – Pij, młody, za sukces! Co ty, kurwa, stremowany jesteś czy może stawka ci się nie podoba?
Był trochę rozczarowany, że w tej spółce Gapiński ma sześćdziesiąt, a on tylko czterdzieści procent, ale w końcu i tak miały to być niewyobrażalne, jak na jego zarobki, pieniądze! Może nawet aż za duże?
– Co jest? Nasza spółka ci się nie podoba? – rzucił Gapiński.
– Nie, redaktorze...
– Spodziewałeś się więcej? Jak tak, to się chyba z chujem na głowy pozamieniałeś! To nasze gangusy i nołnejmy, które mają swoje pięć minut, a nie księżna Diana uciekająca ze swoim kochasiem. Rozumiem, że Brad Pitt wali po mordzie DiCaprio, i że to się dzieje na posesji Dody, no to tak, to wtedy... – Uśmiechnął się, bo przed oczami ruszyły mu bębny ze starej kasy, które zatrzymały się na dziesięciu tysiącach dolarów. – Wtedy to pewnie było o co się targować.
– No właśnie o to targowanie mi chodzi... Czy my czasem za dużo nie zawołaliśmy?
– Żartujesz? Dziesięć tysięcy złotych? Gdybyśmy wołali w ojro, to może by się zjeżyli, a tak to jest z czego odejmować. Co ty, nigdy nic na giełdzie nie kupowałeś?
Kiwnął głową, bo co racja, to racja, ten, który sprzedawał mu ktm-a, chciał jakieś kosmiczne pieniądze, ale koleżka z którym był kupować, zbił cenę. Przecież sam, jeśliby teraz ten motor sprzedawał, to też by wołał dużo, żeby było z czego odejmować, no, ale na motorach to on się zna, a na sprzedawaniu zdjęć do gazet wcale, więc na pewno Gapiński ma rację.
*
Ninja jak zwykle wyruszył o północy, więc scenka rodzajowa, która rozegrała się pod pensjonatem, odbyła się godzinę za wcześnie, nie zauważył więc Gapińskiego i Świstonia. Ulokował się w starym szałasie i obserwował okolicę. W dzień miał inne oczy, które pracowały dla niego, od których zbierał informacje i wysyłał swoje obserwacje. Włączył sędziwą komórkę i podpiął do niej malutki laptop. Dark net oferuje wiele ciekawych rzeczy, także możliwość swobodnego komunikowania się. To, co przeczytał, nie spodobało mu się, ale zawsze mogło być gorzej, gdyby po drugiej stronie nie miał znakomitej hakerki. Lawina jeszcze nie ruszyła, jednak lada chwila może wszystko runąć, a może już runęło? Są informacje, których nie można zhakować, są też i takie, które pozyskuje się tradycyjnymi metodami, choć nie bez pomocy nowoczesnych urządzeń.
Wyjął z plecaka zestaw noktowizyjny i zaczął przeczesywać okolicę. Mie ma żartów, zaczyna się służba patrolowo-obserwacyjna niemal tak samo intensywna jak wtedy, gdy służył w górach Afganistanu. Na szczęście Tatry to nie Hindukusz, ani nawet Safed Koh, a jego przeciwnicy to nie Talibowie. Omiótł uzbrojonym w noktowizor wzrokiem okolicę, ale i w Zornicy, i w domu Szydlaka panował spokój. W obu miejscach odpoczywano po intensywnej niedzieli.
*
Dziennikarze zepsuli niejeden biznes. Wpieprzali się między wódkę i zakąskę, więc czasem kończyli między głównym daniem i deserami. Serowano im je trzy metry pod ziemią, tam, gdzie miejsce ciekawskich i nieostrożnych. Jebani konfidenci, groźni jak psy, a czasem nawet i bardziej, albo po prostu wcidupni i do bólu przy tym naiwni. Ale bywają też i użyteczni, co nie znaczy, że nie są przy okazji wkurwiający. Na przykład taki Gapiński. Ich współpraca była owocna, może nie jakieś wielkie deale, ale parę razy ostrzegł, parę razy zagrał, jakby pracował u niego w pijarze, za co miał kaskę na spłacenie długów, w które wpadał z takim talentem, z jakim Lewandowski strzelał gole. „Gapa" Gapiński dostał też parę cynków i tematów, dzięki którym „ugruntował pozycję czołowego dziennikarza śledczego". Tak o tej mendzie pisali ci, którzy nie mają pojęcia, co to za typ, bo są tylko gospodarzami talk showów, i mają mokro w majtach, kiedy goszczą „człowieka, który zna prawdziwych ludzi z miasta".
Ci, którzy wiedzieli, co w trawie piszczy, mówili o nim „ chuj zwykły", ale nie wykreślali go z notesów, bo zawsze mógł się przydać. Mateusz Szydlak miał tak samo, nie pospolitował się z nim, nie dał mu numeru prywatnej komórki. Gapa znał zasady, że tu jest, kurwa, ład korporacyjny i że się wszystko przez biuro teraz załatwia, więc kiedy zadzwonił do jego drzwi, i to do tych drzwi w wakacyjnym domu, to chuj go normalnie strzelił. Rozzuchwalił się, jak kumpla jakiegoś potraktował, na imprę chciał się wbić jak do jakiegoś leszcza. Pojebało go? Za celebrytę się wielkiego ma czy jak? Bywa potrzebny, ale najbardziej wtedy gdy on, Dolar, daje mu temat i monetę czy jakiś inny bonus. Wejście na imprezę, miejsce przy szwedzkim stole, korzyść jakąś, cynę albo kontakt. Ale to nie działa tak, że on przychodzi i woła, „sprawę mam" i wbija się na kwadrat, jakby to był hotel, agentura czy knajpa.
Mateusz Szydlak był wkurzony, bo po imprezie został lekki kwas. Jeden wioskowy działacz postawił się, zgarnął fanty, nażarł się i napił, ale sprawy nie załatwił i nie załatwi. A pocisnąć go nie ma jak, bo to kuzyn takiego, który teraz duuużo może. Albo to, kurwa jego mać, jakiś harcerzyk, w dupę jebany ekolog, albo lepszy cwaniak, który za suweniry oka nie przymknie i czeka na konkretną ofertę. Tak czy owak z zezwoleniem, które otwiera drzwi do dużej inwestycji, jest w lesie, i żeby tamtego ustawić, będzie musiał sięgnąć głęboko do kieszeni. Temu wszystkiemu nie był winny Gapiński, ale to właśnie on ostatecznie wyprowadził Szydlaka z równowagi.
Sięgnął po szklankę z grubego, rżniętego szkła i zaczął pomstować:
– Samorządowiec pierdolony, niezależny, niewdzięczna menda, której dom kultury podpicowałem, i jeszcze ten pismak, pijaczyna, chujek mały, wbija się tu, jakby był nie wiadomo kim, i głowę zawraca.
A głowa trochę go bolała, więc w doborowym gronie swoich zaufanych ludzi siedział przed kominku i walczył z postalkoholową migreną, topiąc ją w whisky.
*
Nie przynosi się roboty do domu, zwłaszcza jeśli jest niedziela i jeśli się pracuje tam, gdzie pracuje Stefan. Czasem jednak robi się odstępstwa od procedur, czasem też ma się jakieś materiały pod ręką, czasem też, a ten czas dla kapitana kontrwywiadu wojskowego, Juliusz Stefańskiego, był zawsze, ma się dobrą pamięć. Lista nazwisk, o których prześwietlenie prosił znajomy glina, była mu znana, bo Stefan miał głowę jak komputer Deep Blue. Naturalny system operacyjny wbity do jego mózgu wsparł dwoma kartami pamięci, które miał ukryte w mieszkaniu. Po kwadransie kojarzył już prawie wszystko i aż nie mógł zasnąć. Najchętniej przesunąłby wskazówki zegara, wraz z nimi uruchomiłby wschód słońca, ogłosił rodzinie, że wychodzi do pracy i poleciałby na ulicę Oczki jak na skrzydłach. Był teraz jak ktoś, kto nie ogląda serialu na Netflixie, tylko w starym stylu. Kończy się odcinek i trzeba czekać na emisję kolejnego. Tak właśnie czekał na odpalenie służbowego komputera, dzięki któremu odtworzy nowy epizod, niezwykle wciągającej historii!
ROZDZIAŁ 41
DZIEŃ DZIESIĄTY
Gdy Kinga się obudziła, czuła się jak bohaterka harlekina, czy innego czytadła dla naiwnych, albo po prostu spragnionych miłości i czułości pań i panienek. O ile ktoś jeszcze czyta takie historie, bo teraz na topie są raczej story o tym, jak gladiator seksu młócił główną bohaterkę od pierwszej do ostatniej strony, a ona robiła przerwy w miłosnych spazmach tylko po to, żeby pani czytelniczka mogła przewrócić kartkę. A tak naprawdę Kinga to marzyła o jednym i drugim. O tym wulgarnym młóceniu i o czułości. Dostała to drugie, do tego w bajkowych okolicznościach, dogasający kominek, za oknem ośnieżone szczyty, a pod głową uda, silnego, ciepłego faceta. Bajka. Ale bez happy endu, takiego banalnego, prostego, z orgazmem i może nawet papierosem. Ale on nie palił. Nie palił papierosów i do takiego happy endu się nie palił. Wiedziała o nim dostatecznie dużo, by mieć nadzieję tylko na to, że jedyne napalenie, na jakie może liczyć, to takie z fifki albo fajki wodnej. Wyczuwała bowiem, że szisza która stoi przy kominku, nie służy do zaciągania się tytoniem o owocowych smakach. I on, i Marcin są niezłymi freakami, a tacy nie pchają do wodnej fajki tytoniu bahama mama. Dla Kuby to był właśnie górny zakres szaleństwa, parę machów bahama mamą albo casanovą. Harcerskie afrodyzjaki, do tego dawno i nieprawda.
Przeciągnęła się i stwierdziła, że Marcin nie śpi.
– Wszystko w porządku? – zapytał.
– Tak, dziękuję.
– To mogę wstać – odpowiedział z uśmiechem. – Jeśli chcesz, to chodź ze mną zobaczyć wschód słońca. Warto!
Niekonkluzywny romantyk zakończył misję, uratował księżniczkę, razem z giermkiem zabijając smoka, o rękę nie poprosi, do swej wieży albo lochu, w którym zakuł by ja kajdany nie zabierze, ale wschód słońca może pokazać. W sumie super, bo najwspanialsi mężczyźni to ci nieosiągalni, ale dobrze choćby tak tylko bułkę przez bibułkę.
No więc poszli oglądać wschód słońca. Było pięknie, znów dodał jej energii przytulając mocno i szepnął do ucha;
- Jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie...
Zrobiło jej się lepiej, nie tylko dlatego, że lubiła piosenkę, z której pochodziły te słowa.
*
Andrzejewski wyszedł na balkon, żeby zapalić, i zobaczył jak Kinga i Marcin chodzą po działce. On obejmował ją czule szeptał coś do ucha.
– Zamiast trzepać kapucyna idź poczytać harlequina – rzucił złotą myślą, po czym obudził żonę. – Patrz, Andżela, jaki numer, ranne ptaszki.
Andżela wstała i podeszła do okna.
– No i co?
– A nie mówiłem, że ci dwaj się poptrzykali? Jeszcze ślubu nie wzięli, a już się rozeszli.
– Że niby ten stary puścił kantem tego młodszego i... – Andżela zachichotała.
– No!
– Że biseks jest?
– Pewnie tak, na parę i na wiatr! Co za historia!
Andrzejewski chciał rozwinąć temat, lecz Andżela poczłapała do łóżka i zasnęła, o czym świadczyło miarowe chrapanie. Nie pozostało więc nic innego, jak wrócić do pierwotnego planu i zapalić. Nie tylko on zresztą. Zobaczył sąsiadów z piętra, Walentowskiego i tego drugiego, Korbacza, spacerujących z papierosami.
*
Siwy skiepował papierosa i położył dłoń na ramieniu Bruna.
– Czy ja się kiedyś, chłopaku, pomyliłem? – Zdaniem Bruna nie raz, a w jednym konkretnym przypadku to nawet katastrofalnie. – Oczywiście poza tamtą sprawą... – Siwy zamyślił się i ścisnął ramię Bruna. – Poza tamtą sprawą... – powtórzył z zadumą, szybko jednak się otrząsnął i zakończył stanowczo: – Ale wtedy sytuacja była złożona!
– Wierzysz im? – spytał Bruno.
– Wierzę.
Bruno wyjął z paczki kolejnego papierosa.
– Dolarowi nie wierzyłeś, ale nie wiedziałeś, na co go stać.
– Nawet Franklin tego nie wiedział – zaczął opowieść Siwy. – A do tej pory Nocny Król wiedział, widział i przewidywał wszystko. Ta bardacha, którą Dolar u mnie zrobił, to był sygnał ostrzegawczy, tak to Franklin odebrał. I to był błąd, bo dla Dolara, to była próba sił. Nie mógł zajechać ojcu, nie był na tyle silny, żeby się z nim zmierzyć, więc przypadkiem wpakował się na moje podwórko. I czekał, co będzie dalej. Pozornie pierwszą rundę umoczył, ale to nie znaczyło, że przerwał grę. Stary się na niego wkurwił, ale wybaczył, odciął od kieszonkowego i tak dalej, ale Dolar kieszonkowego już nie potrzebował. W Reichu z jugolami się spiknął i zaczął samochody kraść! Przerzucał je do Polski i kozakował, ale o tym, że sobie idiota klamkę sprawił i że wpadł na pomysł ściągania haraczy... Dobrze, że na mnie trafiło, bo inny by go zajebał albo psy by go dorwały i cały piękny plan poszedłby się paść. No, piękne plany i tak poszły się paść. Dolar nie wyciągnął żadnych wniosków z tego, co się stało, poszedł swoją drogą: fury, haracze, agentury, no i prochy. Amfa, pełen zakres: produkcja, spedycja, dilerka, import-eksport. Założył gangi, którymi dyskretnie kierował, korzystając z układów i autorytetu ojca. Podpłacał ludzi Franklina, wspierał się młodymi ambitnymi gnojkami, którzy nie chcieli czekać na awans, takimi jak on, którzy chcieli mieć wszystko szybko i po kozacku. Wreszcie skumał się z ruskimi, no i się zaczęło. Pierwszym sygnałem było zaginięcie Tadka, tego „ekspedienta", co wtedy przyjął zza lady Dolara. Wypierdolił cwaniaczek za Odrę, stamtąd ciągnął sznurki i pogrywał. Ostro i, trzeba to przyznać, sprytnie. Co złego, to nie on, a ginęła kasa, towary i ludzie. Zaczął się Dziki Zachód, wolna Amerykanka i ruski bal w jednym, chaos jak skurwysyn, w którym orientował się Dolar i jemu podobni. Kiedy się Franklin w tym połapał, kiedy w końcu do niego dotarło, że jego własny syn go wysadza z siodła, było już za późno...
– A ty nie mogłeś mu powiedzieć?
– Mówiłem, ale on uważał, że przesadzam! Bolało jak cholera, bo Franklin uważał, że ja to robię, żeby odsunąć młodego!
– A nie chciałeś? – Bruno spojrzał podejrzliwie na Siwego.
– To nie było tak. – Siwy się zasępił. – Bo oficjalnie to ja byłem pierwszy po Bogu i to ja miałem przejąć organizację. Przekładając na ten cały korporacyjny szajs, to większość udziałów miał Franklin, ale jako że szedł w lata i chciał spokoju, uważał, że ja będę będę powoził tym okrętem. Krypa jest jego, ale on i syn są armatorami, którzy siedzą na lądzie, a kapitanem trzymającym stery jestem ja.
– Akcjonariusze, rada nadzorcza i prezes?
– Tak jakby, ale jednemu z ludzi nie podobał się kierunek rozwoju firmy. – Siwy zaśmiał się posępnie.
Bruno wiedział, co było dalej, tak z grubsza, bo w tej historii nadchodził jego czas. Nie był to czas dobry, bo nie wszystko poszło jak trzeba, więc dał sobie spokój. Do śniadania jeszcze godzina, więc uznał, można jeszcze przyłożyć głowę do poduszki.
*
Trzy godziny później kończyło się śniadanie połączone z przeglądem prasy.
– To, że nie mamy telewizora, to mała strata, pan Adrian codziennie wygłasza orędzie do narodu – skomentował ze śmiechem Andrzejewski, przeglądając gazetę.
– Ładnie się tak nabijać z głowy państwa? – prowokacyjnie zapytał Leszek.
– Głosowałem, to mam prawo – odciął się Andrzejewski. – Na niego, na Dudę głosowałem.
– To znaczy, że już pan nie zagłosuje? – Ewa była zaciekawiona wyborczo-polityczną logiką biznesmena.
– A dlaczego nie? A na kogo miałbym głosować? – Wzruszył ramionami.
– Prezydent wydaje się panu zabawny...
– To co?
– Prezydent powinien być chyba poważny... – Ewa nadal prowadziła polityczną wiwisekcję.
– W sumie jest – burknął Andrzejewski zza gazety.
– Ale chyba nic nie może?
– No i o to chodzi! – wykrzyknął Andrzejewski.
– To po co nam taki prezydent? – zdziwiła się Ewa.
Andrzejewski westchnął i odłożył gazetę.
– Pani politologię studiuje... – popatrzył na nią jak młody upierdliwy adiunkt, który odesłał ją na drugi termin, bo się zza bardzo wychylała na jego zajęciach. – I nic pani z tego nie rozumie... – Pokiwał głową. – Więc pani wytłumaczę.
– Zamieniam się w słuch!
– W Polsce wszystko jest poukładane, prawda? Więc prezydent nie musi się wtrącać.
Reprezentuje, jeździ, z Trumpem deale załatwia, samoloty nowe, wizy i tak dalej. To mi się podoba! A rządzi Morawiecki i jest dobrze, tak czy nie?
– Jeśli Morawiecki naprawdę rządzi – mruknęła Ewa.
– A nie? – Odpowiedział jej dobrotliwym uśmiechem. – Że niby Kaczyński? Siedzi dziadzia na Żoliborzu, się cieszy, że rządzi, ale faktycznie to młodsi ciągną ten wózek.
– Tak pan uważa?
– Jak bym tak nie uważał, tobym tak nie mówił. – Andrzejewski zasłonił się gazetą, dając do zrozumienia, że to koniec jego wykładu.
– Ale Morawiecki to raczej słabo rządzi – Wtrąciła się Leszek . – Niech pan posłucha; „Jesteśmy tak nieprzygotowani, że głowa mała. Nie ma warunków, personel jest nieprzeszkolony, on nawet o tym nie wie. Nie ma śluz, nie ma izolatek, nie ma wentylacji pod ciśnieniem" – zacytował Leszek. – Wie pan, kto to powiedział?
– Ktoś z opozycji? – Andżela wsparła męża.
– Akurat nie. – Andrzejewski był na bieżąco. – To ta Krynicka, Bernardetta Krynicka, co była posłanką, a teraz sobie nie daje rady ze szpitalem w Łomży. Nie przeszkoliła personelu, to ma, a maseczki i tak dalej, to wszystko będzie. – Odłożył gazetę i oznajmił z powagą: – Moja firma o to zadba, produkcja idzie pełną parą.
– Przynajmniej szła – skomentował Marcin.
– Idzie. – Andrzejewski wstał od stołu i pchnął gazetę w stronę Marcina. – Piąta strona, zdjęcia, rozmowa ze szwagrem, co mnie zastępuje. Pięknie piszą, pięknie: „Produkcja idzie pełną parą".
Andrzejewski wyszedł z jadalni jako zwycięzca absolutny i niepodważalny, jak ktoś, kogo po wyjściu z kwarantanny będzie witał premier albo przynajmniej minister zdrowia.
*
Na posterunkowego Kawuloka nie czekała ani limuzyna ministra jego resortu, ani nawet auto komendanta. Poszedł z buta na Szymony, a tam pożyczył samochód rodziców.
– Do Kaśki jadę! – zakomunikował.
Kaśka mieszkała w Poroninie, ale on pojechał dalej, na grapy bliżej gór i Białki, gdzie stała Zornica. Ciągnęło go tam, może dlatego że Jędruś Świstoń dał mu spokój? Dziwne i nie w stylu Jędrusia, który umiał wiercić dziurę w brzuchu i namawiać do głupich pomysłów jak żaden inny kumpel. Z tym zjeżdżaniem z Wielkiej Krokwi to przecież jego pomysł był! No i parę innych, mniej spektakularnych, takich, o których nikt się nie dowiedział, to też przecież nie kto inny jak on! Nielegalne jazdy na nartach po parku i ucieczki przed strażnikami, wysmarowanie gównem klamki w lokalu, do którego nie chcieli ich wpuścić, porysowanie lakieru na aucie Walusia, który obił ich kolegę na dyskotece... Oj, dużo tego było, dużo, ze śnieżnym kutasem zdobiącym szkolne boisko, otwierającym ponad dziesięć lat temu wspólną listę psot, które wymyślał Jędruś. A teraz cisza, jakby nagle zrezygnował. Powód mógł być tylko jeden: namówił kogoś innego. Ale kogo? Może Kubińca, co służył w Nowym Targu? Znają się, rodzina przecież. Zadzwonić do niego i zapytać? Ale jakże to tak? „Sierżancie Kubiniec, tu posterunkowy Kawulok z Zakopanego. Czy Andrzej Świstoń prosił pana o nielegalne wydobycie danych i pomoc w inwigilacji obywateli?" No przecież, że nie.
Podjechał w pobliże pensjonatu, ale nie od głównej drogi. Zaszedł od strony lasu i spojrzał na dom. Nic szczególnego się nie działo, parę osób leżało na leżakach, bo pogoda piękna pogoda, latał dron, sielska atmosfera. Dopiero kiedy spojrzał przez lornetkę, zauważył, że jeden z mężczyzn ma pod okiem solidną śliwę. Niby nic, a jednak...
Ciekawe co się dzieje u tego całego Szydlaka, na którego prześwietleniu tak bardzo zależało Jędrusiowi. Schował lornetkę do kieszeni i ruszył naokoło lasu, żeby znaleźć jakiś dyskretny punkt obserwacyjny. Nie zauważył, że sam jest obserwowany. Że ktoś śledzi każdy jego krok.
ODCINEK 42
Pieprzony koronawirus! Chyba im się styki od tego pogrzały, bo przecież takie zdjęcie normalnie by zrobiło szał! Na temat, bo goście z kwarantanny, jest mordobicie, było alko i jest dawny celebryta. Teraz liczy się oldskul, „Psy 3", „Ślepnąc od świateł" i nawet ten przydługi film „Irlandczyk", czy jakoś tak. W końcu zadzwonił Trzepak, czyli Janusz Trzepiński, i wyjechał:
– Gapa, ciebie o pojebało czy o jedno zero za dużo wpisałeś? Melanż był grany a konto wypłaty, prawda?
– Najpierw to mi Trzepak powiedz, czy ci zdjęcie jakieś pasi?
– Pasi prawie każde, ale, kurka, nie za sto kawałków!
– A za ile?
– Ujmij zero, dołóż tekst i dorzuć coś jeszcze.
– Jeszcze? – Gapiński się skrzywił. – Ja tu wspólnika mam, w koszty idę, wiesz, jakie
ceny są w Zakopcu?
– Najniższe w roku, już po Sylwestrze, co nie?
– Byś się zdziwił!
Pewnie, że Trzepak by się zdziwił, bo nawet wiedząc, że z Gapy jest stary pijak i obleś, że ma kłopoty z kasą i zasadniczo byle co go nie brzydzi, to jednak nie sądził, że będzie mieszkał w pensjonacie dla klientów opieki społecznej.
– Ile i co w zamian?
– Piątka i duży miś.
– Najpierw mi powiedz, co to za miś, a ja ci powiem, czy on, ten miś, faktycznie jest duży i czy ta piątka będzie w starych czy w nowych złotych.
– To ja ci mówię, że to miś na miarę naszych możliwości...
– No to ja jestem niedowiarkiem i raczej tej piątki nie widzę.
– To zobaczysz, będę miał gościa z ekstraklasy.
– Zobaczę? Wykaż się, dobra?
– Mówisz, jakbyś mnie nie znał.
– No właśnie dlatego mówię, że cię znam.
Tak, Trzebiński znał Gapę doskonale, więc wiedział, że może się po nim spodziewać
wszystkiego: i prawdziwej bomby, i niewypału.
Właśnie to planował Gapiński. Niewypał. Pośle młodego, niech napaparzzuje trochę fotek, a on je poda Szydlakowi na tacy. Powie, że młodszy kolega się zagalopował, że ten temat nie pójdzie i zajawi jeszcze sprawę z sąsiedztwa. Coś powinno z tego wyjść, jakiś konkrecik do tego, co dostanie od Trzepaka. Dlatego młody był taki zdygany, widocznie zobaczył te sto tysięcy, he, he! Dlatego długo czekał na odpowiedź, ale było warto. Rzucił dyszkę, a liczył na pięć, sześć, a tu... Koronawirus żre. Zaśmiał się. Młody pewnie też liczył na pięć, sześć do podziału, więc dostanie dwójkę i będzie szczęśliwy. Ósemka brutto, nie jest źle, oj, nie jest źle! Wybrał numer młodego, niech buja wory i jedzie pod dom Szydlaka!
*
W cywilu ktoś taki, jak kapitan Juliusz Stefański, byłby nazywany haerowcem. A dokładniej głównym konsultantem głównego personalnego. Najczęściej to on odpowiadał za sporządzenie informacji na temat oficerów i współpracowników. Robił to rzetelnie, nie pisał własnych wniosków, tylko w bezwzględny sposób zestawiał dane. Interpretacja należała do innych. Stefan był jak perfekcyjny operator aparatu rentgenowskiego, który prześwietlał delikwentów w bezbłędny sposób, ale zdjęcia opisywał już ktoś inny. Często, a zależało to do kierunku, z którego wiał wiatr, ta sama noga była według opiniującego jego pracę zdatna do skoków z pełnym obciążeniem lub taką, która nadawała się tylko do amputacji.
Dzisiaj w sposób niezwykle obiektywny opisał kilka takich kończyn, na których służba kontrwywiadu mogłaby skakać po całym świecie, ale i tak może zdecydować dziurawa skarpetka albo szorstka pięta. C'est la vie, jak mawiają Francuzi. Przy okazji wrzucił pod lupę tę trójkę od Koniecznego. Gdy zobaczył ich dossier, to się przeraził. Co taki, z całym szacunkiem dla Artura, zwykły glina, może chcieć od tych facetów? Każdy z nich miał, lub ma mniejszy parasol, każdy jest ciekawym typem, w dodatku w coś zamieszanym. A jeden jeszcze mógłby się przydać. Pożegnał się ze służbą, a raczej służba pożegnała się z nim, ale zawsze ten, kto czytać będzie raport, może dojść do wniosku, że był to karygodny błąd poprzednich rządów.
*
Siwy palił papierosa i nie miał ochoty na pogaduszki, ale Kinga go zaskoczyła.
– A pan Bruno? Przeważnie panowie palą razem – zapytała, stając obok niego na molo.
– Przeważnie tak, ale on lubi sobie, wie pani, poczytać! Książka po śniadaniu, drzemka po obiedzie i ma kawałek dnia zagospodarowany. On to się nawet z tej kwarantanny cieszy.
– Taki uporządkowany, jak harcerz?
– Harcerze nie palą! – odrzekł Siwy ze śmiechem.
– No to jak wojskowy!
– Armia to nie dla niego, to indywidualista jest! Nie tylko pani tak się o niego dopytuje, dziewczyny zawsze na niego leciały, a on... – Pokręcił głową.
– Długo się panowie znają?
– Jakiś czas, ale w takiej sytuacji jeszcze nie byliśmy. Pani chyba też nie, na pewno nie – poprawił się Siwy. – No chyba że się pani takie turnusy trafiają co roku...
– Oczywiście, że nie. Robertowi też nie. To nie jest zły facet.
– Tego nie wiem, ale na pewno pani nie jest złą kobietą.
– Odbieram to jako komplement.
– No i słusznie, no i słusznie, pani Kingo!
Siwy wszedł do pensjonatu i od razu skierował kroki do jadalni i ekspresu z kawą.
*
Jędruś Świstoń podjechał motocyklem w pobliże osiedla na wierchu. Przejechał przez parking pod sklepem, przeszedł przez łąkę, minął chałupy pod lasem i opuścił teren zabudowany. Zrobił wielkie hałaśliwe koło, a później kolejne, żeby każdy w okolicy wiedział, że przez pola tnie fanatyk enduro. Wreszcie ukrył maszynę w krzakach, zawiesił na szyi aparat i poszedł na bezkrwawe łowy. Tak to nazywają fotografowie, którzy robią zdjęcia zwierzętom. Kim jest jego zwierzyna, nie wiedział. To znaczy tyle, o ile. Wszyscy wiedzieli, że to jeden z tych facetów, co się dorobili na spirytusie Royal, na imporcie-eksporcie, w którym o wysokości zarobku decydowali celnicy i koneksje, że obracał się w kręgu szemranych gości, że miał ojca, który trząsł półświatkiem, ma willę Florydzie, posiadłość na Mazurach, willę pod Warszawą i dom na Podhalu. Że ostatnio w hotele zaczął inwestować, że wspólników ma dziwnych, że nigdy nie siedział i zna gwiazdy z kolorówek. Imprezy robi duże, lubi się bawić, ale w góry podobno przyjeżdża, żeby się wyciszyć. Pershing i inni też tu przyjeżdżali dla relaksu, a nie dla interesów azyl tu jest, nie ma strzelanek, tylko święty spokój. Aż w 1999 na Szymoszkowej zabili Pershinga i złamali zasady. On to znał z opowiadań tylko, nie było go jeszcze na świecie, ale dużo czytał. Zabawy, dziewczyny, kapele góralskie grały na dwie zmiany, najlepsze fury. Teraz te najlepsze to już nie tylko beemki, merole czy lexusy, które Pruszkowscy podobno wprowadzili na salony. U Mateusza Szydlaka, a formalnie u jego żony na podjeździe, bo to na nią dom jest zapisany, stoi SUV Bentleya. Od Bentleya, poprawił się w myślach, bo tak piszą na portalach. Ubranie od Versace, biżuteria od Tiffany'ego, auto od Bentleya.
Zrobił parę zdjęć i tego bentleya i tych tańszych, to znaczy panamera i cayenne od Porsche, meroli, beemek. W domu musiało być z dziesięć osób, pewnie gospodarz, żona, ze dwie znajome pary i jakaś obstawa. Szkoda, że niewiele widać, bo choć elewacja domu od strony gór jest szklana, to odbija się w niej słońce i nic nie widać. Wróci wieczorem. Albo i nie wróci. Przypomniał mu się ten cholerny ninja, człowiek w czerni, który dał mu po łbie. Po plecach przebiegł mu dreszcz, rozejrzał się, posłuchał odgłosów, ale chyba jest czysto. W biały dzień się chyba nie odważy?
Położył się i czekał, aż Szydlak wyjdzie przed dom albo przynajmniej otworzy wielkie drzwi. Czekał tak z pół godziny, aż stracił cierpliwość i zaczął się rozglądać po okolicy. Minuta patrzenia na dom i z minuta szukania czegoś ciekawego na łące, we wsi, pod sklepem, w lesie... Szyba, od której się odbija światło, łąka, pusta i wyschnięta, przez wieś chłopak na rowerze jedzie, pod sklepem dwóch miejscowych w baciokach pije piwo, w lesie nic. Ptak jakiś. I tak w kółko.
Wreszcie przyuważył coś w krzakach na skraju lasu. Podjechał i wyostrzył. O cholera! To Seba Kawulok! To łajza, mówił, że nie może, że go to wszystko nie obchodzi i takie tam. Kiedyś łykał wszystkie aferki, wchodził w różne akcje, ale jeszcze pod policją dupościsku jakiegoś dostał. Przeskurwysyńsko się przeostrożny zrobił. I taki się w kurwę poukładany! Jak nie ten Sebuś, którego nie trzeba było na cokolwiek głupiego namawiać. W sumie ten numer z kutasem ze śniegu to Adaś Mrowca wymyślił, ale żeby okryć go folią, „coby ubrany był w gumę, jak prawdziwy fiut", to już Seby była inicjatywa. Ależ się wtedy porobiło! I na zebraniu rodziców potem babcia Zośki Chowaniec gadała, że to przez seksualizację, tęczę i feministki. Oj, działo się, a teraz? Teraz to on sobie karierę zaplanował! W dwa ostatnie roki tak się zmienił, pewnie tak Kaśka do tego rękę przyłożyła, bo to skrzętno baba jest. I ładna. A jak ładna, to i może chłopa do syćkiego przekonać.
Zrobi mu na pamiątkę zdjęcie. Pstryk, pstryk, pstryk! Posterunkowy lornetuje z krzaków dom spokojnego obywatela, he, he. A to się zdziwi, jak mu tę fotkę wyśle. Albo jeszcze lepiej, zamaże mu oczy i da do gazety! A co tam, nikt go nie rozpozna, a fotka będzie, że ochraniarze się kręcą. Ale teraz musi pokazać, gdzie to jest, więc zrobił szerszy kadr i wtedy zauważył, że kilkadziesiąt metrów od Seby coś albo ktoś się rusza. Ninja? Podjechał obiektywem bliżej i zobaczył dwóch potężnych typów przedzierających się przez krzaki. Szli ostrożnie, powoli, pokazując sobie miejsce, gdzie jest stanowisko Seby. Rozdzielili się, jeden go weźmie z boku, drugi z góry!
*
Nic ciekawego. Duży dom, drogie auta, ale żadnego ruchu. Już miał się zwijać, kiedy zadzwonił telefon. Kurka, to Jędruś! Zrzucił go. Po chwili przyszedł SMS, spojrzał na ekran: „Seba ucikaj dwoch idzie ku tobie na 9 i 12 sprdl!".
To jakiś głupi żart? Oddzwonił.
– Seba, uciekaj, jeden z prawej drugi z góry cię zachodzi, jakieś dwadzieścia metrów, dawaj po skosie w swoje lewo, zaraz będę motorem w miejscu, gdzie się krzyżują ścieżki.
Kawulok usłyszał za sobą trzask gałęzi. Potem cisza, jakby ktoś przystanął. Nie czekał, puścił się w dół. Jeśli tam na górze to był Jędruś, jeśli to żart, to go chyba zabije!
ODCINEK 43.
Posterunkowy Sebastian Kawulok pędził w dół, ale nie na łeb, na szyję, ale tak, żeby dobiec, żeby się nie przewrócić i nie ułatwić sprawy pogoni. I nie oglądał się za siebie, choć zżerała go ciekawość, bale trzask łamanych gałęzi był zbyt blisko i rozsądek przeważył. Dobiegł do ścieżki wydeptanej przez ludzi i zwierzęta, niedaleko był zarośnięty drzewami parów, w którym płynął strumyk. Wybrał miejsce nieco powyżej ścieżki, żeby było szybciej, choć wiązało się to z pewnym ryzykiem. Gdy dopadł brzegu parowu, wybił się i przeleciał na drugą stronę. Gdy był w powietrzu, zadzwoniła komórka, zdekoncentrował się, przewrócił się, przekoziołkował i stracił cenne sekundy. Wstając i podrywając się do biegu, zobaczył goniącego go faceta. Za chwilę przeskoczy przez strumyk i jeśli dobrze wyląduje, ustoi i wpadnie w rytm, to rozpędzi się i go dogoni, więc Sebastian na wszelki wypadek ruszył pod górę, tak żeby utrudnić tamtemu sprawę. Niepotrzebnie, bo człowiek w czarnych dżinsach i czarnej kurtce wylądował kilka centymetrów za blisko i nie tylko nie ustał skoku, nie tylko nie wybił się jak z bloków do szybkiego sprintu, lecz wygiął się w tył, balansując przez moment, by runąć do parowu z głośnym jękiem: „O kurwa!".
Ten, który biegł za nim, nie popełnił błędu, pobiegł, jak prowadziła ścieżka, nie był jednak tak potężny jak ten, który właśnie gramolił się z dna strumienia, za to szybki. Piekielnie szybki. Teraz nie było już czasu na kalkulowanie, gaz, gaz, gaz!
Seba wiał, ile sił w nogach, starając się kontrolować oddech, żadnej zadyszki, żadnej kolki, żadnego szarpania tempa, bez paniki! Słyszał zbliżające się kroki i dzwoniącą komórkę. To na pewno Kaśka, ale przecież teraz nie odbierze! Starał się biec tak, by nie tracić sił, za to tamten wyczuł szansę i przyśpieszył, dodając sobie animuszu okrzykiem: „Stój, kurwa!". Aż tyle i tylko tyle. Dopiero po kolejnych parunastu metrach znów krzyknął: „I tak cię, jebańcu, złapię!". Te słowa miały obezwładnić Sebę, ale tylko dodały wiary, że da radę, bo głos był co prawda zły, mocny, ale za to bardzo zdyszany. Przyśpieszył więc lekko, w kontrolowany sposób, żeby pokazać tamtemu, że nie da rady. Kątem oka dostrzegł jednak, że gość ma więcej sił niż mogłoby się wydawać, nie stracił ich, tylko bejsbolówkę, która mu spadła z głowy.
Kawulok usłyszał szum, nad łąką leciał dron, pewnie tego gościa z Zornicy i pewnie z kamerką albo z aparatem. To dobrze czy źle? Bo z jednej strony jest policjantem, który poza służbą czai się lornetką w krzakach, a z drugiej zawsze może być gorzej, jeśli tamci dwaj zechcą go obić albo i gorzej. Obie strony nie potrzebowały świadków, a jak bardzo, to już zależało od finału. Przewaga stopniała do dziesięciu metrów, więc Seba musiał włączyć ostatnie rezerwy, by utrzymać dystans. Na jak długo starczy sił i jemu, i temu, który go goni?
Nagle rozległ się ryk silnika, od strony domu Szydlaka pędził quad, który rozwiewał wszelkie wątpliwości. Jeśli Jędruś się nie pojawi, to go dogonią! Ryk silnika nabrał nowej barwy, z drugiej strony walił na łeb, na szyję Jędruś na swoim KTM-ie. To dodało mu sił, wiedział, że zostało mu tylko czterdzieści metrów, popruł więc, ile fabryka dała.
Odskoczył od goniącego go typa na kilka kolejnych metrów, musi sobie wyrobić przewagę, bo przecież to nie film przygodowy, na którym Jędruś, jadąc na koniu, podniesie go jedną ręką i galopem oddali się od prześladowców.
Jędruś stał przygotowany przodem do zbocza i czekał, kręcąc gazem. Kawulok klapnął na siodełku, motor delikatnie szarpnął, a on z trudem złapał równowagę. To była jednoosobowa maszyna, więc on siedział, a Jędruś jechał na stojąco. Powoli nabierali tempa, wydawało się, że napastnik ich dogoni, ale zabrakło mu dwóch, trzech metrów. Mężczyzna upadł i wrzasnął: „I tak kurwa nie uciekniecie, zasrańcy!".
Jechali powoli pod górę, a quad rósł w oczach, jeszcze chwila, dwie i pomarańczowo- -biała maszyna Świstonia zostanie staranowana przez czarnego quada polarisa. Jednak Jędruś jakby nie miał układu nerwowego, skręcił w lewo, zrobił ciasny łuk i ruszył niemal prosto na goniący ich pojazd. Gość na quadzie próbował przeciąć im drogę, dodał gazu i... W kieszeni Kawuloka zadzwoniła komórka.
*
Adrian nigdy nie kręcił tak pasjonującego filmu. Rutynowy lot zamienił się w skrzyżowanie dynamicznego dokumentu z kinem akcji. Najpierw dwóch ludzi goniło trzeciego, który pędził w dół porośniętym drzewami zboczem. Byli blisko, ale facet sprawnie sforsował strumień, a jeden ze ścigających odpadł. Potem wydawało się, że zostanie złapany, ale mówiąc językiem komentatorów sportowych, „lider wyścigu odpierał każdy atak". Wreszcie z góry ruszył quad i wydawało się, że uciekającego nic nie uratuje. Aż tu nagle pojawił się kolejny uczestnik tej gry, motocyklista na KTM-ie. To była odsiecz dla uciekiniera. Motor była chyba stodwudziestkapiątka, bo mała i ledwie ciągnęła, ewidentnie brakowało jej mocy. Czterdzieści koni to dużo, ale nie w sytuacji, gdy jest jeszcze pasażer. Na goniącego piechura wystarczyło, ale quad wprost połykał dzielący ich dystans. To było jak pojedynek fabrycznych mistrzów, jeźdźca KTM-a Taddy'ego Błażusiaka i króla quadów Rafała Sonika. Nagle motocyklista wykonał wariacki manewr: zawrócił niemal w miejscu i pognał wprost na quada. Wydawało się, że czterokołowiec, zbaczając z kursu o metr, góra dwa, zdemoluje jednoślada i jadących na nim dwóch mężczyzn. Potężny silnik quada ryknął, pojazdy znalazły się na kursie kolizyjnym i wtedy quad wyleciał w powietrze. Nadmiar mocy, nierówny teren i ostre nachylenie sprawiły, że niebieski czterokołowiec niemal zrobił w powietrzu pętlę, waląc się po krótkim locie na plecy. Faceci na motorze byli uratowani, oddalali się niespiesznie, zakładając pewnie, że skoro pościg został przerwany, to teraz trzeba szczęśliwie i bez ryzyka dojechać do mety.
*
– Warto było zrezygnować z drzemki – usłyszał Adrian. Za jego plecami stał Bruno.
– Będzie można obejrzeć ten film?
– Oczywiście – odpowiedział Adrian.
Chętnych będzie więcej, ryk maszyn wywabił mieszkańców z pensjonatu, nawet Robert wyjrzał przez okno, wszyscy jednak musieli się na razie zadowolić akcją stawiania na koła quada i doprowadzanie do stanu używalności jego kierowcy. Trzech krzepkich, ubranych na czarno facetów i tak wyglądała dość sensacyjnie. Bartuś kręcił komórką film, za dużo widać nie będzie, ale czego nie pokaże kolegom, to ozdobi komentarzem. Opowie o wszystkim, a zwłaszcza o tym, czego nie widział.
*
Jędruś podwiózł Sebę do drogi. Nie było czasu na pogaduszki, posterunkowy Kawulok wskoczył do tatowego auta, odpalił i ruszył na Poronin. Spotkał się z Kaśką na podwórku, a ona od razu się o coś przyczepiła:
– Coś taki uchatany i brudny?
– W lesie trenowałem.
– Z nim? – Wskazała zsiadającego z motocykla Jędrusia.
– No, z Jędrusiem.
– A co to, on na motorze, a ty biegłeś? – przesłuchiwała jak doświadczony śledczy.
– A spotkaliśmy się.
– A spotkaliśmy się? Ze mną się miałeś spotkać, tak mi twój ojciec powiedział, bo ty żeś nie odbierał!
Nie odbierał, bo przecież jak miał odebrać? I nie mógł jej o tym opowiedzieć. Coś tam nakręci, ale co powie Jędrusiowi? Jest mu to winny, no i ma do niego kilka pytań...
*
Gdy się pracuje tam, gdzie kapitan Stefański, to nie można dzwonić i telefonować sobie ot tak, i do kogo się chce. Sam lubił badać różne powiązania, koneksje i ślady. Najchętniej poszedłby do budki telefonicznej, ale ostatnia warszawska zniknęła trzy lata temu. Szkoda. Miał za to stałe godziny wychodzenia na spacer z psem, więc wiedział, że komisarz Konieczny go znajdzie, przecież to on ma do niego interes.
Od chwili, gdy Stefański przejrzał kartoteki całej trójki, też chciał się paru rzeczy dowiedzieć, ale był zbyt doświadczonym oficerem, by się śpieszyć i zdradzać zainteresowanie. Spokojnie poczeka, parę godzin go nie zbawi.
ODCINEK 44.
Młody się nie odzywa, pewnie spieprzył sprawę. Dziadostwo teraz takie, bez ambicji, bez jaj i warsztatu. Gapiński już zapomniał, że będzie miał parę tysięcy, które zapewnią mu zaspokojenie najpilniejszych potrzeb, teraz myślał o tym, ile mógłby jeszcze zarobić, a zarobi, tylko jeśli ten cały Świstak coś ciekawego przyniesie. A że Jędruś Świstoń nie przyniósł niczego i nawet nie zadzwonił, to nie był już dla zniecierpliwionego Gapińskiego tym, który podrzucił mu temat i dał zarobić, tylko tym, przez którego tracił pewną kasę.
Rozległ się dzwonek komórki, numer którego nie znał. Telefon wibrował, a on patrzył na niego targany wstrętem i nadzieją. Z jednej strony może to być teleankieter, konsultant z banku albo ktoś, komu wisi kasę, ale z drugiej... Odbędzie zatem podróż w nieznane.
– Jesteś tu jeszcze? – spytał ktoś.
– Halo, kto mówi?
– Gapa?
– Tak, Mariusz Gapiński – powiedział dziennikarz sucho. Nie lubił swojej ksywki.
– Po chuj mi się przedstawiasz, jak wiem że ty, to ty, poza tym ja rzadko do kogoś dzwonię, a jak już dzwonię, to wiem do kogo. Proste?
To był on. Jak mógł nie poznać tego głosu? Przecież to Dolar!
– Mateusz Szydlak? – zapytał uprzejmym, lecz nie lizodupnym głosem. Trudno zachować balans i mówić na luzie, a jedocześnie uprzejmie do gościa, który nie jest profesorem filozofii, po godzinach pracy ćwiczy na siłce, a do tego ma majątek, który określa nie sześć, a siedem zer.
– Gdzie jesteś? Masz coś dla mnie, prawda?
– Chyba mam... – odrzekł tajemniczo Gapa, bo miał i nie miał. Bo miał informację o Siwym, ale też chciał mu pokazać zdjęcia i uprzejmie go poinformować go, że zrobił je nieodpowiedzialny gówniarz, któremu już dał po uszach i ustawił.
– Chyba? Dupę mi zawracałeś, że masz dla mniej jakieś informacje, a teraz „chyba"?
Ogarnij się!
– Tak, mam coś, ale jeszcze podrążyłem głębiej...
– To mi o tym opowiesz. Adres puść esem, za parę minut ktoś tam będzie.
Rozmowa się zakończyła, a Gapiński, choć czekał na ten telefon, nie wiedział, czy jest wygrany czy stoi w obliczu klęski. Z takimi facetami nigdy nic nie wiadomo. A mama mówiła „ucz się". No to się uczył. I to dobrze, a nawet bardzo dobrze. Laureat olimpiady polonistycznej, brawurowy surfing na kilku wydziałach, i co? Teraz jest gołodupcem czekającym na audiencję u faceta, który pierwszy milion przemycił, drugi wymusił, trzeci ukradł, czwarty przekręcił, piąty i kolejne wyszarpał ojcu i wspólnikom. I to do niego należy salon, ten, który był, ten, który jest, i ten, który będzie. Bo pieniądz nie śmierdzi, dlatego on też próbuje wszystkiego, by ten pieniądz zrobić.
*
Zamieszanie wywołane niecodziennymi zdarzeniami na łące przed pensjonatem postawiło wszystkich na nogi. W jadalni oglądano film z drona, analizowano przebieg akcji, każdy miał coś do powiedzenia. Kinga szybko się znudziła i wyszła na dwór. Nie zauważyła, że za jej plecami pojawił się Robert.
– Czego chcesz? – Starała się być tylko oschła, ale wyszło opryskliwie.
Robert uśmiechnął się krzywo i złożył ręce jak do pacierza.
– Już nic. Zupełnie nic.
– To dlaczego za mną chodzisz?
– Nie wiem. – Naprawdę nie wiedział. – Nie powinienem, zrobiłem z siebie błazna...
– Błazna? Pajaca raczej. – Miała być przecież przynajmniej neutralna, nie prowokować go!
– Masz rację, masz rację. – Uniósł ręce, jakby się poddawał.
– No to po co się tu plączesz?
– Chcę to wszystko zrozumieć.
– Ja ci nie pomogę, bo sama próbuję to ogarnąć i mi nie wychodzi.
– Przede wszystkim chciałem cię przeprosić, to ci jestem winien.
– Ja też cię przepraszam, popełniłam błąd, straciliśmy nad tym kontrolę, nie ma sprawy. Wolę tego nie pamiętać.
– Ale jak wrócimy do życia, do tego, co mamy, do rodzin?
– Sama nie wiem, a jak będę wiedziała, to cię znajdę i ci wyjaśnię, tylko mnie nie naciskaj, okej?
– Okej, okej.
Rozeszli się każde w swoją stronę, a Marcin, który obserwował ich zza firanki, odetchnął z ulgą. Nie na długo, bo poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. To był Bruno, który powiedział;
– Siwy zaprasza na molo.
Siwy zaprasza na molo! Ktoś zaprasza go na jego własny taras, do tego doszło!
*
Usiedli na schodkach pod pomnikiem grunwaldzkim na placu Niepodległości, obok figury, która wyobrażała Lud Góralski składający hołd pogromcy krzyżaków. Pogromca spoglądał na Tatry w formie popiersia na szczycie obelisku. Nie dla Jagiełły się tu jednak spotkali, lecz dlatego że z tego miejsca widać było, czy ktoś idzie, bo na placu jest monitoring i jeśli przyszliby jacyś zbóje, to wszystko zostałoby nagrane.
– Co tam robiłeś? – bez wstępów zaczął Jędruś.
– To samo co ty. – Seba wzruszył ramionami.
– Byś podziękował może...
– Dzięki, stary.
– Za dziękuję się nie kupuje, gadaj!
– A co mam ci gadać? To samo co ty mnie? Żeś ciekawy był i chciałeś coś zobaczyć, a tu...
– A tu zbóje jakieś.
– Zakapiory pierwsza klasa, nie przyglądałem się, ale byli nieźli. Dużo trenuję, biegam, a tamten był jak rakieta. Dognałby mnie! Jak się tak bije, jak biega...
– Dobrze, że ten drugi nie był taki szybki, a ten trzeci, na quadzie, to nie jakiś Sonik.
– A tego to nie wiadomo, ty lepiej teren znałeś, żeś go przechytrzył, piknie gruhnął!
– No żem go najibrał, że hej! – zakończył Jędruś śpiewnie, jakby nie był z Kościelisk,
tylko ze Spisza albo gdzieś znad Białki.
Chwilę się pośmiali, po czym Kawulok zapytał:
– A czemuś tak długo się zbierał?
– Do motora kawałek miałem, no...– Świstoń się zaśmiał. – Tablice musiałem zakryć!
– To dobrze, to bardzo dobrze.
– Jak posterunkowy Kawulok chwali za to, żem zasłonił tablice, to znaczy, że dobrze zrobiłem!
*
Siedzieli we czterech, Marcin, Leszek, Bruno i Siwy. Pensjonat był chłopaków, łąka, z hektar pochyłego terenu kawałkiem lasu także. I taras nazywany molo także był ich, podobnie jak i krzesła i stolik, ale honory domu czynił Siwy.
– Macie jeszcze jakieś wątpliwości? – zapytał i wskazał w dół łąki, gdzie stykały się granice ich i Szydlaka.
– Przecież wszystko wiemy – odpowiedział Marcin.
– Może i wiecie, ale czy wierzycie?
– Na tej podstawie mam bardziej uwierzyć, że paru głupków się tu ścigało? – żachnął się
Marcin.
– I że jednemu, jak fiknął na quadzie, wypadła klamka? – włączył się Bruno.
– Ochroniarz milionera, przecież zatrudniają takich z pozwoleniem – stwierdził
Leszek, po czym dodał: – Ja tam nie mam wątpliwości.
– To nie byli zwykli ochroniarze – Bruno przejął inicjatywę – przynajmniej jeden z
nich, ten, który prawie dogonił uciekiniera. To nie był zwykły schab, tylko gość po gruntowanym przeszkoleniu.
– A skąd wiesz? – Marcin nadal był nieufny.
– Po ruchach, szybkości.
– Może lekkoatleta?
– Taaaak – Bruno uśmiechnął się krzywo – taki, który wydaje instrukcje dwóm kafarom?
Taki który obsobacza gościa z pistoletem? Lekkoatleta zwykły?
– Pan, to wiem, kim pan jest – Marcin spojrzał na Siwego – domyślam się przynajmniej, a pan? – Przeniósł wzrok na Bruna.
– Tak, będę musiał parę słów o sobie powiedzieć i pewnie też parę słów o tym,
dlaczego w tym wszystkim jesteśmy... – odrzekł Bruno.
*
Stefan nie miał wyboru, musiał raportować. Oczywiście nieformalnie, bo jak można raportować, skoro sprawy nie ma? Nie ma, nie było i nie będzie, ale jest jedna osoba, z którą musi porozmawiać, zanim spotka się z komisarzem Koniecznym.
Poczuł dreszczyk emocji, który budziła nadzieja na przygodę, na wstanie zza biurka i rozegranie czegoś w terenie. Nie będzie to jakaś wielka szachownica, nie zanosi się na zabawę w Bonda, zresztą nigdy tego nie robił i nie poważał takich cyrków. Jak zwykle będzie się starał tego uniknąć, o ile znów, po latach, wyląduje w siodle.
*
Był mercedes G. I był kierowca. Nie za duży. Nie znał go i szybko zrozumiał, że nie chciałby poznać go bliżej. Małomównym i zimny jak cyborg. Nie jakiś swojski schab, gangus, z którym mimo oczywistych różnic w wykształceniu i obyciu Gapiński mógłby złapać kontakt. Czuł, że się wpieprzył w coś grubego, że przez tego całego Świstaka wpakował się w jakiś zasrany temat, z którego ciężko będzie wyjść.
Jechali w górę, minęli Poronin, łykali kolejne kilometry, ale Gapińskiemu nic nie przychodziło do głowy, a przecież zawsze miał sto pomysłów na minutę. Zapaliłby, jednak bał się spytać tego faceta o cokolwiek. Za to tamten zapytał. Jakby wyczuł, że Gapiński jest lekko skruszony, wyjął z kieszeni komórkę i pokazał mu zdjęcie, na którym pomarańczowy motor jedzie pod górę. Mimo że była to terenowa maszyna, dosiadało jej dwóch jeźdźców.
ODCINEK 45
Mercedes G, mimo że ważył ponad dwie i pół tony na stromej, górskiej drodze jechał w takim tempie jak kiedyś dawno temu szybkobieżna winda w Pałacu Kultury. Wtedy jednak była ciekawość, jak będzie na szczycie, na tarasie widokowym, co zobaczy, czy spotka kogoś znanego, co opowie potem kolegom. Będą pytać, a on im opowie... Tak było wtedy, grubo ponad trzydzieści lat temu, ale nie teraz, a przecież marzył o takiej sytuacji: Mateusz „Dolar" Szydlak podsyła po niego człowieka z merolem AMG i zaprasza do swojej górskiej rezydencji, po prostu bajka. Ale w tej bajce miał być gajowym, który rozpruje wilka, a jest Czerwonym Kapturkiem, którego wilk nie tylko pożre, ale i wysra. Zdjęcie na ekranie smartfona nie było wyraźne, on jednak doskonale wiedział, że motocyklem kieruje Świstoń.
– Znasz ich? – zapytał metalicznym głosem kierowca Szydlaka.
– Chyba tak.
– Chyba? – Metal był naostrzony jak brzytwa.
– Domyślam się, kim jest jeden z nich, a drugi? Nie mam pojęcia, pierwszy raz typa widzę.
– To się nie domyślaj, tylko mów szefowi, nie ściemniaj, dobrze? Zaraz dojeżdżamy, a tym masz przygotować piękne zeznanie, tak po szczególe, wszystko, co wiesz. Ja się orientuję, kiedy ktoś mówi prawdę, zresztą pomogę ci, jak będzie potrzeba. Skup się, bo szkoda czasu, szef nie lubi go tracić.
Gapiński czuł, że po jego plecach spływa strużka potu. Musi od niego bić zapach strachu, a może mu się tylko wydaje, bo ani dziś, ani wczoraj nie brał prysznica, więc może tylko śmierdzi, bo śmierdzi...
*
Zdjęcia z drona były o wiele wyraźniejsze, Siwy i Brono studiowali je na ekranie laptopa.
– Mówisz, że jest dobry? – Siwy wskazał palcem najmniejszego z trzech ludzi Dolara.
Palec Siwego pozostawił na ekranie ślad, który byłby marzeniem każdego policyjnego technika. Linie papilarne Siwego były teraz na głowie około czterdziestoletniego blondyna niczym aureola.
– Dobry, a nawet bardzo dobry, ale trafił na złą stronę mocy – stwierdził Bruno.
– Bo twoja jest dobra?
– Na pewno lepsza. Jest zło i jest wielkie zło, jego przyciągają tacy ludzie.
– Ale to nie on wtedy...
– Nie, wtedy był gdzie indziej, zresztą inny typ roboty. To był czysty Dolar, jego
styl, jego metoda. – Bruno zaciągnął się papierosem i dopiero wtedy dokończył wypowiedź: – Za to na bank Norbi był wtedy tam. – Wskazał palcem góry.
– Jesteś pewny?
– Kopernik nie żyje, tego jestem pewny, ale on był doskonałym narciarzem.
Zjechać z Rysów, przejść najszybciej, wspiąć się, dać prawie na krechę żlebem, puścić się z przełęczy... Widziałeś, jak walił pod górę? Ten, który uciekał, był szybki, bardzo szybki, ale gdyby nie pomógł mu kolega na motorze, to byłoby po nim.
– Nie wiesz, kogo ten Norbi gonił, ale wiesz kto go uratował?
– To popularny model, chłopaki się nim jarają, bo nie tylko świetny, ale KTM-em jeździ
ich idol, Taddy Błażusiak, ale sądzę, że to ten sam.
Na kolejnym zdjęciu był Jędruś Świstoń zakładający motocyklowy kask.
*
Było im głupio, bo potraktowali Kingę jak służbę, która ma wychodne, ale musieli to omówić sami. Powiedzieli, że ostatnio ona wszystko robiła, więc niech poczyta, obejrzy coś, przejdzie się wokół posesji. A ona chciała być z nimi, choćby w kuchni, nawet robiąc to, o co wcześniej by się nie podejrzewała. Kinga Zielińska w kuchni to dla wielu byłby żart, ale teraz sugestia, że jest pozbawiona pracy gospodyni domowej, że „ma wychodne", podziałała na nią jak kiedyś nakaz opuszczenia sklepu z lalkami. Sytuacja była jednak inna: matki nie był stać na jej zachcianki, a Marcina i Leszka na ujawnianie tajemnic.
– Teraz im wierzysz? – zaczął Leszek po wyjściu Kingi.
– Wierzyć, a ufać...
– Nie filozofuj.
– Napisali nam historię naszego życia, jej najmocniejszy fragment znają lepiej od nas, a teraz opowiedzieli o tym, co spotkało Siwego. Dwie historie, efektowne, wzruszające, mocne, ale czy prawdziwe?
– Można coś takiego wymyślić? – w głosie Leszka brzmiało powątpiewanie.
– Właśnie coś takiego! Weź sobie z półki „Hitler, studium tyranii", nawet zaznaczyłem fragment o propagandzie i kłamstwie. Oni uważali, że kłamstwo nie może być małe, musi być monstrualne! Żeby ludzie powiedzieli: „przecież nie można się posunąć tak daleko". A jednak można. Mam ci jeszcze jakieś przykłady przytoczyć? Takie aktualne w miarę, o katastrofach, wirusach, spiskach?
– Trzeba to sprawdzić – stwierdził Leszek, miał taką minę, jakby chciał dokończyć zdanie, ale zamilkł.
– Już sobie przypomniałeś, że nie mamy jak?
Po chwili Leszek odzyskał rezon:
– Oczywiście, że mamy!
Wziął z biurka kartkę i zaczął pisać.
– Co robisz?
– List piszę.
– Jaki list?
– List z prośbą o sprawdzenie tej ich historii. Po czymś takim musiał zostać ślad, to
nie było byle co. Dam, jak przyjadą zakupy.
– A kto ci to sprawdzi?
– Mam zaufaną osobę, sprytną, mądrą...
– Ładną? Panna z biblioteki?
– No tak.
– Będziesz jej robił nadzieję. – Marcin się zaśmiał. – otrzesz łzy po szykowanym
instruktorze narciarstwa, który odjechał w siną dal?
– Oho, zazdrośnik – obił piłeczkę Leszek. – Jak już, to ty będziesz pocieszał Kingę. Ale żeś ją nakręcił...
– Ja? Co ty opowiadasz?
Leszek podszedł do Marcina objął go i poklepał po plecach.
*
Gapiński marzył o czymś takim. O zaproszeniu do prywatnej rezydencji Bardzo Ważnej Osoby. Zobaczeniu, jak mieszka, co ma na ścianach, jakiego sprzętu używa, jaki ma widok z okna. I usiąść w fotelu, albo na kanapie, na której siadują tylko domownicy, przyjaciele i specjalni goście.
Salon miał ze sto metrów, był wysoki, od strony gór przeszklony, z kominkiem, kanapami i fotelami, które zapraszały, żeby wygodnie się rozsiąść. Czy gospodarz wskaże miejsce, czy będzie mógł wybrać? Na razie stał, a gospodarz siedział i ani nie zapraszał, ani nie proponował, tylko pytał.
– Co tu się odpierdala?! – Spojrzał na niego, popijając jakiś dziwny płyn, pewnie zdrowy, pełen ohydnych witamin koktajl. – Mów!
– Panie Mateuszu, gdybyśmy porozmawiali zaraz, pierwszego dnia...
– Ale nie porozmawialiśmy, bo party miałem!
– Bardzo żałuję...
– Jak bardzo, to się dopiero okaże – powiedział Szydlak bez cienia uśmiechu i dodał: – Namiarów do moich ludzi nie znasz?
– To dyskretna sprawa była...
– Miłość z liceum liścik przez ciebie przesłała?
Zaczął żartować, to dobrze, ale tylko po to, by mocniej uderzyć.
– Co tu się odpierdala, mów, bo mam inne tematy!
– Pensjonat Zornica... – zaczął niepewnie Gapiński.
– Znam tych cweli. – Oczy Dolara błysnęły.
– Mieszka u nich Siwy.
– Siadaj i, kurwa, opowiadaj!
Mariusz Gapiński był w grze! W Wielkiej Grze, w Milionerach, w super rozgrywce,
na którą czekał całe życie. Czuł to, wiedział, bo choć Mateusz Szydlak był niezłym cwaniakiem, to jednak nie był aż tak dobrym aktorem, by w ułamku sekundy zagrać zdziwienie, zaniepokojenie i ciekawość.
*
Byli na skwerze, który warszawiacy nazywają Pigalakiem. Dwóch mężczyzn mogło spotkać się przez przypadek, bo dookoła jest dużo biur. Usiedli na ławce.
– Formalnie jestem tylko doradcą – zaczął jeden z nich.
– Ale ja spoglądam w przyszłość – odpowiedział drugi, kapitan Stefański.
– Dużo pan widzi.
– Widzę sprawy oczywiste.
– To bardzo korzystne, kapitanie.
– Źle mnie pan ocenia. Owszem, dbam o moją pozycję, pewnie jeszcze nie raz skutecznie to zrobię. – Stefan spojrzał wymownie na swojego rozmówcę. – Teraz to pewnie nie zostanie dobrze przyjęte, można przelicytować, wyjść przed szereg, taka inwestycja w siebie może być ryzykowna, nie uważa pan?
Tak uważał, bo pokiwał głową. Był oszczędny w słowach, więc nie pytał, wiedział, że Stefański wszystko mu zaraz wyjaśni.
– Ja inwestują w siebie pośrednio. Opracowałem plan pewnej operacji, która nie może czekać. Można powiedzieć, że przypadek sprawił, że możemy rozwiązać kilka problemów.
Zreferował sprawę i zakończył słowami:
– Przekonanie obecnego przełożonego byłoby trudne, oceniam ryzyko jako większe niż rozmowa, którą teraz prowadzę. Spaliłbym temat, a nawet jeśli uzyskałbym zgodę, zagrałbym na odchodzącego. Żadnemu z nas nie jest to potrzebne.
Rozmówca kapitana tego nie okazywał, ale był zadowolony. Jeśli operacja się uda, to będzie miał wejście smoka, a jeśli nie... wtedy będzie się martwił Stefański, on tylko jako konsultant zmeczuje kapitana z odpowiednim człowiekiem, omijając drogę służbową, na której stoi człowiek, którego ma zastąpić.
ODCINEK 46.
Kawulok i Świstoń mieli z grubsza dogadane, co dalej. Po pierwsze, Jędruś schował motor u dziadka, głęboko w szopie. Kask także, i na wszelki wypadek kombinezon, chociaż na akcji był w normalnym ubraniu. Zasłonił tablice, ale pewnie łatwo będzie dojść do wszystkich maszyn, w końcu to nie były golfy, passaty czy skody. Zastanawiał się, co powiedzieć Gapińskiemu, bo przecież nie miał zdjęć i mieć nie będzie. Wszystko fajnie, ale ryzyko było zbyt duże. Najpierw gonił go ten ninja, potem przyjął od niego dzwona, a na koniec pogoń tych trzech typów za Sebą. Znikąd pomocy. Najlepiej, żeby Gapiński zainkasował kasę i wrócił do siebie, do Warszawy. Jędrusiowi chwilowo odechciało się podbijać wielkie tytuły. À propos! Ma tematy do zrobienia, zaraz będą dzwonić z „Tygodnika". Ale Gapiński był pierwszy.
– Masz jakieś zdjęcia? – zapytał, nawet nie rzucając „cześć".
– Nie mam.
– Nie masz bo co?
– Bo jajco, bo byłem u dziewczyny, ale pojadę. – Gapińskiego zamurowało. Takiej odpowiedzi się nie spodziewał. Co za hardy gnojek! – O ile to aktualne – ciągnął, bo wie pan, ja tu na miejscu robotę mam i się z niej muszę wyliczyć, a to, to taki ekstras jest. A tak w ogóle to kiedy jakieś dutki będą?
– Dutki?
– Kaska, pieniądz, kesz?
– Teraz? Przecież jeszcze księgowy tam nie podbił.
– Niech pan nie odpierdala Sapkowskiego.
– Co?
– Sapkowskiego odpierdalać, fantazy sprzedawać, proste? – Jędruś przeszedł na młodzieżowy slang i przejął inicjatywę. Nie był uniżony i uprzejmy, chciał , co jego. – To jasne, trzy stówki, gościu, wisisz! Chwilówka miała być, a tu się zanosi na to, że za bankomat mam robić. Nie jestem frajer, co ty myślisz, że kota z prowincji przyciąłeś i możesz go doić?
Zapadła cisza. Teraz na pewno Gapiński się obrazi, oleje go i sam skasuje pieniądze
za zdjęcia. Huk z nim, o to chodziło, taka była strategia.
– Nno dobrze... – odezwał się wreszcie. – Mam trzy stówki. Po co te nerwy? I mam nową, poszerzoną propozycję.
– Super. To jutro rano na placu Niepodległości.
– Jutro?
– Z redakcji chcą mnie wywalić, tekst im wiszę, ty wyjedziesz, a ja jak ten chuj
zostanę. To po pierwsze. Po drugie, to nie mam kaski, w kielni zero, na karcie debet, motor w naprawie, nie mam go za co odebrać, chociaż mechanik dzwonił, że jest, auta od ojca nie wezmę, bo on każe paliwo uzupełniać, a ja goły jestem.
– O której na tym placu Niepodległości?
– O dziewiątej rano.
– Wcześnie – zamarudził Gapiński.
– Podobno się spieszyło?
– Jak dla ciebie okej, to niech będzie dziewiąta – powiedział zrezygnowany, no bo faktycznie nie miał czasu.
– Tak, dla mnie w sam raz – powiedział Jędruś tonem zwycięzcy, bo było w sam raz, ale nie dla niego, lecz dla Kawuloka, który zaczyna służbę przed południem.
Skończyli rozmowę. Obaj nie byli do końca zadowoleni z jej przebiegu i obaj nie wiedzieli, że szła na głośnomówiącym. Teraz wszystko omówią ze swoimi sztabami: Jędruś z Sebą, a Gapiński z Dolarem i jego ochroniarzem.
*
Kapitan Stefański siedział przy komputerze i korzystał z danych, o których powiedzieć, że są wrażliwe lub tajne, byłoby jak mówienie o ruskich, że mają niezłych hakerów, a o Mossadzie, że prowadzi dość sprawne operacje. Miał zielone światło od dużego szefa, a dzięki rozmowie na Pigalaku został do tego zadania delegowany bez wiedzy bezpośredniego przełożonego. Znów był w siodle, znów trafi w teren, wreszcie zdyskontuje swoją wiedzę i pomysłowość, a na dodatek będzie mózgiem operacji, którą nikt nigdy się nie będzie chwalił. A takie są najważniejsze! I wreszcie zagra na siebie. Ma co prawda dodatek za specjalistę, szanują go i potrzebują, ale na ramionach nic nie przybywa. Już dawno powinien mieć majora, a tak naprawdę to za robotę, którą robił, podpułkownika. Awansowali inni. Koniec z tym! A co z policjantem? Co powie Koniecznemu?
*
Kobieta wpatrywała się w ekran komputera i próbowała skleić z tego, co widzi, jakąś logiczną całość. Nie było łatwo. W i tak skomplikowanej sytuacji kolejny wysyp puzzli, które trzeba było jakoś dopasować, stawał się pracą benedyktyńską, w dodatku wykonywaną po omacku. Znała układ sił, wiedziała teraz dokładnie, czym dysponują wojska obu stron, jakie mają karty, nie wiedziała jednak, kto trzyma jokery i jak je wykorzysta.
Na łące rozegrały się sceny jak z kina akcji, Gapiński był u Szydlaka, była to długa wizyta, i między nim a chłopakiem na motorze nie było kontaktu e-mailowego. Przeglądając jego pocztę i profil na Facebooku, wytypowała kilka osób, które mogły być gościem brawurowo wyratowanym z opresji. Przejrzała jego prywatną pocztę i wytypowała jednego, miał konto pocztowe „Juhas". Umówili się na spotkanie jutro o dziewiątej na placu Wolności, potwierdzili to e-mailami. Włamała się na pocztę Juhasa i znalazła ciekawy lisy. Był adresowany był do znanej dziennikarki, która miała tylko pośredniczyć w kontakcie z jej partnerem. Zdębiała, bo od razu zorientowała się, że obaj są gliniarzami: Juhas młodym krawężnikiem z Zakopanego, a tamten, sprawdziła to w sieci, starym wyjadaczem z terroru kryminalnego w komendzie stołecznej. Wysłała alarmujący komunikat i podjęła decyzję, że pora zacząć działać poza siecią.
*
– Nie idziesz na kolację? – zapytał Siwy.
Bruno pokręcił głową.
– Muszę być czujny. Przeoczyliśmy Norbiego, to źle. Podwójnie źle. Raz, że jest, dwa,
że tak późno się zorientowaliśmy.
– Co jeszcze jest źle?
– Niepotrzebny jest ten sarkazm, Siwy.
– Ale ja tylko pytam.
– To ja ci odpowiadam, że dużo rzeczy.
– Miałeś wszystko przewidzieć.
– Koronawirusa, kwarantannę, wścibskiego dziennikarzynę, przyjazd Norbiego i na koniec jakiegoś typka, który wieje przez pole jak zając.
– Ciekawe kto to?
– A jeszcze bardziej ciekawe, czy nasi gospodarze łyknęli twoją wersję.
– Co znaczy łyknęli? – obruszył się Siwy. – Prawdę mówiłem!
– A skąd oni mają wiedzieć, że to prawda? Sprzedaliśmy im prawdziwe historie z ich i z twojego życia, ale są one tak kosmiczne, że nie wiem, czy ty byś na ich miejscu uwierzył.
Siwy nie odpowiedział, po chwili jednak spojrzał na Bruna i wycedził:
– Ja bym nie uwierzył, ale ja to jestem ja.
– A ja nie jestem ty i gdybym nie był blisko finału, też bym to uznał za bałach.
Nawet ta historia z Dolarem i jego starym jest jak z jakiegoś dętego filmu o gangsterach.
– Ale tej im nie opowiedzieliśmy.
– Tej to nawet ja do końca nie znam.
– Bo nie ma się czym chwalić. Po prostu Franklin po tylu latach mnie wyruchał. Wiesz, jak miało być, w sumie to nawet było: Franklin i Dolar mieli dwie trzecie tego interesu, a ja byłem prezesem spółdzielni. Dobrym i uczciwym – uśmiechnął się – ale jak to się mówi... – szukając właściwego słowa, zaciągnął się papierosem – mało innowacyjnym! Franklin trzymał fason, ale w pewnym momencie w słabości ludzkie popadł, synek mu podsunął jakąś młodą dupę i już po nim. Nie wiedział, że był razem z synem szwagrem. Miał kochankę i synową w jednym i o tym nie wiedział! Taki cwaniak! Nocny Król i wielki gracz, a zrobiono go w bambuko prostym chwytem za kutasa!
– Kiedy się zorientował?
– Jak już było za późno.
– Nie ostrzegłeś go?
– Ostrzegłem, i to był koniec przyjaźni, biznesu i wszystkiego. Miałem przesrane u
jednego i drugiego. Wiedziałem, że tak będzie, ale nie miałem wyjścia, bo planowaliśmy wielką sprawę, Majka miał pójść za Dolara! Jak się zorientowałem, co jest grane, to powiedziałem, że taki chuj, naświetliłem Frankilnowi sprawę i...
– Szkoda Majki.
– Szkoda? – prychnął Siwy. – Szkoda to tego, co ty jej narobiłeś. Idź już.
Bruno wiedział, że powiedział o jedno zdanie za dużo, trzeba było się po prostu bez szemrania zwinąć, co natychmiast zrobił. Idąc do pensjonatu, o mało nie stracił głowy – metr nad nim przeleciał dron, niby zapas, ale wrażenie zrobiło. Usłyszał śmiech. To Adrian uczył tego gówniarza od Andrzejewskich operowania swoją zabawką.
*
Artur poszedł się przebiec. Tak powiedział Joannie, w końcu nie o wszystkim musi wiedzieć. Nie może. To, co robił, nie było już działaniem nieformalnym, lecz nielegalnym. I to bardzo. Czy Stefan mu pomoże? Może tak, tak, ale to wszystko jest pompowaniem balonika, łańcuszkiem, który zaczął młody gliniarz z Zakopanego, potem przyłączył się doświadczony, poważny pies z Warszawy, który na koniec zagrał grubo, wciągając w sprawę mózgowca z kontrwywiadu wojskowego.
Spojrzał na zegarek, uznał, że ma czas, więc przebiegł wzdłuż parku pod uniwersytetem, a potem wbiegł ścieżką pod górę. Zrobił dwie rundy i pobiegł na Dynasy, minął zamkniętą, jak wszystkie inne, kawiarnię Kafka i obok ruin rotundy wbiegł na skwer będący kiedyś posiadłością księcia de Nassau i torem kolarskim. Knajpy zamknięte, teatry i stadiony też, ale biegać można. Jeszcze. Pewnie zaraz to się skończy, wprowadzą restrykcje takie jak we Włoszech, Hiszpanii i Francji.
Znalazł się skwerze, ale nie dostrzegł charakterystycznych sylwetek kapitana i jego psa. Wreszcie wypatrzył zwierzaka, ale wyprowadzała go żona. Dziwne. Mijając ją, zwolnił, pomachał i rzucił:
– Dzisiaj twoja kolej?
– Tak wyszło, Stefan w pracy.
Na kapitana Juliusza Stefańskiego nawet żona mówiła Stefan.
ODCINEK 47
DZIEŃ JEDENASTY
Leszek miał nadzieję, że Maryna, bo tak nazywała się bibliotekarka, odpisze jeszcze w poniedziałek. Odpisze i od razu przekaże list. I nie przez strażaka, nie przez swojego brata, tylko osobiście. Marcin ma rację, podoba mu się. Nie potrafił tego ukryć, zmienić, zaprzeczyć. Tak. To zakrawało na zdradę w biały dzień. Ale czy Marcin jest lepszy? Gdyby tylko Kinga chciała, to by było pozamiatane. Biologia i przeznaczenie. Przedłużanie gatunku. Życie.
*
Kinga weszła do salonu-biblioteki z butelką wina, które zamówiła przez strażaka Józefa Mądrego. Pan Józek dziwił się, że nie słodkie, że wytrawne, i śmiał się z niej, że może być i gorzkie, bo przecież z niej taka pikna dziewcyna, że wszystko osłodzi. Nie lubiła podobnych komplementów, ale pan Józek miał w sobie coś takiego, że nie tylko nie mogła się za takie słowa obrazić, ale i słuchała ich bardzo chętnie. Nie tylko słuchała, ale i odbijała piłeczkę:
– A co na to pańska żona?
– Hej, toć by powiedziała dokładnie to samo! I tylko by dodała, szkoda, że u nas dwie córki, a nie synowie!
Był niemożliwy, śmiała się słuchając jego góralskich żartów.
– A nie chcecie tu może kupić ziemi?
– A skąd pan wie?
– Boście hruba pani i pewnie stoć was na to. Pasujecie tu!
– Tak mówicie, gazdo? – przeszła na pseudogóralszczyznę.
– No, hej! To mam poszukać?
– A ile to może kosztować?
– A nic.
– Jak to nic?
– Nic, tylko mnie weźcie na pytaca, nie ma ode mnie lepszego!
– Słucham?
– Nie wiecie, co to pytac?!
– Nie mam pojęcia.
– To drużba, który zaprasza na wesele, „pytoć", to po naszemu „prosić", hej!
– Ale...
– Nie ma łale, zadne łale! Pytace jadom na cele orsaku, na koniach, piją wódkę na bramkach, płacą za ich rozwarcie i śpiwajom piknie!
I zaśpiewał mocno, i od serca:
Zabili Janicka w Segedynie
Dali go pochować przy Budzynie
– Ale ja...
– Jak mocie chopa, skoro ani razu tu nie przyjechał!
Chciał zażartować, ale to była prawda, tylko wyglądała nieco inaczej. „Chop" był, ale czasie zaprzeszłym i nie byłym. Przecięła cienką nić, jednak teraz po raz pierwszy sobie z tego zdała sprawę.
– A dyć tu nikt do was nie przyjeżdżał? – spytał Mądry się na wszelki wypadek.
– Nie panie Józku, nie. – Uśmiechnęła się. – I nie przyjedzie!
– Bo zaś pani przyjechoło ki komuś.
I tak się pożegnali w południe, a wieczorem przywiózł flaszkę, której nie kupił w Żabce, tylko w jednej z lepszych miejscowych knajp. Polecili mu, że dobre, więc zaufał. Naprawdę było dobre. Z dobrym winem łatwiej było zacząć.
– Marcinie, Leszku...
Mieli nadzieję spędzić ten wieczór sami i omówić po raz kolejny to, co przekazali im Siwy i Bruno, ale Kinga nie wyglądała na osobę, która można byłoby skłonić do pójścia spać, zresztą nie czekała na ich pozwolenie, tylko ciągnęła:
– Chłopcy, muszę wam to powiedzieć... To ja przecięłam kabel.
Zareagowali w sposób, którego się nie spodziewała.
– Mówiłem, że to nie mógł być Bartuś – ucieszył się Marcin.
– Bo uważałeś, że to Siwy i Bruno – przypomniał mu Leszek.
Kiedy wydawało się, że dyskusja będzie dotyczyła, kogo podejrzewali, a kogo nie, Leszek wreszcie zapytał:
– Ale tak w ogóle, dlaczego to zrobiłaś?
Westchnęła ciężko, uśmiechnęła się smutno i zaczęła
opowieść.
*
Być dobrym w sieci, to nie znaczy być dobrym w realu. Kobieta nie spała, nerwowo przewracała się z boku na bok, w końcu podeszła do komputera i zaczęła stukać w klawisze. Sieć to dobra ucieczka, skuteczna i nawet dość zdrowa. Mówią, że to groźny nałóg. Gówno wiedzą. Po prostu nałóg. Są gorsze. Przez tych palantów można się wpakować w niezłe szambo, dojść do ściany, zjechać na dno i stracić kontakt z rzeczywistością. To nie był jeden przypadek, było ich kilku, a jeden z nich zapracował na jej kłopoty w szczególny sposób. Ale on nie jest winny.
*
Maryna Długopolska nie lubiła pracować w nocy. Ale to nie była praca, to było wyzwanie, to prośba, na którą musiała odpowiedzieć. Gdyby wróciła wcześnie do domu, gdyby nie była taka zmęczona... Inwentaryzacja w bibliotece, spacer po górach – robiła to codziennie, przecież dlatego została na Podhalu – wreszcie trening. Gdyby wiedziała, że list będzie na nią czekał, toby go od razu otworzyła, przeczytała i zaczęła szukać. Cholerny idiota, jej brat, wciąż zazdrosny o Elkę i wciąż nienawidzący Leszka z Zornicy. Gdyby to było od kogoś innego, dałby jej list do ręki, a tak położył go w kuchni i udawał, że śpi. Wstała w nocy, zobaczyła leżącą na stole kopertę, zerknęła na nadawcę, serce jej drgnęło i szybko przeczytała list. Nie o takim liście marzyła, ale przyszedł.
Musi mu pomóc. Im musi pomóc. Więc, zamiast położyć się spać, odpaliła komputer i zaczęła przeglądać strony.
*
Klemens Bustryk też nie mógł spać. Jego Jasiek najął się za ochroniarza u Szydlaka. Ten Szydlak mu imponował, bo hruby, silny i dudków u niego telo, co u innych wiórów po robocie w lesie. Nie widziało mu się to wszystko, ale Jasiek miał ponad dwajścia roków. Kiedyś może by go do wojska wzięli, z kufy syćkie głupoty wybili, ale tu na łeb za późno już, to w żyć trza kopać, co by jeszcze coś się dało uratować. Wczoraj poszarpany jakiś wrócił, gonił kogoś, ale się obalił w potok. A po co gonił? Co takiego trzeba zrobić, żeby potem pogonie urządzać? Można kogoś ciepnąć, a nawet trza, na weselu, na zabawie, ale tak po polu gonić, bez jakiej rozmowy? Niechby sobie był ochraniarzem na dyskotece czy w hotelu, tak jak był. Po co się najmował do tego Szydlaka? Kiedyś zbójowanie to nie było to samo co teraz, a przecież Szydlak to zbój i Klemens Bustryk o tym wiedział. Gorzej, że jego syn Jasiek też i ta wiedza wcale mu nie przeszkadzała. Wprost przeciwnie!
*
Kapitan Juliusz Stefański lubił spać. Owszem, pracował w nocy, oczywiście gdy musiał, ale był przywiązany do swojego biurka. Uważano więc, że teren nie jest jego żywiołem, ale przecież w terenie nie pracują same Bondy. Od biegania, a raczej od chodzenia, kontaktów i obserwacji ma się ludzi, trzeba tylko wiedzieć, jak ich użyć. Czasem jednak trzeba zrobić pewne rzeczy osobiście i w porze, którą niektórzy określają mianem niechrześcijańskiej. Może i niechrześcijańska, ale za to katolicka! Jutrznię odprawia się o wschodzie słońce, czyli on teraz ma taką swoja jutrznię. W pół do szóstej. Szybko się opłukał, ubrał i stanął przed posłaniem Jamesa. Ten niepewnie pomachał ogonem i spojrzał na niego, jakby chciał powiedzieć: „Spacer? O tej porze? O tej porze się śpi!".
– Wstawaj, James. – Stefański podrapał psa za uchem. – Dziś wielkie święto, spacer półtorej godziny wcześniej.
Kapitan westchnął ciężko. Pamiętał takie swoje wielkie święto... Chodził do podstawówki, jego ojciec służył w dupie nigdzie, w zielonym garnizonie, a ich szkołę uszczęśliwiono wyjazdem do miasta wojewódzkiego na pochód pierwszomajowy. Pierwsza klasa nauki i ostatni taki pierwszy maj, załapał się. Teraz James załapie się na spacer o wschodzie słońca. Pies nieco raźniej pomachał ogonem, widząc w reku pana różową piłeczkę.
*
Człowiek ninja nie spał, bo tak miał zaplanowane. Gra, która się toczyła, wymagała od niego bezsenności, bo matematyka nie była po jego stronie. O ile wczoraj było to równanie na poziomie jeden jest mniejsze od jeden plus jedna trzecia i jedna trzecia, zatem ile więcej pracy musi wykonać samotna jedność, by nadrobić różnicę między tą wspomaganą ułamkami, to teraz sytuacja się pogorszyła. Po tamtej stronie nadal jest tylko pełna jedynka, za to przybyło ułamków. Pojawiło się trzech nowych typów, może nikt z ekstraklasy, ale sytuacja robiła się trudna. Przeczytał informacje i mniej więcej wiedział, co się mogło wydarzyć. Wszystko dlatego że za tym chłopakiem z „Tygodnika" przyplątał się Gapiński, cwaniak, który żyje z lawirowania między gangsterami, policjantami i czytelnikami. Gapa najpierw się kręcił koło jego domu, a później ktoś go tam przywiózł. Jego dwie wizyty zostały zignorowane, dopiero późniejsze zestawienie wszystkich nagrań pozwoliło z grubsza odtworzyć tę historię. Jedna osoba, która prowadzi inwigilację z okna sąsiedniego pensjonatu to trochę mało. Dlatego nie wiedział jeszcze, co ich łączy, i najchętniej pojawiłby się na placu Niepodległości, żeby widzieć z bliska spotkanie Gapińskiego i Świstonia. Jeśli ten Świstoń jest choć trochę mądry, to się zabezpieczy swoim znajomym gliną. Ten posterunkowy to nikt, ale nikt w mundurze to już jest coś, pod warunkiem że wpadną na ten pomysł. Gapiński na nic nie musi wpadać, na pewno Dolar pośle z nim Norberta... I to był pierwszy z powodów, dla których będzie się musiał zdać tylko na relację, drugim był zaczynający się dzień, kolejny dzień kwarantanny, podczas której musi, przynajmniej oficjalnie, siedzieć w pensjonacie Zornica.
Robiło się niebezpiecznie jasno, słońce zaraz wstanie. Bruno przeskoczył przez ogrodzenie, przemknął między krzakami, błyskawicznie wspiął się po elewacji pensjonatu i przez otwarte drzwi balkonowe wszedł do swojego pokoju. Sprzęt i czarne ubranie zamknął na klucz w solidnej walizce, po czym zwalił się na łóżko. Nie było go na kolacji, więc musi punktualnie pojawić się na śniadaniu. Po chwili spał, oddychając głęboko, miał przed sobą tylko trzy godziny snu.
ODCINEK 48
Becker i Artur biegali rano, skoro świt, bo wtedy mieli więcej czasu dla siebie. Kolejna godzina, której byli pewni, nadciągała późnym wieczorem, i to nie zawsze. No i rano powietrze było zdrowsze, rześkie, nie nasycone spalinami, mało ludzi, pustka w wielkim mieście, postapokalipsa jakaś. Czasem jadący na wściekle poranną zmianę biegacze, tacy jak oni, wreszcie spacerowicze z psami.
Pobiegli na Mariensztat i na Plac Zamkowy. O wschodzie słońca pełna magia! Później z powrotem na Powiśle, wzdłuż Parku Kazimierzowskiego pod uniwerkiem i wtedy... Stefan? O tej porze? Z daleka wyglądał jak on, taka sama sylwetka, lekko niechlujna postawa urzędasa, choć jednak oficera kontrwywiadu, no i ten pies! James wbrew imieniu i temu, że to następca Bonda, był kolejnym w kolekcji żony Stefana, Aliny, shibą! Piesek jak z obrazka dla dzieci, nie za duży, że spiczastymi uszami i zakręconym ogonem. Niektórzy brali go za kundla, a już na pewno nikt za brytyjskiego eleganta. Wątpliwości rozwiał okrzyk:
– James! Piłeczka!
Nad ścieżką przeleciała różowa gumowa piłeczka, a pies sadził za nią radosne susy. To był kapitan Stefański.
– Przepraszam, to kolega, kolega z branży – wytłumaczył Artur Joannie. – Muszę z nim zamienić dwa zdania.
– Możesz nawet trzy – odpowiedziała, patrząc na zegarek. – Pobiegnę do domu i
zrobię śniadanie!
I pobiegła. Zwykle Artur nie przepuszczał okazji, by popatrzeć na jej zmysłowy bieg, wspaniale pracujące pośladki, unoszące się włosy... Teraz niemal sprintem ruszył w stronę Stefana – glina wziął górę nad mężczyzną.
*
Jadąc od siebie z pensjonatu, nie musiała przejeżdżać przed domem Dolara. Wszystko przemyślała: parking dla gości jest za budynkiem, więc jej auto nie rzuci się w oczy, natomiast pokój na ostatnim piętrze i z okna jest odpowiedni widok. Właścicielka pensjonatu dziwiła się, że w tej samej cenie, w ramach posezonowej promocji, nie chce wziąć większego pokoju, ale wyjaśniła, że marzyła o pokoiku w szczycie domu. Skoro chce się wdrapywać na górę, jej sprawa, ona jest przyzwyczajona, a mały pokój to mało sprzątania, uznała gaździna. Dla niej była Marią, tak jak ona, nazwiska miały jednak inne. Nowak i Gąsienica, w sumie każda z nich mogłaby się nazywać Kowalska. Rezerwację zrobiła przez internet, ale nie przez aplikację. Zapłaciła z góry gotówką i powiedziała, że przyjechała tu trochę pochodzić i złożyć do kupy pracę doktorską. Z informatyki, tak powiedziała gaździnie, bo po pierwsze, dla ludzi czterdzieści plus wciąż jest w tym trochę czarnej magii, a po drugie, dobrze się na tym znała, a gdyby chciała, to pewnie miałaby doktorat.
Dziesięcioletnia skoda octavia kombi nie rzucała się w oczy, za to auto, które minęła na rozstajach, było godne uwagi. Zdziwiła się, że trzydrzwiowego nissana patrola na wielkich kołach prowadziła młoda dziewczyna. Fajna laska, pomyślała, po czym zdała sobie sprawę, że kobieta pojechała w kierunku Zornicy. W kierunku, ale czy dokładnie tam? Jeśli tak, to będzie o tym wiedziała.
*
Maryna Długopolska miała dwóch braci, Piotrka, tego od Elki, jego niespełnionej miłości, za co miał żal do Leszka Heine, a co za tym idzie, także i do niej. I Józka, który z nawiązką nadrabiał focha, którego złapał parę lat temu Pietrek. Gdyby to Pietrek miał tego patrola na wielkich kołach, toby nawet nie próbowała prosić go o kluczyki, a do Józka po prostu puściła oko i wykonała dłońmi gest jak przy kierowaniu samochodem. W odpowiedzi zobaczyła uśmiech, po czym w jej stronę poleciały kluczyki.
– Tylko nie pobrudź mi limuzyny! – krzyknął Józek
Roześmiała się, bo patrol był nie tylko pokryty błotem, ale też solidnie porysowany, w końcu było to prawdziwe, dzielne, terenowe auto.
– Wymyję ci Zbója na niedzielę, żebyś błyszczącym zajechał pod kościół.
– Toć Wielkanoc dopiero za cztery niedziele! – powiedział ze śmiechem brat, który
pojawiał się w kościele tylko w święta.
– A Palmowa Niedziela?
– A niech będzie!
*
Maryna wyszła z domu, zabierając kopertę z listem do Leszka. Natychmiast zrobiła się poważna, skupiona. Myślała o tym, co napisała na podstawie internetowych poszukiwań. Dziwna to była sprawa. Usiłowała sobie wyobrazić drogową torpedę, bo tak któryś z dziennikarzy opisał zdarzenie, a inni to podchwycili. Usiłowała to sobie wyobrazić, ale nie dawała rady, chociaż to i owo w życiu widziała. Także tu, w jej wsi i okolicach. Westchnęła ciężko, odpaliła silnik, trzylitrowego diesla, który zagrzmiał jak solidny traktor, i ruszyła pod górę, do Zornicy. Na rozstajach minęła się ze skodą na obcych blachach, sezon się skończył, ale goście jeszcze byli.
Do bramy nie dojechała, bo strażacy odgrodzili podjazd taśmą. Zastanawiała się przy ją przekroczyć, ale zanim podjęła decyzję, usłyszała hałas, który mogło wydawać tylko jedno auto. To był zabytkowy strażacki żuk, oczko w głowie Józefa Mądrego.
– Ledwie cię dognałem! Chciałem list zabrać, ale ty jesteś wartka dziwcyna! – wykrzyknął.
– A czemu to żukiem przyjechaliście? – zdziwiła się.
– A żeby nie zardzewiał, święta idą, potem świętego Floriana, patrona naszego, więc musi się staruszek przewietrzyć.
– Dobry z was fiakier, dbacie o konia!
Pośmiali się, aż pan Józef założył maseczkę i powiedział:
– No, dawaj panna list do kawalera!
– Figle się was trzymają!
– A jakie figle, jaki śpasy, przeca widze, że Leszek...
Maryna spuściła wzrok.
– Eeee, Maryna!
– Wiecie, jak z nim jest, nijak...
Oczy Maryny się zaszkliły. Mądry chrząknął, bo nie wiedział, co powiedzieć, bo było z tym Leszkiem, jak i z tym drugim, Marcinem nijak, felernie i pewnie inaczej nie będzie, bo trudno żeby jakoś tam dobrze się to wszystko ułożyło. Toć i ludzie w kościele się za nich modlili i na razie nie pomagało. Westchnął ciężko, odebrał list i żwawo ruszył do wejścia do peonsjonatu, przechodząc pod taśmą.
*
Rozległ się dzwonek. Gazety zakupy i list od Maryny. Że list, tego mogli się domyślać tylko Leszek i Marcin. Dla reszty codzienny, stały fragment gry, który lekkim popołudniem zakiełkuje pierwszą kolejką Andrzejewskiego, a dla większości papierosem wypalonym bez strachu, że może zabraknąć i że za gardło ściśnie nikotynowy głód. Szczególnie ważne było to dla Siwego i Bruna, bo Andrzejewscy palili „hybrydowo", używając na przemian zwykłych i e-papierosów.
– Jest źle – stwierdził Siwy, kiedy odeszli od domu na bezpieczną odległość.
– No jest – przyznał Bruno.
– Boję się – wyznał Siwy, który właściwie nie bał się niczego.
– Zwijamy się?
– Nie o to mi chodzi Bruno, tylko o Majkę. Na tyłku miała siedzieć, internet, łączność, logistyka, te sprawy.
– Da radę – Bruno próbował uspokoić Siwego.
– Da radę! – wybuchnął Siwy. – Da radę! Ona jest jedynym, co mi zostało, rozumiesz?
Bruno rozumiał.
*
Joanna pilnowała grafiku. Pracowała w telewizji, a kamery z reguły preferowały szczupłe kobiety. Więc nie tylko biegała, ale i trzymała się diety, a wraz z nią Artur. Dzisiaj wychodziło jednak na to, że mogli zjeść omlet. Co prawda na szynce z indyka, bez masła, nie na oleju, tylko na jakimś tłuszczu w sprayu, do tego z ilością szczypiorku, którą można byłoby przez tydzień paść stadko królików, ale jednak omlet!
– Nie smakuje ci? – spytała Joanna z troską.
– Ależ skąd, smakuje! – zapewnił Artur.
– Wiem, że wolałbyś jajka na szynce albo na boczku, do tego bułkę z masłem... – Zrobiła przepraszającą minę.
– Ale skąd, smakuje – puścił po raz drugi tę samą taśmę. – Po prostu zapowiada się ciężki dzień.
– To tak samo jak u mnie!
To nie było tak samo jak u niej. Rozmowa ze Stefanem go rozczarowała. To nie kumpel, który coś obiecał, tylko kapitan z dupościskiem. Stefan to mózgowiec, nie pracuje w terenie, to widać, bo nie umiał założyć bajeru. Kwękał coś, że nic ciekawego, że nie ma się czym interesować, itd., itp. Konieczny od dawna był śledczym, więc dobrze wiedział, kiedy ludzie ściemniają. Stefan ściemniał na sto procent. Coś było na rzeczy, i to coś takiego, dla czego warto było poświęcić dwa dni wolnego. Wysłał e-mail do Harnasia, podając mu swój numer telefonu z prośbą o SMS. Tyle razy mówił sobie, „żadnej partyzantki", ale ściema Stefana go sprowokowała. Jeśli młody glina prosi o pomoc, a stary „zielony" robi go w bambuko, to nie można pozostać obojętnym.
ODCINEK 49
Plac Niepodległości był kwintesencją Zakopanego. Chaos, mieszanina stylów, lśniące nowością obiekty sąsiadujące z ruderami. Środek wyremontowany, modny, jak w wielu innych miastach i miasteczkach kamienny – tu pewnie projektant mógł się bronić górnolotnym stwierdzeniem: korespondujący z ścianą Giewontu i majestatem Tatr. Latem się tam działo: pokazy, koncerty, filmy. Od strony południowo-zachodniej plac zamyka nowy budynek – postawiony w miejscu starego, foremnego i stylowego – jakby wyjęty z ruskiego snu o luksusie. Kolumny, wielkie balkony, które chyba ktoś przeszczepił z innej budowli, a wszystko nieproporcjonalne i pokraczne
Dalej Park Piłsudskiego, który przeszedł większą metamorfozę niż knajpa podczas „Kuchennych rewolucji". Brzegi Foluszowego Potoku zostały uporządkowane, stanęła pergola z tablicami upamiętniającymi kurierów tatrzańskich. W to wszystko wciśnięta stara willa, która lada dzień pewnie się zawali, dając miejsce czemuś nowemu, większemu i zapewne paskudnemu. A może nie będą mogli jej dać zgnić i będą musieli zabudować i zrobią kolejny "dom w domu" jak przy Kościuszki, gdzie stary dom otoczono, włącznie z dachem betonową konstrukcją?
Południowo-wschodnią część placu też ogranicza dom jak z horroru, w stronę Krupówek także nie za ciekawie, dopiero na rogu z ulicą Galicy trochę schludnie. Od strony Gubałówki plac zamykały pomnik Grunwaldzki i skwer rotmistrza Pileckiego. Tam na ławce czekał chłopak z „Tygodnika", Andrzej Świstoń. Rozglądał się nerwowo, a po chwili sprzeczał się o miejsce z grupką smarkaczy, pewnie wagarowiczów.
Majka zaparkowała przy Kościuszki, niedaleko kina Giewont, i dopiero miało się okazać, czy był to dobry pomysł. Zakopane przecina deptak, więc trudno było znaleźć miejsce dające swobodę manewru.
Plac był pusty, knajpy pozamykane, więc niełatwo się tam ukryć. Udawała, że patrzy na góry i Giewont, zagląda do komórki. Problemów z kamuflażem nie miał młody człowiek w policyjnym mundurze. Daszek zasłaniał oczy, mundur zmienia człowieka, ale była pewna, że to „Juhas". Teraz to on osłania kolegę i z pewnością nie jest na służbie, bo czaił się sam.
Rozglądając się za jakimś korzystnym punktem obserwacji, weszła w ulicę Orkana i wtedy usłyszała dźwięk silnika. Grunwaldzką jechał mercedes G, był jednak jeszcze za daleko, by rozpoznać po rejestracji, że to auto Dolara, choć marka, model i kolor się zgadzały.
Terenówka stanęła między ruderą i apartamentowcem, wysiadło z niej dwóch mężczyzn, kierowca został w środku. Tablic nie było widać, ale sylwetki rozpoznała: to byli Gapiński i potężny typ, chyba syn gospodarza z sąsiedztwa, który stróżował u Szydlaka. Rozdzielili się tak, by nadejść z różnych kierunków. Osiłek przyśpieszył kroku i bo miał dalej, wchodził na plac, idąc wzdłuż potoku, Gapiński miał bliżej. Ruszyła i ona, mając pewność, że musi być i trzeci. Tak było: od strony Krupówek ulicą Galicy szedł szef ochrony Norbert i jeszcze jeden, nowy, który przyjechał do posiadłości w drugim rzucie.
*
Czytali list, czytali wydruki raz, drugi i trzeci. By się upewnić, że Maryna nie popełniła jakiegoś błędu, pisząc dla nich biografię Siwego, i by złapać w artykułach coś, co jest nielogiczne, wykluczające się, naciągane.
– A może to jednak przypadek? – Marcin był urodzonym sceptykiem.
– Przypadek... – żachnął się. – Jak seryjni samobójcy, jak śmierć szefa NIK-u?
– Albo jak katastrofa smoleńska? – podsunął Marcin.
– Nie mieszaj systemów walutowych!
– Leszku, ja nie mieszam, ja chcę mieć pewność!
Zapadła cisza. Marcin spojrzał na ścianę, na historię ich życia w fotografiach.
– Naprawdę uważasz, że tak było? – Spojrzał Leszkowi w oczy. – Bo wtedy wszystko da się wytłumaczyć, wyjaśnić, zdjąć odpowiedzialność?
Nie dokończył, bo Leszek rzucił się na niego, zwarli się w uścisku, runęli na ziemię, wywracając stolik z filiżankami z kawą. Zawartość poleciała na biały dywanik i kanapę, rozległ się odgłos tłuczonej ceramiki i szkła, padających ciał i trzask stolika, który rozleciał się pod ich ciężarem.
Ze swojego pokoju wybiegła Kinga i rzuciła się, by ich rozdzielić.
– Przestańcie, tak nie można!
– Nie wtrącaj się, to nie twoja sprawa! – warknął Leszek.
– A może jednak moja? – Kinga podeszła do Marcina, objęła go i się w niego wtuliła.
Leszek spojrzał na nich z wściekłością i obrzydzeniem.
– Nie tak miało być, nie tak! – krzyknął i trzaskając drzwiami, wyszedł z apartamentu.
Marcin pogłaskał Kingę, pocałował ją w policzek, po czym delikatnie odsunął od siebie i powiedział:
– Przepraszam, nie mogę go tak zostawić.
Pobiegł za Leszkiem, a Kinga opadła na kanapę. Patrzyła na ścianę z fotografiami. Poznała ich historię, więc czego mogła oczekiwać? Że się wzruszą jej banalną historią, że przecięcie kabla łączącego ich pensjonat ze światem będzie bohaterskim spaleniem za sobą mostów? Chciała im tym zaimponować, swoją historyjką, tym gestem, który okazał się nie tyle tani, ile naiwny.
*
Człowieka ninję czekał nocny patrol, więc spał, za to Siwy był na posterunku. Wyczuł, że przesyłka może być ważna, bo Leszek i Marcin się ożywili. Instynkt i doświadczenie go nie zawiodły. Stał przed pensjonatem, kiedy usłyszał hałas, potem krzyk dziewczyny, a po chwili wybiegł Leszek, a za nim Marcin. Minęło kilkanaście sekund i z drzwi wytoczyli się Andrzejewscy.
– Jakaś awanturka, kłótnia małżeńska! – skomentował Andrzejewski.
– Może – odparł sucho Siwy.
Jedno słowo, niezbyt głośne, ale tembr jego głosu i postawa zgasiły Andrzejewskiego. Zrobił głupią minę i powiedział:
– Się przejść wybraliśmy, a ty, Bartuś, masz lekcję u pana Adriana.
– Dronem mnie uczy kierować – wyjaśnił młody.
– No i brawo! – skwitował Siwy, a jego krzywy uśmiech nie zachęcał do dalszej
konwersacji. Andrzejewscy się zwinęli, a on mruknął pod nosem: – Uprzejmie proszę państwa wypierdalać. Obciął wzrokiem Andrzejewskich, zapalił papierosa i poszedł za Leszkiem i Marcinem.
*
Gapiński podszedł do Świstonia i bez słowa powitania usiedli na ławce.
– Co się tak napiąłeś jak baranie jaja? – rzucił Gapiński.
– Ja się napiąłem? W co ty mnie wrabiasz, w jakiś western? – prychnął Świstoń.
– Jaki western?
– A co się działo tam na łące, w dole, między domami? – spytał zaczepnie młody dziennikarz.
– No właśnie co? ¬– odpowiedział pytaniem na pytanie Gapiński.
– No nie wiem, ty mnie tam posłałeś.
– Nie wkurwiaj mnie, tylko powiedz kogo wywiozłeś motocyklem! – wrzasnął Gapiński.
– Ja? – Świstoń szedł w zaparte.
– Nie rób ze mnie idioty, bo pożałujesz!
– Ty, Sławomir, cichaj że, sylewster w Zakopanem się skończył – rzucił w ich stronę jeden z wyrostków.
Gapiński miał wąs, łysinę i nie lubił, gdy mu przypominano, że jest podobny do gwiazdy disco polo.
– Spierdalaj – warknął do chłopaka.
– Spierdalaj? Ja u siebie jestem, a ty? – włączył się drugi, ubrany jak typowy polski nastolatek: bojówki wiszące, bluza z kapturem i czapka z daszkiem. Z tyłu czaił się trzeci, jakby czekał na okazję, żeby też się wtrącić.
– Spokojnie, chłopaki, mam tu do pogadania, okej? – powiedział ugodowo Gapiński, wstając z ławki.
– My jesteśmy spokojni, to ty się rzucasz.
Świstoń wykonał uspokajający gest i chłopcy odpuścili. Ruszył za Gapińskim w kierunku Krupówek.
– To ty ich przyprowadziłeś? – rzucił Gapiński przez ramię.
– Ja? Obsesje masz jakąś?
– Kogo wiozłeś na motorze?
– A skąd wiesz, że wiozłem? Byłeś tam, czy cię ktoś pytał?
Szach i mat.
*
Siwy podszedł do chłopaków i zapytał wprost:
– Nie możecie się zdecydować? Myślicie, że was oszukujemy? O to poszło?
– A co to pana obchodzi? – odpowiedział Marcin.
– Obchodzi, bo myślałem, że mamy deal, ale czuję, że nic z tego nie wyszło.
Nie odpowiedzieli. Stali i milczeli, wreszcie odezwał się Leszek:
– Da nam pan chwilę, okej?
– Okej, tylko że on tu jest.
– Kto?
– On. Człowiek, który zmienił wasze życie. Wasze i jeszcze paru osób, więc jeśli, kurwa, o coś się obwiniacie, to zbastujcie i dajcie mi jeszcze jedną szansę. Proszę was, po prostu proszę, chociaż ja nie ma w zwyczaju o cokolwiek prosić. Pewnie o tym wiecie, bo i bez internetu można to sprawdzić, prawda?
Spojrzeli na siebie.
– Kurwa, co jeszcze mam zrobić?! Uklęknąć? Proszę jak ojciec!
Zgodzili się, a Siwy zdał sobie sprawę, że dawno nikogo o nic nie prosił, a już na pewno nie w taki sposób.
ODCINEK 50
Wysłuchali Siwego po raz kolejny. Tym razem ich przekonał. Teraz następna część programu, a to wymagało szybkiej konsultacji z Kingą. Do jej pokoju zapukał Leszek, a kiedy otworzyła zapytał:
– Pani mecenas, czy mogłaby nam pani udzielić porady prawnej?
To był dzień pełen niespodzianek, a do jego końca zostało jeszcze kilkanaście godzin.
*
Posterunkowy Kawulok obserwował spotkanie Jędrusia z Gapińskim z bezpiecznej odległości. Stał za węgłem odnowionego domu, na parterze którego była włoska restauracja Trattoria Adamo. Niby dziwne, ale skoro w mieście są kebaby, pizzerie i sushi, a na góralskim kapeluszu muszelki, to czemu nie? Jedli tu kiedyś z Kaśką krewetki, w sumie to na ten wykwintny obiad ją poderwał. Ale teraz ona jest daleko, za to blisko zgrabna czterdziestoletnia babka. Ubrana tak, żeby nie rzucać się w oczy, ale nie do końca jej się to udało. Fajna sztuka, pomyślał i natychmiast skarcił się w myślach, tak jak kiedyś, gdy robił za ministranta i w czasie mszy przychodziły mu do głowy różne rzeczy, kiedy zobaczył w kościele jakąś ładną dziewczynę. Ta rzuciła mu się w oczy, także dlatego że widział ją na placu już trzeci raz. Krążyła tu, jakby była umówiona, a może...
Nie pociągnął tej myśli, bo od strony apartamentowca i knajpy Christina szedł olbrzymi gość. Tak, to ten, który ścigał go na łące i gdy skakał przez potok, fiknął kozła. Po chwili zobaczył drugiego, sprężystego, silnego, choć filigranowego, który wyłonił się z ulicy generała Galicy. Szli w kierunku Jędrusia i Gapińskiego. Jak go ostrzec? Jędruś jednak sam się zorientował i nagle pchnął w pierś starego dziennikarza, ten warknął na niego i wtedy trzech smarkaczy znów wtrąciło się do rozmowy. Chłopcy podbiegli i rozpoczęła się regularna szamotanina, co dwóch gości, którzy ewidentnie szli wspomóc Gapińskiego, wybiło z rytmu. Teraz do akcji wkroczył on, posterunkowy Sebastian Kawulok. Zdecydowanym krokiem ruszył w stronę przepychającej się i wyzywającej grupki. Dobiegające jego uszu słowa – „w żyć ci nakopię, stary dziadzie", „spierdalać", „pożałujecie tego, chujki", „nie wiecie, z kim zaczynacie" oraz „jebnąć ci?" – określały poziom dyskusji i upoważniały go do reakcji.
– Spokój, spokój! – krzyknął.
Reakcja była natychmiastowa. Wszyscy zamierzali się ulotnić, a każdy na swój sposób. Potężny typ skręcił ostro, niemal jak rajdówka na ręcznym, i zniosło go w lewo, jakby nagle sobie przypomniał, że za chwilę w kinie Sokół zaczyna się seans, ten drugi po prostu przeciął plac, nie oglądając się za siebie i nie zwracając na nic uwagi. Utrzymywał równe tempo, nie przyśpieszał, za to smarkacze prysnęli, jakby pod ich nogami wybuchła petarda. Gapiński też chciał się oddalić, lecz Jędruś złapał go za kurtkę. Wszystko to rejestrowała swoim aparatem atrakcyjna czterdziestka.
Sebastian zasalutował i się przedstawił:
– Posterunkowy Sebastian Kawulok, powiatowa komenda policji w Zakopanem, poproszę o dokumenty!
*
Słuchała chłopaków i nie mogła uwierzyć.
– Mówicie, że ten sąsiad, gbur, biznesmen, mafiozo, łobuz, chce was stąd wykurzyć, że potrzebuje ziemi, a wy blokujecie jej sprzedaż, bo nie chcecie, żeby tu stanął jakiś cholerny Disneyland? Tak? – Nie odpowiedzieli. – A teraz wchodzicie spółkę z... jak go nazwaliście? Z Siwym? – Milczenie. – Ten cały Siwy, Zenon Walentowski, to przecież też bandzior. Sympatyczny, jest w nim coś ujmującego, ale, do cholery, to człowiek z miasta albo taki, który z miastem ma coś wspólnego. – Teraz Marcin i Leszek zdecydowanie powinni coś powiedzieć, ale tego nie zrobili, zatem wciąż nie była to rozmowa, tylko monolog. – Czy, do jasnej cholery, coś mi wreszcie powiecie? – Najwyraźniej dla chłopaków milczenie było złotem. – Mam być waszym prawnikiem czy nie? – Chyba nawet więcej niż złotem, bo wciąż patrzyli na nią bez słowa. – Chrzanię to! – powiedziała i wstała od stolika.
Spodziewała się, że zrobi to wrażenie, że w końcu coś wyduszą.
Popatrzyła na nich i odczekała chwilę. Nadal cisza. Trzepnęła o blat kartką i długopisem i obróciła się na pięcie. Teraz! Nie, nic z tego. Doszła do drzwi i dopiero kiedy dotknęła klamki, usłyszała:
– Wszystkiego ci nie możemy powiedzieć – odezwał się Leszek.
– Powiedzmy, że to papierowe małżeństwo – dodał Marcin.
– Tak, to papierowe małżeństwo – potwierdził Leszek.
Westchnęła i wróciła do stolika.
*
Przedstawienie się skończyło. Kuzyn Jędrusia z Kościelisk i jego kumple dobrze zagrali, trzeba im to przyznać! Tylko co dalej? Nagranie z rozmowy Jędrka z Gapińskim można sobie wsadzić w tyłek, żadnych konkretów. Gapiński został postraszony i spisany, a dwóch typów zwiało, tyle że to w ogóle nie rozwiązuje problemu. Kim była ta babka? Przypadkowym widzem, kolejną osobą związaną z Szydlakiem? Nieźle się wpieprzyli!
– Seba! – usłyszał wołanie i zobaczył aspiranta Kamila Bąka. Jeszcze ten tu potrzebny.
Przywitali się.
– No i co? W „Tygodniku" będzie, że dzielny policjant w drodze na służbę interweniował, ha, ha! – Kawulok nie odpowiedział. – Czemu ich puściłeś?
– A czemu nie?
– Bo tak byś sobie dzień zagospodarował – odrzekł aspirant Bąk. – Zgłosiłbyś, przyjechałby radiowóz, pojechalibyście na komendę... Nic się nie dzieje, a jak się nie dzieje, to postaraj się zrobić tak, żeby się działo, ale coś takiego, co zapewni ci komfort pracy. Pogadałbyś, spisał, a tak pojedziesz na jakąś domówkę, chłop praska babę albo ktoś komuś obił pysk... – Bąk poklepał go po ramieniu. – Młody jesteś, nauczysz się, jeszcze ci objaśnię, co i jak. No dobra, spieszę się!
Wydawało się, że już po rozmowie, ale Bąk zawrócił i zapytał:
– A ten młody, ten z „Tygodnika", to twój kumpel?
– Tak znamy się.
– No to w sumie byłoby głupio ciągnąć na komendę kolegę, a że jeszcze z „Tygodnika"... Chociaż czasem dobrze prasę docisnąć, żeby potem była ci coś winna. Dlaczego on tak wystartował do tego starego, kto to był?
– Redaktor z Warszawy, Gapiński, temat mu chciał wyrwać.
– Temat? – Bąk aż zagwizdał. – Ja tego Gapińskiego kojarzę, cwaniak taki, od grubych spraw. Poczytny dość. – Bąk wyjął z kieszeni paczkę papierosów i zapalił, jakby szykował się na dłuższą pogawędkę. – W telewizji to wydaje się, że wyższy jakiś. Jak na takiego, co tyle pisze, to dziad z wyglądu. Ciekawe to wszystko, nie uważasz? Nic się nie dzieje, to może nad tym popracujemy?
Kawulok nie miał pojęcia, czy aspirant Bąk żartuje, czy też mu się po sezonie nudzi i z ciekawości gotów narobić mu kłopotów. Na szczęście zadzwoniła jego komórka. Spojrzał na ekran: to ten cały śledczy z Warszawy! Jeszcze tego brakowało. Odrzucił połączenie. On już nie chce przy tym grzebać. Nawet Jędrusiowi zmiękła rura. Trzeba to wszystko zakończyć.
*
Jest wtorek, jeszcze tylko środa i będzie trochę luzu. Pojedzie w góry, bo to wszystko go korci. Taki już jest, tym bardziej że zadzwonił do chłopaka z Zakopanego, a ten nic, zero, nawet SMS-a. Zajrzał do poczty. Też zero. Chłopak stracił entuzjazm, Stefan coś ukrywa, a Joanna jest zajęta w pracy. Mówiła, że mają mieć intensywne długie dyżury, w stałych zespołach, żeby się w ten sposób izolować. Już teraz nie ma na nic czasu, więc jeśli wyjedzie, to będzie z pożytkiem dla nich obojga.
*
Umowa nie była skomplikowana, raczej standardowa, a dokładnie list intencyjny, który był potrzebny tylko w jednym celu: miał trafić do urzędu, tam okazać się zupełnie nieużytecznym dla urzędników, ale o jego treści miała się dowiedzieć cała gmina. Pod pismem zamaszyste podpisy złożyli Leszek Heine, Marcin Miedziński oraz Zenon Walentowski. Jako prezes powstającej spółki wymieniona była córka Walentowskiego, Maja. Mieli szczęście, bo kiedy skończyli, podjechał patrol straży gminnej. Funkcjonariusze policzyli mieszkańców pensjonatu z dokładnością z jaką policja szacuje liczebność demonstracji, odebrali włożone w przezroczystą plastikową kopertę pismo i po kwadransie położyli je na właściwym biurku.
Treść wywołała niemałą sensację. Cepry z Zornicy chcą założyć spółkę z jeszcze jednym ceprem i budować coś na potęgę. To dobrze czy źle? Ziemia pójdzie w górę, ale czy turyści będą potrzebować kwater? A może przyjedzie ich jeszcze więcej? Rozpoczęły się spekulacje i omawianie scenariuszy na przyszłość, rozdzwoniły telefony. Ktoś nie omieszkał poinformować o wszystkim Mateusza Szydlaka...
ODCINEK 51
Przed chwilą mieli się pakować, nawet zaczęli, ale wyjazd odłożono. Chłopcy składali graty, Milena szykowała kufry od Louisa Vuittona, miała dzwonić do Warszawy i na Mazury, żeby służba ogarnęła lokale, bo nie wiedzieli jeszcze, dokąd jadą. Wszystko się jednak zmieniło w oka mgnieniu, co nie znaczyło, że sytuacja wróciła do równowagi. Wprost przeciwnie!
– To jest, kurwa, jakaś niewyróbka! – darł się Dolar, waląc pięścią w blat stolika.
Po chwili wyszedł z domu, chodził po podjeździe, jakby był lwem na wybiegu, klął, palił, kopał kamyki, szukał kogoś, kogo mógłby opierdolić. Jego ludzie to czuli, więc żaden z nich się nie wychylił, w końcu zrobiła to żona.
Wyszła z domu, prezentując wszystkie swoje atrybuty, a ułatwiała to wściekle obcisła bluzka podkreślająca biust, który był dziełem mistrzów pracujących w technice silikonowej, pośladki ściskały elastyczne dżinsy, w których było mnóstwo wyzywających, artystycznie wyszarpanych dziur, a na nogach miała czerwone szpilki na tak wysokich obcasach, że większość dziewczyn nie byłaby w stanie w nich chodzić. Ale nie ona, ona płynęła, i to mimo bruku, którym wyłożony był podjazd.
– Napijesz się whisky? – zaśpiewała niemal w jak swoim przeboju, „Drink o zachodzie słońca". Bo druga żona Dolara, Milena, trafiła do jego łóżka wprost z estrady.
– Nie, kurwa, herbaty! – wrzasnął.
Milena prychnęła i tanecznym krokiem weszła do domu. Po chwili wróciła ze szklankę z whisky, w której pływała góra lodu.
– Co to jest? – burknął Szydlak, biorąc od niej szklankę.
– Whisky z lodem – zaszczebiotała.
– Widzę przecież, nie jestem jakimś downem! Kurwa, to nie lato, więcej się nie zmieściło?
– Zawsze mogę podać w większej szklance, kochanie – uśmiechnęła się, jak potrafiła najpiękniej, tak jak wtedy, gdy trzy lata temu spotkali się po raz pierwszy. Wtedy ten uśmiech wystarczył, by owinąć go sobie wokół palca. Teraz jednak nie powiedział, tak jak wtedy: „Ale masz muzyczne usta", tylko znów warknął:
– Nie widzisz, kurwa, co się dzieje?
Widziała i nie widziała. Był jakiś dym. Poważny dym, ale nie wiedziała dokładnie o co. Dolar złapał poważne ciśnienie, napięcie i wkurw tak wielki, że wszystkie standardowe sposoby obłaskawienia go zakończyłyby się porażką. No, może gdyby zarzuciła mu viagrę, toby zatrybił. Dwa telefony wywołały u niego niemal równocześnie przypływ zwierzęcej energii i totalną deprechę. Miotało nim, jakby zapieprzał jedną ze swoich motorówek na Mazurach albo na Florydzie. Ale są tutaj, a ze wszystkich miejsc to lubiła najmniej. Wiedziała, że trzyma go tu ambicja, wymyślił sobie kiedyś, że zbuduje ośrodek, ale dwa pajace nie chcś mu oddać ziemi. Idioci. Wzięliby nielichą kaskę, a tak... Dolar był pod napięciem, czekał na przyjazd Norbiego, miał z nim przegadać, co dalej.
*
Leszek chodził po działce i patrzył na drogę. Długo nie czekał. Zza zakrętu wyłonił się samochód straży gminnej.
– Przesyłka doręczona! – zawołał Wojciech Galica.
– Bardzo dziękuję! – odkrzyknął Leszek. – Spojrzeli?
– A jak! Cały urząd się zbiegł – odrzekł Galica ze śmiechem.
Tak jak przypuszczali, w urzędzie wiedzieli już wszyscy, zatem pół wsi też, a w tej połowie na pewno jest Mateusz Szydlak!
*
Szydlak siedział na kanapie, jakby nie był człowiekiem sukcesu, właścicielem mieszkania przy Mokotowskiej, rezydencji w górach, domu na Mazurach i apartamentu na Florydzie, tylko bankrutem i na dodatek prezesem klubu piłkarskiego, który właśnie nie tylko przegrał mistrzostwo, ale i zaliczył spadek.
– No, kurwa, ja tego w ogóle nie rozumiem! – ryknął, otrząsnąwszy się ze stuporu. – Nie rozumiem, wyjaśnił mi to, kurwa, proszę. No mówisz, a ja słucham, dlaczego mamy teraz jechać?
– Bo są problemy – powiedział spokojnie Norbert.
– Że Gapińskiego spisał jakiś krawężnik?
– Po raporcie ze spotkania uznał pan, że lepiej wyjechać – przypomniał szef ochrony.
Istotnie, kiedy Szydlak dostał telefon, że Gapie o mało nie wpierdolili trzej smarkacze i że kiedy Norbi i Jasiek szykowali się do interwencji, pojawił się jakiś glina, zarządził wyjazd. Jego słowa były jasne: „Zrobił się gnój, spierdalamy".
– Ale to było dziesięć po dziewiątej. Zanim wróciliście był następny telefon!
Jego człowiek z gminy poinformował go, że pojawił się w urzędzie jakiś dokument z dupy, w którym stoi, że dwa cwele z Zornicy i Siwy założyli spółkę.
– Siwy tu nie tylko jest, ale i bruździ! Nie mogę się wycofać!
– A może jednak warto? Pan wyjedzie, a my zostaniemy – tłumaczył Norbert –.
Możemy nawet zrobić tak, że ewakuujemy pana w taki sposób, żeby się nie zorientowali.
Dolar zakrztusił się i o mało nie wypluł whisky.
– Co, kurwa?
– Ewakuujemy – powtórzył niewzruszony Norbi.
– Jak szczur, incognito, może jeszcze w bagażniku, co? – Dolar wkurzył się nie na żarty. Wstał, podszedł do drzwi balkonowych i wyszedł na dwór.
– Że niby co, odjebie mnie? Snajper mnie trafi? – Spojrzał w niebo, w górze latał dron. – Z powietrza mnie załatwi, jak jakiegoś Taliba?
– Ja zakładam każdą możliwą opcję – powiedział spokojnie Norbi.
– Serio?
– Serio. Po tym, co między wami zaszło...
– Po tym, co się stało, jest złamany, jest nikim, poza tym nie ma takiego rozmachu! Stracił jedynego człowieka, który mógłby mnie załatwić. On nie wie, że jest już dwudziesty pierwszy wiek!
– Nie lekceważyłbym go.
Dolar zaśmiał się szyderczo.
– Tobie się, kurwa, wydaje, że jesteś w Afganistanie, że się napierdalasz z Talibami, a dwóch wsiowych cwaniaków cię wypunktowało! Daj spokój! – Dolar machnął ręką.
To może nie były klęski, ale na porażki na pewno. Norbert przełknął zniewagę. To, co się stało na polu, ten cholerny pościg za człowiekiem z lornetką i wpadka z motocyklistą, który pomógł w ucieczce... Odczekałby, za jakiś czas go jakoś by go dopadł, i tego gościa, którego wywiózł. Jest cierpliwy, potrafi czekać, operacje specjalne tego uczą. Ale Szydlak jest niecierpliwy, nie potrafi czekać, jest nie z tej epoki, odkleił się od dzisiejszych czasów. A to nie lata dziewięćdziesiąte!
– Dlatego wzmocniłem obsadę, jest nas sześciu, panujemy nad okolicą.
Dolar zatrzymał się, postawił kołnierzyk różowej koszulki polo z numerem trzy i spojrzał na Norberta.
– Słuchaj... Słuchaj sam siebie, dobrze?
Norbert na razie słuchał Dolara i zastanawiał się, do czego jego szef zmierza.
– Skup się! Powiedziałeś, że podwoiłeś obsadę, że panujesz nad okolicą. – Szydlak wbił wzrok w Norberta. – Tak czy nie?
– Tak powiedziałem
– No, kurwa! To skoro panujemy, to zostajemy, a Siwy może mi obciągnąć!
Wykonał ruch biodrami w kierunku Zornicy, przykładając do krocza prawą rękę, jakby wyciągał w stronę Siwego przyrodzenie rozmiarów węża ogrodowego. W lewej trzymał szklankę z whisky, którą opróżnił, gdy tylko zakończył swoją mało wyrafinowaną zniewagę na odległość.
*
– Na zdrowie – mruknął Siwy, odkładając lornetkę. – Niech ci ziemią ciężką będzie. Z zadowoleniem pomyślał, że ma wobec Dolara bardzo poważne plany, o których powiadomi go we właściwej chwili. Spółka z Miedzińskiem i Heine to tylko preludium, wabik, który powinien wciągnąć Dolara w rozgrywkę.
*
Kapitan Stefański nie przykładał wielkiej wagi do tego, czym jeździ. Samochód to po prostu środek transportu, który ma go dowieźć z punktu a do punktu b. Wygodnie, tanio i, ma się rozumieć, bezawaryjnie. Długo jeździł polonezem, bo trafił na dobry egzemplarz, sprawdzony i serwisowany przez teścia, a teraz po ojcu Aliny dojeżdżał opla astrę. Alina fukała, że mógłby się wreszcie rozpaść, bo wtedy kupili by coś nowego, ale on nie lubił nowości i zbędnych wydatków. Dlatego był ceniony, ale może także dlatego nie został nawet majorem? Teraz zdecydował się na odrobinę szaleństwa i ruszył w teren. Ale nie sam. Z Jamesem, bo Alina powiedziała, że to jego pies, więc niech coś z nim zrobił. No i zrobił: zabrał ze sobą. Taki pies to doskonała przykrywka, a z pensjonacie, którym wynajął pokój, jest nie tylko dobry widok na dom Szydlaka, ale i przyjmują gości ze zwierzętami.
ODCINEK 52
Po sezonie, do tego chyba trochę paniki z koronawirusem, nawigacja, no i nowe odcinki ekspresówki. Kapitan Stefański nie mógł uwierzyć, że w pięć godzin był pod Tatrami. Zakładał, że będzie się zatrzymywał, ale pęcherze trzymały się dzielnie. I on, i James lubili jeździć, więc nie mieli potrzeby stawać. Teraz zdał sobie sprawę, że to Alina wydłużała podróże. Robiła wałówkę, a potem wypatrywała restauracji i barów, oraz... toalet. Piła podczas podróży, chociaż on zawsze uprzedzał: mniej picia, mniej sikania, mniej postojów, szybsze tempo! Yanosik ostrzegł go przed fotoradarem, który stał przy wjeździe do Nowego Targu, zwolnił więc do pięćdziesięciu na godzinę i patrzył na pokryte śniegiem szczyty. Zimy nie było, to znaczy prawie nie było, ale podobno ma wrócić za parę dni.
James zaskomlał, więc kapitan pokazał mu gestem ręki, że ma przeskoczyć na przednie siedzenie, bo przecież z tyłu nie ma elektrycznie otwieranych szyb. Pies się przesiadł i wściubił łeb w szparę, która powstała po opuszczeniu okna. James, jak wiele innych psów, uwielbiał wystawiać pysk z jadącego samochodu, pomrukiwał radośnie, a jego sterczące uszy podskakiwały na wietrze jak spławiki.
*
Chwila, moment i jebnie temu psu! Dolar był podminowany, a pod nogami kręciło się do białe duperele Mileny. Cudem powstrzymał się od sprzedania mu kopniaka pod ogon, tak żeby mieszczący się w torebce pies zawirował w powietrzu, przeleciał przez salon i wpadł do kominka.
– Zabierz tego sierściucha – zakomenderował.
Milena z nadąsaną miną podniosła swojego maltańczyka i całując go w nos, powiedziała:
– Chodź, Milady, nie chcą nas tutaj.
– Lepiej uważaj, że Milady łba nie urwało. – Dolar w swoisty sposób wykazał się znajomością światowej literatury.
– Niepotrzebnie jesteś złośliwy – rzuciła Milena i wyniośle opuściła salon.
– Ta Milady z „Trzech muszkieterów" to była niezła zdzira i w końcu jej łeb ucięli... Zdzira, ale taka niezła w sumie, i sprytna, choć tylko do czasu, a ty... – Dolar szukał stosownego określenia dla Mariusza Gapińskiego, który dostąpił zaszczytu audiencji – a ty smutny parówa jesteś! Brzydki, ubrany jak menel i głupi. Ale żeś, kurwa, namotał! Paparazziego sprowadziłeś i jeszcze mi Siwego spłoszysz artykułem w kolorówce. Zamiast powiedzieć, co jest grane, przez ludzi przekazać, na bramce, przez ofis, rzecznika prasowego... Przecież, kurwa, ja mam rzecznika prasowego. Wiesz czy nie? Papugi mam, też zapomniałeś? Ale ty się chciałeś na party wbić, jakbyś szedł na wsiowy ubaw do gościa od chwilówek. Ty żeś chciał się o wielki świat poocierać! W tym outficie? Z tym nazwiskiem? Z tą mordą?
Festiwal upokarzania Gapińskiego trwał od momentu, gdy Norbi przywiózł go po nieudanej akcji nastraszenia Świstonia. I końca nie było widać, wprost przeciwnie, zaczynała się kolejna sesja pytań:
– Czy ty w ogóle myślisz, czy może może mózgojada hodujesz?
– Siwy to się raczej nie spłoszy, wprost przeciwnie... – próbował ratować sytuację Gapiński.
– Ja ciebie o zdanie na temat Siwego nie pytałem! Ty mi masz na tego małolata wpłynąć!
Gapiński zastanawiał się, co może zrobić, ale nim otworzył usta, Dolar podszedł do powieszonej na krześle kurtce i wyciągnął z kieszeni plik pieniędzy ściągnięty gumką.
– Wiesz co to jest? – zapytał, podsuwając Gapińskiemu rulon pod nos. – No wiesz?
– Kanapka... – baknął niepewnie Gapiński, bo przecież jasne było, że to kanapka.
– Ty jednak jesteś opóźniony w rozwoju. To jest, kurwa, argument, siła pobrzmiewała nutka satysfakcji. – A teraz koniec brainstormu, niczego nie wniosłeś i nie wniesiesz.
– A jak mam wrócić?
– Dla ciebie chyba najlepiej, żeby szybko. – Dolar zarechotał. – Radź sobie, a teraz idź, bo... – znów szukał jakiegoś dobrego zdania na koniec i znalazł w „Misiu" Barei: – „... bo teraz pan ma relaks", ha, ha, ha!
*
Maja Smith-Walentowska wracała z Zakopanego. Nie spieszyła się, bo i tak musiała poczekać na rozwój wypadków. Rozmowa policjanta z Gapińskim i Świstoniem, a później wybór, po kogo by się podczepić. Za oknem miała kamerę, która nagrywała wejście do domu Dolara, więc postawiła na duet policyjno-dziennikarski. Młody gliniarz po spisaniu uczestników zajścia opuścił plac, ulicą Galicy poszedł na Krupówi. Uznała, że śledzenie policjanta nie jest dobrym pomysłem, więc poszła za Świstoniem. Ten trochę odczekał, niepewnie spoglądając na rogi placu, tam gdzie zniknęli Gapiński i goryle Dolara. Tego kierunku nie ryzykował, więc poszedł Galicy za policjantem. Gliniarz skręcił na Krupówkach w lewo, a on w prawo. Minęło parę minut i spotkali się pod domem do góry nogami, turystyczną atrakcją, konceptem spinającym Polskę od Bałtyku po Tatry. Był taki we Władysławowie, musiał być i w Zakopanem. Rozmawiali, rozglądając się, a potem poszli razem przez Rówień Krupową o doszli prawie do komendy policji. Jakieś dwieście metrów przed miejscem pracy posterunkowegoKawuloka była Biedronka, przed którą był parking, a na mim czekał na reportera Świstonia motocykl. Tam się rozstali. Teraz czekał ją powrót w okolice Krupówek i jazda do pensjonatu.
*
Kapitan Stefański rozgościł się w pensjonacie. Był nieco rozczarowany, bo w pokoju z najlepszym widokiem mieszkała jakaś pani zza granicy. Przyjechała, do Polski z sentymentu, chciała sobie tak skromnie, na poddaszu. Tak przynajmniej mówiła zawiadująca wszystkim gaździna. Gadza był obecny, ale jakby go nie było, bo zaraz po zakończeniu sezonu zajął się kończeniem rozdłubaną już jakiś czas wcześniej rozbudową. Po sezonie, a i tak nie można dostać takiego pokoju, jaki się chce, utyskiwał w myślach Stefański. Ale ważne, że James został przyjęty jak król. Dostał miskę, od razu wodę, a dzieci gazdów się ucieszyły. Widok nie był wymarzony, ale z innych domów lepszego mieć nie będzie, za to ma Jamesa i tereny do spacerów. Człowiek z psem nie budzi niepokoju. James to idealna przykrywka! Do tego w pobliżu jest sklep, a ścieżka biegnie malowniczo obok pól i gospodarstw, łącząc się drugą częścią wsi, gdzie stoi dom, który go interesuje.
*
Chłopcy i Bruno siedzieli w piwniczce przeznaczonej na wino i przetwory.
– To betonowy bunkier, nikt nas nie podsłucha – zapewnił Leszek. – Sami projektowaliśmy, dołożyliśmy tę część do starego domu w trakcie rozbudowy. Parę gruszek tu zostało wylanych.
– Dobrze, bo na dworze ciężko byłoby przeprowadzić szkolenie.
Bruno otworzył torbę i wyjął z niej sprzęt, który widzieli po raz pierwszy w życiu.
– Co to jest, wojny gwiezdne? – zdziwił się Marcin.
– Może kiedyś. Teraz to standard: noktowizory, sprzęt termowizyjny, łączność.
Dacie radę, za coś te dyplomy dostaliście.
– A to? – spytał Leszek.
– To? Sprzęt do samoobrony. – Bruno odwiną z maskującej chusty pistolet.
– Ale... – chciał zaprotestować Leszek.
– To ostateczność – uciął Bruno.
– Kurwa... – Marcin raczej nie przeklinał, starał się nie używać banalnych słów, nie trywializować, a jednak teraz tylko to był w stanie wydusić. Natomiast Leszek, który często nie przebierał w słowach, tym razem milczał. Dopiero kiedy Bruno rozebrał broń na części, wymamrotał:
– Co to jest?
– SIG-Sauer P dwa dwa sześć. Bardzo bezpieczna broń, w przeciwieństwie do beretty
M-dziewięć. Przynajmniej tak twierdzą Amerykanie.
– Bezpieczna broń... – prychnął Marcin. – Czy broń może być bezpieczna? Co za bzdura!
– Żadna bzdura. – Bruno teraz składał pistolet. – Ten model jest niezwykle bezpieczny, ma doskonałe zabezpieczenia, dzięki którym bardzo trudno oddać przypadkowy strzał – wyjaśnił cierpliwie. – Ma automatyczną blokadę kurka, przez co nie będzie styczności z iglicą, dopóki spust nie zostanie naciśnięty do końca.
– A gdzie jest bezpiecznik? – Leszek wziął od Bruna broń i uważnie ją oglądał. – Zawsze jest bezpiecznik, takie małe coś, prawda?
– Ten SIG-sauer nie ma zewnętrznego bezpiecznika. Za pomocą dźwigni na chwycie można bezpiecznie odprężyć kurek, gdy jest napięty. Nie rozumiesz? To zrozumiesz!
Bruno zauważył w oczach Leszka błysk. Większość chłopaków na całym świecie lubi te same zabawki.
*
W oddalonym o kilkaset metrów pensjonacie Stefański wyjął z torby pistolet, który rozłożył i złożył. Nie miał takiej wprawy, jak Bruno, i prawdę mówiąc, nie należał do sympatyków takich zabawek. Westchnął ciężko i zważył w ręku służbowego glocka 17. Teren, więc nie tylko komputer i głowa. Chciał, to ma.
ODCINEK 53
Kapitan Stefański wziął Jamesa na smycz i ruszył w górę wioski. Minął kilka domów, jeden z warsztatem, sklep, potem jakiś pensjonat, ale oddalony od drogi i trochę w dole. Była stanowczo za blisko i nie dawał komfortu, którym teraz dysponował. Zwolnił i poprawił kurtkę, bo miał wrażenie, że pistolet wystaje i każdy z nielicznych przechodniów – woźnica w gumofilcach, który wprowadza konia do stajni, góral w kapelusiku i góral w wełnianej czapce, pijący piwo przed sklepem i także kobieta w skodzie, która go minęła – a nawet dron lecący nad dachami domów widzi, że ma przy sobie glocka. Tak to jest, gdy broń trzyma się w szafie i wyciąga tylko na obowiązkowe strzelanie. Dlatego właśnie zabrał pistolet i dodatkowo obciążył kieszeń zapasowym magazynkiem. Żeby się obyć, przyzwyczaić, wrócić do tego, co czuł w Afganistanie i Iraku. To znaczy nie zupełnie do tego. Nie chciał czuć strachu, niepewności i mieć wrażenia, że jest niepotrzebny, bo jego analizy nikogo nie interesowały. Chodziło o broń, o to, że jest jego częścią, tak jak portfel, który kiedyś dostał od ojca, także wojskowego, jak komórka w kieszeni na piersi, zawsze przy nim, jakby się z nią urodził, oraz okulary, bez których nie poradziłby sobie ani w terenie, ani tym bardziej za biurkiem.
Dotarł do domu Szydlaka i zaczął schodzić ścieżką. Pewnie gdy zrobi się cieplej, będą się tu paść owce, ale nie na całym terenie, bo ten przylegający do nowoczesnej willi otacza dość wysokie ogrodzenie. Z kilometr płotu, pomyślał, na biednego nie trafiło.
*
Majka zdziwiła się, że nie jest sama. Mężczyzna w średnim wieku z psem, podobno miły. Pewnie ten, którego widziała, jadąc samochodem. Ki diabeł? Tutaj, poza sezonem i jeszcze dopytywał się o jej pokój. Najchętniej byłaby z ojcem i Brunem, ale miała obserwować i wejść do akcji dosłownie na moment. Mimo problemów wszystko było przygotowane, a finał bez zmian.
*
Chłopcy, ten z policji i ten z „Tygodnika", mieli ten sam problem: nie chcieli odbierać telefonów od facetów, których sami wciągnęli w sprawę. A sprawa puchła. Aspirant Bąk powiedział, że rozmawiał z kolegami z innych miast i że ten Gapiński to niezła menda i że zainteresuje się nim. Jędruś z kolei wciąż dostawała od Gapińskiego e-maile, w których proponował mu kasę za wyjaśnienie, kogo i po co wywoził z pola na motocyklu. Chyba trzeba będzie coś wykombinować. Wymieniali się e-mailami, z których na razie nic nie wynikało ani dla nich, ani dla podglądającej ich korespondencję Majki.
*
Kolacja minęła bez sensacji, może tylko Andrzejewski zachowywał się nieco inaczej. Jakby był trochę z boku i chciał powiedzieć wszystkim: „wiem, ale nie powiem". Dostał kurierem jakąś przesyłkę i to pewnie dlatego.
Robert, łaził za Kingą i marudził, aż się zniecierpliwiła.
– Wytłumaczę ci to, skoro tak bardzo chcesz – powiedziała. – Tylko nie rób scen, nie zachowuj się jak cymbał, dobrze?
– Dobrze – powiedział nadąsany.
– Słowo?
– Słowo! – W jego tonie pobrzmiewała nutka agresji.
– No to siadaj. Czego się napijesz?
– Nie ma tej fajnej cytrynówki?
Kinga wstała.
– Poszukam, bo w sumie to jest okazja.
Wróciła, nalała im po solidnej bombie, wypili.
– Wiesz, dlaczego się wtedy tak zrobiłam, dlaczego tak chciałam się z tobą przespać?
– Bo się pokłóciłaś z Kubą?
– Brawo! – Zaśmiała się i nalała po sporym kieliszku.
– To oczywiste chyba.
– Oczywiste, i co dalej?
– Przeszło ci, doszłaś do wniosku, że przegięłaś, że wrócisz, pogodzicie się...
– Naprawdę tak myślisz?
– A dlaczego po mnie nie przyjechał?
– Bo jesteśmy na kwarantannie?
– I nie znalazł chwili?
– Może po ciebie przyjedzie? – Robertowi wydawało się to oczywiste.
– Ale nie przyjedzie.
– Dlaczego?
– Bo ja tego nie chcę!
– A skąd on ma o tym wiedzieć?
– Bo zanim przecięłam kabel, zdążyłam mu wysłać mejla, w którym napisałam, co o nim myślę!
– Może zbyt pochopnie? To tyle lat, przecież... – Robert kręcił głową. – Serio, to ty przecięłaś kabel, a nie mały Andrzejewski?
– Tyle lat ja i on, tyle samo lat ty i Magda, a o mało mnie nie przeleciałeś!
– Sprowokowałaś mnie!
– Owszem, raz, ale ja mówię o drugim razie!
– Nie byłem sobą, wiesz... Jeszcze raz przepraszam. – Teraz to on nalał i ledwie skończył to robić, wypili po kolejnym kieliszku. – Tak, zrobiłem z siebie błazna, pośmiewisko, ale wszystko da się odwrócić. Cokolwiek mu napisałaś, to przecież i tak może przyjechać. To tylko słowa! – był pewny tego co mówi, ale na koniec zapytał – to naprawdę, ty, ten kabel?
– Po pierwsze, gdyby miał przyjechać, to już by tu był, po drugie, napisałam mu nie tylko to. Dołożyłam coś jeszcze.
– A co?
– Formalnie rozpoczęłam staranie o rozwód, prowadzi korespondencję z moją prawniczką, więc ma już wolne ręce. Zresztą nie tylko on. Poza tym... on by się bał tu przyjechać!
– Dlaczego?
– Dlaczego, dlaczego? – przedrzeźniała Roberta. – Nic nie kumasz? Taki z ciebie spryciarz? Tak dobrze układasz klocki w pracy, jedziesz z ekselami, przelewasz z pustego w próżne, jesteś mistrzem księgowości, specem od podatków i inwestycji i nie widzisz, że żona cię zdradza?!
– Kłamiesz! – syknął. – Powiedz, że, kurwa, kłamiesz!
– Powiedziałam, żebyś nie robił scen! – Nalała po kolejce. – Po co bym to miała
Mówić? Dlaczego chciałabym zaciągnąć cię do łóżka?
– Myślałem...
– Że odżyło przelotne uczucie? Ze gdy jechaliśmy na imprezę integracyjną, miałam być cała twoja, że w biurze robiono zakłady? Ależ się wtedy z tego śmiałam!
– Mamy córeczkę... – bąknął Robert.
– Może i macie.
– Co sugerujesz?
– Nie, nie mam podejrzeń, że to jego, ale sądy w takich sytuacjach raczej nie stają po stronie facetów.
Robert oparł głowę na dłoniach i kręcił nią, jakby był pijany.
– Przestań, weź się w garść – rzuciła Kinga.
– Masz na to dowody? – Teraz na nią spojrzał.
– Koleżanka do mnie zadzwoniła, powiedziała, że widziała ich w niedwuznacznej sytuacji. Potem zestawiłam kilka jego wyjazdów służbowych z wyjazdami Magdy. Jesteś na to gotowy? Synchronizujemy kalendarze, sprawdzamy?
Po dziesięciu minutach i kolejnych dwóch szotach cytrynówki Robert nie miał wątpliwości.
– Jak mogła... – jęknął.
– Jak ty mogłeś. Nie czułeś, że coś się skończyło?
– A ty?
– Ja czułam, ale... coś wygasło, nie sądziłam jednak, że to przez Magdę. Myślałem, że będziemy kiedyś mieli dziecko, że się ułoży, ale nie sądziłam, że może chodzić o inną kobietę. Zacznę wszystko do nowa. Tobie też radzę, choć wiem, że z dzieckiem będzie trudniej.
Uśmiechnął się i pogładził ją po ramieniu.
– Bez podtekstów – powiedział. – Ja jeszcze o nią powalczę.
– Walcz, chłopaku, walcz! – Nie dawała mu wielkich szans, ale i nie odbierała też nadziei. – Nie będzie łatwo, ale walcz.
– Tobie też nie będzie łatwo – zrewanżował się i miała wrażenie, że z pewną satysfakcją.
– Co masz na myśli?
– Nnno... to się nie uda, po prostu nie, i tyle. Nie oszukasz biologii czy czego tam.
– Tak, nie da się jej oszukać i pewnie dlatego mi się uda.
Wstała od stolika i wzięła ze stolika butelkę, jakby chciała powiedzieć, że nie da
mu się wygłupić po raz kolejny.
*
Takie wyjścia z psem, jak to wczorajsze, skoro świt, zdarzały się Stefanowi niezwykle rzadko. A jeszcze rzadziej to, co się stało dzisiaj rano i powtórzyło wieczorem. Nie było ani jego, ani Jamesa! Jeśli nie on, to z tym śmiesznym psiskiem wychodził ktoś inny. Komisarz Konieczny biegał rano pół godziny dłużej, a wieczorem nawet godzinę! Kiedy nie spotkał Stefana z psem na pierwszej zmianie, drugą zaczął wcześniej i zakończył później. Potem poczłapał, bo tak długie bieganie było ponad jego siły, pod blok w którym mieszkał. Miejsce, na zwykle stał jego samochód, było puste. Konieczny obszedł wszystkie okoliczne uliczki i wrócił pod blok. I raz jeszcze zadzwonił do młodego gliniarza z Zakopanego, lecz ten znów nie odebrał. Zbyt wiele przypadków i zbiegów okoliczności.
Wrócił do domu, umył się, spakował i zarezerwował pokój od jutra rana. Wyruszy nocą, gdy tylko jego gadająca głowa wróci z pracy, a to nastąpi nieprędko.
Włączył telewizor i zobaczył twarz Joanny i znaczek „COVID-19 wydanie specjalne". Czyli więcej gości, chaosu, deklaracji, pomysłów od czapy, grillowania tumanów, których naród wybrał jak potrafił najlepiej. Na ekranie pojawiła się grafika z cytatem z jakiegoś purpurata, który tłumaczył, że skutki pandemii będą wprost proporcjonalne do ilości sodomitów w poszczególnych grupach i społecznościach.
– No to wy, raczej tego nie przeżyjecie – mruknął Artur i poszedł zaparzyć kawę.
*
Umówili się na wspólne oglądanie filmu, lecz Leszek zniknął.
– Co mu się stało? – zainteresowała się Kinga.
– Nic, po prostu poszedł wcześniej spać.
– To może obejrzymy bez niego?
– Tego nie możemy mu zrobić!
– No to chodźmy spać – mruknął Marcin.
Kinga najwyraźniej nie miała ochoty siedzieć w swoim pokoju. Jak miał jej wyjaśnić, że dzisiejszej nocy uczą się z Leszkiem na zmianę patrolowania terenu i korzystania z urządzeń Bruna.
– Masz z czymś problem? – spytała, przysuwając się blisko, bardzo blisko.
Miał. I to nie jeden.
ODCINEK 54
To miała być oczywista zdrada. Zdrada podwójna, bo zawarł z
Leszkiem nieformalną umowę. Nieformalną, ale braterską. Leszek Heine i Marcin Miedziński mieli jakieś zobowiązanie, na coś się umówili i coś sobie przysięgli. Jak długo wytrzymali? Rok. Dużo i mało. Zależy, jak na to spojrzeć. A Kinga kusiła, lecz nie nachalnie, nie tak jak wiele innych kobiet, dziewczyn, podlotków i mężatek. Ona kusiła i pociągała, nie robiąc nic. Zupełnie nic. Kiedy tylko zobaczył, jak wysiada z samochodu, poczuł coś dziwnego – infantylne pisarki i ich czytelniczki kochają to określać jako motyle w brzuchu. Tak, cholera, poczuł to. Nie pasował do niej ten facet, sztampowy gość, jeden z wielu, który przebił się w korpo, a nie był indywidualistą, tylko palantem. Choć oczywiście uważał się z indywidualistę i starał się to podkreślić samochodem. Dżipy nie były już tak modne jak audi, bmw czy porsche, teraz takimi brykami się szpanowało. Więc wysilił się na delikatny oldskul, a może po prostu dżip był tańszy? Wkurzał go ten Robert Maszczyk. Marszcz się – to było pierwsze co o nim pomyślał.
Poczuł ulgę, gdy zrozumiał, że ona i Kinga nie są parą, że nie przyjechali tu zrobić skoku w bok. Nie potrafił tego zrozumieć, ich przyjazdu i jej, lekko podpitej, co w normalnych warunkach – czytaj: w przypadku innej kobiety – skończyłoby się jej skreśleniem, a tu tylko spotęgowało jego zainteresowanie. Po pewnym czasie zorientował się, że pociąga go w niej wszystko. Cokolwiek zrobiła, cokolwiek powiedziała, działało na jej korzyść. Wkurzało go tylko, że Leszek robił mu wagi, dogryzał, podszczypywał. Sam pewnie też wiedział, że to koniec, że eksperyment, szlachetna przysięga, no, prawie przysięga, cały ten sztafaż już nie działa, zabił go najskuteczniejszy morderca: upływający czas! A tu czas grał na jej korzyść. Kiedy się do nich wprowadziła, gdy zaczęła z nimi dzielić oglądanie filmów, rozmowy o książkach, a nawet o komiksach, co zaskoczyło Leszka. Weszła do ich kuchni, odcisnęła kobiece piętno na ich gospodarstwie, a on przeszedł do defensywy. Gdy opowiedziała swoją historię, linia obrony się porwała, a znikła do końca po fatalnym incydencie, kiedy ten głupek ją napadł, za co Leszek o mało go nie skatował.
To, co zrobił Leszek, potraktował jak przyzwolenie, jak braterski wkład w wielką przemianą, która była nieuchronna. Powstrzymała go jej bezbronność, delikatność, gdyby wtedy żądał czegoż więcej, czułby się jak gwałciciel. Więc przespała noc z głową na jego kolanach. I nie czuł się jak jakiś cholerny buddyjski mnich, który bije rekord w powstrzymaniu się od zdrożnych czynów, było w tym wszystkim coś wzruszającego, coś, czego w swoim ponadczterdziestoletnim życiu nie doświadczył. Bywał szczęśliwy, czuł się kochany, odnosił sukcesy, ale teraz to była jakaś kumulacja doznań. Mimo wszystko myślał o seksie z Kingą. Był jak Jaś w dowcipie o białej chusteczce, wszystko mu się kojarzyło, bał się na nią patrzeć, żeby nie widziała tego, czego od niej chce, choć miał wrażenie, że bije to od niego na kilometr. Starał się jej unikać, bo wydawało mu się, że słychać jego myśli, że ma to wypisane na twarzy.
Niech już idzie spać! O trzeciej wraca Leszek, który krąży z Brunem i jego zabawkami po okolicy. Bał się jego powrotu. Co by powiedziała Kinga, gdyby zobaczyła go wracającego w środku nocy, a jeszcze bardziej bał się jego nieobecności. Zrobiło się zbyt intymnie, była wyluzowana, lekko prowokacyjna, przeczesywała włosy palcami i uśmiechała się jak niegrzeczna dziewczynka. Wreszcie się usiadła blisko niego, bardzo blisko. Cholera są jakieś granice wytrzymałości! Jego na pewno nie są nieskończone. Zaczęli się całować, szybko ściągnął jej bluzkę, zdążył jeszcze pomyśleć, żeby zaciągnąć ją nie do swojego pokoju, a do gościnnego. A może ona to zrobiła? Śpieszyli się, ale nie działali gwałtownie, to było dozowanie rozkoszy na tyle wolne, na ile pozwały im na to zaległości, które oboje chcieli nadrobić. Można powiedzieć, że ich tempo było perfekcyjne.
*
Bruno był z Leszka zadowolony. Sprawny – skitury i alpinizm robiły swoje – cichy, pojętny. Łączność, patrolowanie terenu, wzajemna asekuracja. Jedyne, czego nie mógł przeprowadzić, to ćwiczeń z bronią. Dał Leszkowi sieg sauera, żeby się otrzaskał, poczuł, przyzwyczaił.
– Wciągnęło cię to? – zapytał szeptem, kiedy zalegli na granicy ich pola w pasterskiej szopie.
– Tak, chociaż nigdy nie byłem w harcerstwie.
– Wyobraź sobie, że ja też nie.
– Jak trafiłeś do Siwego?
– Długa historia.
– Nie opowiesz?
– Powiedzmy, że dość osobista. I złożona.
– Okej. – Leszek był nieco rozczarowany. – O, ruszył się!
W noktowizorze widać było, jak jeden z ochroniarzy rozpoczął wędrówkę wzdłuż
ogrodzenia.
– Sprawdziłeś czas? – spytał Bruno.
– Jak w zegarku!
– No właśnie, to jest niebezpieczeństwo z obchodem na chipy. Musi się odhaczyć na czas,
więc robi to bardzo regularnie.
– A jeśli wyszli by z drugiej strony, od frontu?
– Dobrze, że o tym myślisz. Jesteśmy zabezpieczeni, ktoś dla nas pracuje.
– Kto?
– Za dużo pytasz – uciął Bruno.
*
Majka nie spała, siedziała w oknie i patrzyła, co się dzieje po jej stronie wsi. Cały czas bez zmian. Dolar, jego pożal się Boże, śpiewająca żona oraz gosposia i niezmiennie sześciu goryli. Nie mieszkali u niego, tylko w drugim pensjonacie. Dobrze że nie trafiła na tamten dom! Właścicielem był jeden z goryli, miejscowy, nazywał się Jan Bustryk, obok miał dom jego ojciec Klemens. Ochroniarze zajmowali służbówkę w willi dolara, jeden dyżurował w niej przy kamerach i jako odźwierny, dwóch zawsze było w terenie. Przejrzyście i czytelnie, po kontrolą, zresztą chyba nie odważą się na atak. Tak czy owak, Bruno jest na to gotowy.
*
Do podobnych wniosków doszedł lokator z psem mieszkający pod Majką. Kapitan Stefański dość szybo oszacował siły obu stron. Tak na początek sześć do jednego. O ile Siwy i Bruno nie mają jakiegoś wsparcia. A na pewno mają. Na ich miejscu na pewno miałby jeszcze kogoś w w Zornicy i kogoś tu. No właśnie, kim jest ta kobieta, która mieszka nad nim? I to jest temat na jutrzejszy dzień!
*
Leszek wrócił, żeby się przespać. Był pełen podziwu dla Bruna, który już prawie drugi tydzień prowadził podwójne życie. Penetrował okolicę, szachował przeciwnika, był czujny, czego doświadczył Robert, i wreszcie, do czego się przyznał, wybił z głowy wycieczki z aparatem chłopakowi z „Tygodnika". To zresztą był ten sam, który uciekał z drugim gościem przed ochroniarzami Szydlaka. Kim był tamten drugi? Na to pytanie Bruno nie odpowiedział. Tak czy owak wiedzieli o nim i o Siwym bardzo dużo. A będą wiedzieć jeszcze więcej. Na razie musi obudzić Marka i zrobić z nim zmianę.
Wśliznął się do jego pokoju. Pusto! Co jest, do cholery? Tak, to wisiało w powietrzu, czuł że nie wytrzyma, ale dzisiaj?!
Usłyszał szelest. Marcin wszedł do pokoju.
– Gdzie byłeś? – zapytał go gniewnie. – Wskakuj w czarne ciuchy, Bruno czeka.
W tym momencie nastąpiło coś, co nie miało prawa nastąpić: w drzwiach pokoju stała Kinga i przyglądał się nie tyle im, ile sprzętowi, który mieli: kominiarki, noktowizor, pistolet.
ODCINEK 55
Kingę zamurowało. Jak na jedną noc zbyt wiele atrakcji i wrażeń. Marcin, który parę godzin temu był jak senne marzenie, zmaterializował się w jej łóżku i to sposób nagły, zdecydowany i jednocześnie pełen czułości i delikatności. Przeżyła właśnie seks życia, mimo że od dawna nie była nastolatką, a Kuba nie był jedynym facetem. Miała swoje doświadczenia, miała męża, który, póki jej nie zdradził, był, jak jej się wydawało, dobrym kochankiem. W takim razie co powiedzieć o Marcinie? No właśnie, co?!
Obudziła się i była sama. Po takim seksie wieńczącym woltę, która rozpoczęła się w jej życiu dwa tygodnie temu! W pierwszej chwili pomyślała, że wyszedł do łazienki, więc cierpliwie czekała, aż znów będzie się mogła w niego wtulić. Dawno nie czuła się tak, jak tej nocy: facet z którym spała, przytulał ją tak, jakby cały czas szeptał jej do ucha „jesteś moja i tylko moja, nie oddam cię nikomu. Nie oddam, nie zdradzę i nie opuszczę". A on ją opuścił. Zajrzała do łazienki. Nie było go. W kuchni także! Pomyślała, że dała się nabrać, że jest miękki, że zwiał do swojego pokoju, bo bał się powiedzieć Leszkowi.
– Powiem mu, oczywiście, że mu powiem, nie będę niczego ukrywał, musi to wiedzieć, jestem mu to winien i powiem jak brat bratu!
Tak od razu by ją zawiódł i pokazał jej miejsce w szeregu? Że to przygoda podczas kwarantanny, swoisty skok w bok, kaprys, chwila zapomnienia? Ruszyła do jego pokoju, otworzyła drzwi i...
– Co tu się dzieje? – wykrztusiła.
– Kochanie, to nie tak jak myślisz! – wykrzyknął Marcin.
– Co?
– Dokładnie tak, Kingo, to nie jest tak jak myślisz? – dołączył się Leszek.
– Co to jest? Scena z kiepskiego filmu? Myślicie, że mi się wydaje, że was przyłapałam w łóżku, jak się pieprzycie? Kurwa, co to jest!? – Nie była już czułą, romantyczną i delikatną Kingą, którą niedawno obejmował Marcin. Była furią. A może nawet trzema eryniami.
– Co tu się odpierdala?!
– Ja ci wszystko wytłumaczę powiedział Leszek. – On musi iść, wróci nad ranem, okej?
Klapnęła na łóżko, na którym jeszcze przed chwilą leżały akcesoria, jakie widywała tylko w kinie. Marcin objął ją i przytulił. Miał na sobie czarny dres, czarną kominiarkę, a w kaburze przy pasku pistolet.
Stanowczo za dużo wrażeń jak na jedną noc, uznała Kinga.
*
Klasyka westernu. Telefon wyłączony, przecież miała program na żywo, ale skończył się z godzinę temu! Jak zwykle dyskusja, awantura sprzed kamer przeniosła się do charakteryzatorni, później na schody, potem ktoś wrzucił przy samym wyjściu monetę do automatu z kawą, a ktoś inny kolejną. I jeszcze dziesięć minut najsłynniejszego polskiego serialu nadawanego wszystkie stacje, a który nazywa się „Ja panu nie przerywałem!". Potem dyskusja w podgrupach, tam słowa, konfabulacje i mijanie się z prawdą nabierają barw. Oszuści! Przekręciarze! Kiedy przy swoich autach politycy mówią o kurwach, które parę minut temu były „naszymi politycznymi przeciwnikami, z którymi się nie zgadzamy, ale których staramy się szanować", na dziennikarskiej części parkingu słychać mantrę: „Ja pierdolę, czy nie ma już innych ludzi, musimy zapraszać tych błaznów?". „A kogo zaprosisz? Reszta jeszcze gorsza". I szukanie nowych twarzy mających odmienić wizerunek sceny politycznej, które Michał Misiewicz, współpracownik Joanny, kwitował zawsze słowami: „To dupy, a nie twarze". A trzeba mu przyznać, że sam piękny nie był. I tak zamiast dwadzieścia minut po północy Joanna wróciła do domu o wpół do drugiej.
– Co robisz? – zapytała, widząc Artura siedzącego z kawą. Z trzecią kawą. – Spać nie możesz czy nie chcesz?
– Nie mogę i nie chcę. Czekam na ciebie.
– Wciąż nie możemy się przyzwyczaić do nowego układu studia. Taki eksperyment, żeby się izolować i żeby była lepsza jakość. Każdy siedzi w swoim boksie, przy swojej kamerze. Ale to nie ma sensu, później i tak się kłócą jak zwykle. W końcu dlaczego tu się mają izolować, jak w sejmie są razem. Oni mają to wszystko gdzieś. – Napiła się wody i dopiero teraz zobaczyła, że jest coś nie tak. – Wyglądasz jak spakowany?
– Bo jestem. Jadę w góry, służbowo.
– Służbowo, w dzień wolny?
– W dwa wolne dni. Coś mi wypadło.
– Nie mogłeś poczekać? Ja teraz pracuję w systemie tydzień na tydzień!
– Dlatego jadę. Teraz tylko siedzisz w telewizji, a tu przychodzisz spać, a co ja będę robił za tydzień, tego nie wie nawet komendant stołeczny.
– Masz rację. – Upiła łyk wody, chociaż miała ochotę na coś mocniejszego, a do tego na jakieś słodycze. Nic z tego, dieta! – Co się tam dzieje, dokąd jedziesz?
– Nie wiem co, ale wiesz przez kogo.
– A właśnie, ten chłopak z Zakopanego? No i co?
– Jakaś tajemnicza sprawa, jakby się wystraszył. Przejadę się, zamienię z nim dwa słowa, przewietrzę. Podobno jeszcze na nartach z Kasprowego można zjechać.
Przytulił ją na pożegnanie, wziął torbę i ruszył do garażu.
– Weź mój samochód – powiedziała i rzuciła mu kluczyki.
Po cichu na to liczył, bo tylko w amerykańskich filmach gliniarze mają fajne samochody.
*
Kia to nawet fajny samochód. Nie psuje się. Prawie nowa. Z systemem łączności i kogutem. Srebrna z niebieskimi pasami. Siedzieli w niej posterunkowego Kawuloka i aspiranta Bąka.
– Wziąłem dyżur, nockę z tobą, to sobie pogadamy o tym wszystkim.
Kawulok raczej nie miał ochoty na pogawędki, bo nieźle namieszał. Wdał się we współpracę z Jędrusiem, zrobili mały western na łące pod Zornicą i domem Szydlaka, wreszcie szukał pomocy u obcego gliny. A to nie wszystko.
– Bo wiesz, Sebuś, przejrzałem monitoring z placu Niepodległości... – aspirant urwał, jakby teraz posterunkowy miał zacząć swoja kwestię. Ale nie zaczął, a i Kamil Bąk milczał.
– Zapalisz? – zapytał wreszcie, a raczej wydał dyspozycję.
Kawulok nie palił, ale nie o palenie tu chodziło. Widział, że aspirant zostawił komórkę w aucie i wysiadł, więc i on zrobił to samo. Bąk zapalił papierosa, zaciągnął się i popatrzył na Kawuloka. Ten jednak się nie odzywał.
– Idziesz w zaparte... – Bąk się uśmiechnął. – Zatem trochę ci pomogę. Umówili się na placu Niepodległości, to dobre miejsce, jeśli chcesz mieć... jak to się teraz mówi... dystans społeczny? Ładne określenie, prawda? Święty spokój i nadzór, poczucie bezpieczeństwa. Kamery są, monitoring jest, więc można powiedzieć, że atmosfera intymna i bezpieczna, z dystansem. Ale to są sprzeczności przecież, a nie układ idealny, bo ktoś, na przykład ja, może ten monitoring później obejrzeć. I wiesz, co zobaczyłem?
Kawulok z grubsza wiedział, ale nie bardzo potrafił sprzedać swoją wersję, zresztą
Bąk na to nie czekał.
– Zobaczyłem, że twój kolega z „Tygodnika" rozmawia z Gapińskim pod czujną obserwacją. Byłeś ty, nie zaprzeczaj! Było trzech chłopaków, niby przypadkiem się tam przyplątali, i była jakaś babka. I dwóch facetów od Szydlaka, a właściwie to trzech, bo przy parku stał mercedes z kierowcą. Ładne przedstawienie dały te gimbusy, nie powiem, nie powiem! Kto to wymyślił? Pan posterunkowy Sebastian Kawulok czy pan redaktor Andrzej Świstoń? – Słowa „pan posterunkowy" i „pan redaktor" Bąk wymówił z przekąsem, po czym dodał: – No, który? Sebuś czy Jędruś był taki mądry?
– Obajśmy to wymyślili.
– No i brawo! Brawo! – Posterunkowy nie wiedział, czy aspirant szydzi, czy chwali. – Naprawdę brawo! Bardzo dobrze, ale nie doskonale, bo w to wszystko wszedłem ja. A wiesz, teraz wiesz... – uśmiechnął się zwycięsko – nie ze mną te numery, Brunner.
– Takie sztuczki nie ze mną – odpowiedział Kawulok.
– Co?
– No, powiedział pan: „Nie ze mną te numery, Brunner", a tak w filmie nie było. Tam Kloss powiedział: „Takie sztuczki nie ze mną, Brunner".
– No popatrz, jaki ty potrafisz być dokładny, Sebuś. – Bąk uśmiechnął się chytrze, zaciągnął papierosem i zakończył swoją kwestię, uderzając palcem wskazującym w pierś posterunkowego. – To bardzo dobrze, bo teraz dokładnie mi powiesz, o co w tym wszystkim, kurwa chodzi!
Posterunkowy Kawulok ciężko westchnął i wypuścił na mroźne powietrze kłąb pary. Wyglądał jak fiakerski koń, który na ostatnich metrach podejścia pod parking na Włosienicy przed Morskim Okiem. Zmęczenie, fura pełna panów, a fiakier mówią, że zamiast końca trasy i odpoczynku trza ciągnąc do samiuśkiej góry, aż pod samo schronisko!
ODCINEK 56
Między młotem a kowadłem, tak to wyglądało. Z jednej strony policyjny mundur, kariera, którą sobie tak dokładnie i krok po kroku zaplanował, a z drugiej lojalność wobec Jędrusia. Co powiedzieć, żeby sobie nie zaszkodzić? Bąk to nie taki sobie policjant, mądry jest, sprytny, doświadczony i do tego sporo już wie. Jeśli powie za mało, to sobie zaszkodzi, a jeśli za dużo... Przyznać się do korespondencji z tym gliniarzem z Warszawy?
– No to jak, Seba? – zachęcił go aspirant Bąk.
– Jędruś, jak to reporter, strasznie się interesował tymi z Zornicy. Że może jakiś celebryta tam jest, ktoś znany, ktoś, o kim można byłoby napisać coś ciekawego. Ja się w to nie pchałem, bo tajemnica służbowa, RODO i cała reszta. Powiedziałem mu twardo, że nie, więc nie.
– I co dalej?
– Pan wie, co dalej – prychnął Kawulok. – Przecież to tyle osób wiedziało: gmina, sanepid, straż gminna i pożarna, kupa ludzi.
– No, kupa.
– Więc się wywiedział. A jak się wywiedział, to mu nazwisko tego gangstera starego wyskoczyło. No i pociągnął sprawę. Wyszło mu, że taki gangster to nie może być sam, a jaki interes go tu ściągnął i tak dalej. Że na sąsiednim wierchu, w tej samej wsi, na tym samym osiedlu mieszka inny cwaniak. I że się znają, że mają tam różne przejścia. Się daleko od tego trzymałem, a Jędruś... Wiedział, że w „Tygodniku" się w sensację bawić nie będą, więc szukał zainteresowania w Polsce. No i ten Gapiński i ta Becker mu odpisali.
– Gapiński przyjechał, a Becker?
– Chyba nie, bo codziennie w telewizji jest.
– A dlaczego napisałeś właśnie do niej? – chciał wiedzieć Bąk.
– Bo ona różne tematy robi, znana jest. No dlatego chyba do niej. – Kawulok łgał jak z nut, że to on napisał do Joanny Becker, i tylko dlatego żeby skontaktować się z jakimś gliną spoza Zakopanego.
Aspirant Bąk zaciągnął się papierosem i myślał.
– A gdybyś ty pisał, to do kogo? – zapytał po chwili.
– Ja?
– No, ty! A kto?
Był w potrzasku, czuł że się poci.
– No chyba też do niej, jak już bym musiał.
– Co to znaczy „jakbym musiał"?
– No nie wiem, bo nie pisałem, bo i po co?
– No tak... Ale jakbyś tak musiał? – Bąk wypuścił dym w mroźne powietrze.
Kawulok czuł się osaczony i musiał się na coś zdecydować, na jakiś ruch.
– No przecież do was bym poszedł – powiedział z rozbrajającą miną.
– Ale nie poszedłeś.
– Z takimi tam pierdołami?
– No właśnie, z jakimi?
– Głupoty takie, bo wie pan, panie aspirancie, ten Gapiński zjechał do Zakopanego i w coś okrutnego wciągnął naszego Jędrusia.
Aspirant Bąk popatrzył na posterunkowego Kawuloka jak dorosły na dziecko, które opowiada bajki.
– No to się zdecyduj, pierdoły i głupoty czy coś okrutnego?
– Okrutne głupoty. – Kawulok odzyskał refleks i szybo przeszedł do narracji, którą ułożył sobie w głowie. – Gapiński coś kombinował z tym Szydlakiem, a Jędrusia wysłał na prześpiegi do Zornicy. Pomyślałem sobie, że to wszystko dziwne jakieś...
– A skąd wiedziałeś, że kombinował? – Bąk przyszpilił go pytaniem. – Godoj!
– Nnno... – Kawulok wiedział, co odpowiedzieć, ale nie mógł tak od razu.
– No skąd, kurwa, wiedziałeś? Nie rób mnie, młody, w ciula! – Rozmowa nabrała
nieformalnego charakteru, a Bąk zaczął był niemiły i podniósł głos:
– Bo to wstyd, panie aspirancie, na cymbała wyjdę – wybąkał posterunkowy.
– Nie praw farmazonów, ino gadaj!
– Zaś nie powiecie nikomu?
– Nie powiem!
Sebuś westchnął ciężkoi spojrzał cielęcym wzrokiem na aspiranta.
– Pomyślałem sobie, że najpierw to Jędruś do mnie dzwonił i taki ciekawy był, aż nagle
syćko ustało. Czułem, że on coś wie, no i mnie to okrutnie zainteresowało. Więc..
– Więc co?
Seba westchnął jeszcze ciężej i zapytał:
– Dacie zapalić?
Bąk podał mu paczkę papierosów, Sebuś zapalił i zaczął się krztusić
– E, ty niezwyczajny?
– No, niezwyczajny, alem się zdenerował.
– Się nie denerwuj, tylko gadaj!
– No ciężko, bo nic, tylko się hańbić... – Kawulok zaciągnął się niewprawnie papierosem, znów zakasłał i spojrzał smutnymi, proszącymi oczami na aspiranta. – Nie powiecie nikomu, a już nigdy Świstoniowi? – upewnił się.
– No przecie mówię, że nie powiem! – zniecierpliwił się Bąk.
– Taki byłem ciekawy, że go zacząłem śledzić!
– No co ty...
– No tak... Wypatrzyłem, że on w nocy zdjęcia robi pod Zornicą, że się z tym Gapińskim spotyka, aż w końcu pomyślałem, że na nich zapoluję! Pojechałem za nimi, się dowiedziałem, że Gapiński się do Szydlaka dobija, więc byłem ciekaw, coś się tam wyprawia, i przedwczoraj pojechałem z lornetką, żeby zobaczyć.
– I co zobaczyłeś?
– Ano gówno! Bo mnie chcieli złapać jacyś ludzie, chyba ochrona od Szydlaka, gonili mnie jak filance kłusownika!
– I co?
– I by mnie złapali, ale pojawił się Jedruś na swoim motorze i mnie wywiózł hań, pod
górę! Uciekliśmy!
– Ty to masz przygody! – skomentował ze śmiechem Bąk.
– No mam. I wstyd wielki. Okrutny. Przyjaciela żem śledził jak bandytę, a on mnie przed wyrzuceniem z policji uratował.
– Jak to?
– No nie mam pojęcia, czyja to była łąka, ale jakby mnie dorwali i odstawili na komendę? Co by dyżurny powiedział? Teraz jego dłużnik jestem!
– No jesteś i dlatego żeś mu dał obstawę?
– Ten Gapiński to niezły przeskurwysyn jest, na dutki go oszukuje, napożyczał od niego, no i z tym Szydlakiem coś kombinuje, więc chciał od Jędrusia informacji, kogo on wtedy wywiózł.
– A skąd oni wiedzieli, że to on?
– Nie mam pojęcia, ale Gapiński był tego pewny i chciał od niego nazwiska. Jędruś spękał, okropnie się wystraszył, nie chciał go widzieć, ale tamten od niego dutków nabrał!
– Ile?
– A będzie trzysta. Więc my się z nim umówili na placu Niepodległości i jak się okazało dobrze, że tak zrobiliśmy. Gapiński nie przyszedł sam!
– Wy też nie!
– No nie...
– I co teraz?
– Nie wiem. Wstyd i tyle.
Posterunkowy zaciągnął się papierosem i spuścił wzrok.
– Nie martw, się nikomu nie powiem!
– Dziękuję, panie aspirancie!
Bąk poklepał Sebusia po ramieniu.
– Niech to będzie nasza tajemnica! Się nie denerwuj, bo ci portki grajom!
W kieszeni spodni posterunkowego zawibrował telefon. Wyjął go, spojrzał na ekran i się zaśmiał.
– To Kaśka, pyta się, kiedy u niej będę, bo ociec i matka rano do pracy idą!
Zaśmiali się obaj jak twardzi faceci, rubasznie, nie pozostawiając wątpliwości,
po co aspirant będzie jeździł po służbie do swojej Kaśki.
*
Nad Tatrami wstawało słońce, oświetlało grapy, na których stały Zornica i dom Szydlaka. Pięknie było, a Kawulok czuł się jak kiedyś, gdy był dzieciakiem i zapowiadał się na dobrego narciarza. Towarzyszyło mu to samo uczucie ulgi, które czuł na mecie po dobrym przejeździe. Że się zjechało slalom, że człowiek nie prasnął, nie wyleciał z trasy.
Oj, nakręcił się teraz, ostro się nakręcił. Pomyślał też, że napisze do Kaśki, czy jej rodzice będą z rano w domu czy nie. Bo to nie ona do niego pisała, tylko Artur Konieczny, ten policjant od redaktor Becker. Kiedy jechali swoją policyjną kią w dół, zza zakrętu wyskoczyło mini, takie co nim Hołowczyc w Dakarze jechał.
*
Komisarz Konieczny z fantazją wyszedł z łuku. Gdyby był Hołkiem, toby się rozpędził i skoczył. Ale to nie pustynia, tylko Podhale, i nie rajd, a wąska droga, na której musiał się zmieścić z policyjnym autem.
Gdy stał na światłach w Nowym Targu, napisał do posterunkowego Kawuloka, lecz ten milczał. Zdaniem komisarza milczał znacząco. Jeszcze parę zakrętów i głos, jakby inaczej Hołka, poinformował go, że gospodarze wstają rano i że można dzwonić od szóstej.
Dochodziła siódma, zadzwonił. Brama się rozsunęła i wjechał. Na parkingu dla gości stały dwa auta, skoda i... astra dwójka na warszawskich blachach. Znał ten samochód, znał też rozkład dnia jego właściciela. Za chwilę powinny otworzyć się drzwi góralskiego domu i jak z procy na dwór wyskoczy pies, któremu pan dał na imię James.
ODCINEK 57
Drzwi domu, na którego ścianie wisiała tabliczka z napisem „Pokoje Gościnne, Zimmer Frei" oraz cyferki ze stosownym numerem licencji, uchyliły się. Najpierw pokazał się czujny nos, który w mig zeskanował okoliczne zapachy, potem rozległo się mruknięcie, które wyrażało coś pomiędzy psim zdziwieniem i zadowoleniem, a po chwili na zewnątrz był już cały pies. Niezbyt duży, ale silny, jasnobrązowy z białą obwódką wokół pyska typowego dla szpiców i z białymi podbrzuszem oraz końcówką ogona. Ogon, będący organem wskazującym na poziom zadowolenia psa, machał jak szalony. Shina inu wystartował: skoczył ze schodów prowadzących do wejścia i radośnie powarkując, pognał w stronę komisarza Koniecznego.
– James! – Konieczny się ucieszył, po czym nieco spoważniał i zapytał zdziwiony: – Stefan, co ty tu robisz?
Kapitan Stefański, który spokojnie schodził po schodach w ślad za swoim psem i uważnie wpatrywał się w stopnie, podniósł głowę do góry. Trudno było wyczuć, czy jest zdziwiony czy nie, było chłodno i część jego wąsatego oblicza była zasłonięta szalikiem, a na nosie miał godnych rozmiarów lustrzanki.
– Artur? – Jego ton jednak wyrażał bezgraniczne zdziwienie.
– Nie mogłem cię znaleźć w Warszawie, to przyjechałem! – wyjaśnił Konieczny.
– Ach tak... bo ja tu z Jamesem. Na parę dni wolnego wyskoczyłem – usprawiedliwił się niezbyt przekonująco kapitan.
– I ja mam okienko w pracy. Co za zbieg okoliczności, kto by pomyślał! – wyraził nieszczere zaskoczeni Konieczny.
– Chodź, pokażę, ci okolice, James zna już drogę.
James podbiegł do furtki nieustannie machając ogonem. Zaraz wyjdą na wielki trawnik, taki, jakiego nie ma nawet na Dynasach i w parku pod uniwersytetem. Pan wyjmie z kieszeni różową piłeczkę i zacznie się poranne misterium aportu!
Mężczyzn z psem obserwowała przez okno Majka. Obudził ją warkot silnika auta wjeżdżającego na podjazd i sprawdziła, kto przyjechał. Jak na martwy sezon mają w tym domu niezłe obłożenie, pomyślała.
*
Słońce wstało, a oni wciąż rozmawiali. Było o czym. Siedzieli w trójkę w piwniczce na wino otuleni kocami, dodatkowo Kingę obejmował Marcin. I to mocno, jakby chciał nie tylko ja ogrzać, ale zatrzymać na zawsze.
– Wszystko to brzmi nieprawdopodobnie... – stwierdziła Kinga.
– Brzmi – przyznał Marcin. – To równie nieprawdopodobne jak to, że spotkałem ciebie. – Pocałował ją delikatnie w usta.
– Czy tej kwestii nie było już tej nocy ze dwa, albo i trzy razy? – zapytał Leszek z lekkim przekąsem. – Mamy jeszcze godzinę, prześpijmy się, niczego nowego nie ustalimy. Jest jak jest, Maryna sprawdza w sieci, szuka czegoś nowego, ale na bank jest jak jest. Zrobimy to z nimi!
– Chciałeś powiedzieć, że oni to zrobią, a my im nie będziemy przeszkadzać – sprostował
Marcin.
– Chcę im pomóc!
– Ja też, wiesz że tak, ale pomożemy, nie przeszkadzając, każdy robi to, co umie, prawda?
Leszek niechętnie przyznał Marcinowi rację. Schowali sprzęt w bezpiecznym zakamarku piwnicy i poszli złapać godzinę snu.
*
Siwy zapukał do drzwi Bruna, a ten otworzył. Był już po prysznicu, okręcony ręcznikiem, drugim wycierał włosy.
– No i jak? – zrzucił Siwy.
– W porządku. To ich wciąga, buduje poczucie lojalności, bo wiesz, gdyby przyszło co do czego...
– To i tak sobie poradzisz!
– Sześciu na jednego – powiedział ze śmiechem Bruno.
– Jestem jeszcze ja! – Siwy wypiął dumnie pierś. – Wiesz, ja wciąż coś tam umiem!
– No, na pewno. – Bruno przez grzeczność nie zaprzeczył. – Ale wiesz dobrze, że choć Dolar, to świr, na coś takiego nie pójdzie. Teraz to on się nas boi i nie myśli o tym, jak cię załatwić.
– No nie wiem, czy się boi. Nie wyjechał. Mógłby wypierdolić na Florydę i tyle byśmy go widzieli.
– Ale on przede mną nie pęka. Będzie grał kozaka, wkurwiłem go dealem z chłopakami, a
poza tym... – Siwy się uśmiechnął – on nie wie, że tu jesteś. Nie powinien wiedzieć, prawda?
– No fucking way! – zapewnił z powagą Bruno.
– Nie ma, kurwa, takiej pieprzonej możliwości – powtórzył jak echo Siwy, który angielski znał na poziomie pozwalającym dokonać wymiany walut, ale co znaczy „no fucking way" wiedział doskonale. Przecież był w Relaxie na „Blues Brothers"! Fajny film, ile to już lat? Pewnie ze czterdzieści. Przypomniał sobie, z kim był i oczy mu się zaszkliły.
– Idę na śniadanie, dobij do mnie, okej? – rzucił i wyszedł szybko, żeby Bruno nie zobaczył wzruszenia. Siwy nie lubił okazywać słabości.
*
Andrzejewski łypał oczkami ginącymi w nalanej twarzy. Sytuacje ze śniadania powinny być opatrzone jak plokarski news z portalu: „Jeden szczegół przykuł uwagę". W końcu nie wytrzymał i po serii otarć, czułych gestów i dotyków, kiedy Marcin objął Kingę, wypalił:
– A pan Leszek to nie zazdrosny?
– Zazdrosny? – zdziwił się Leszek.
– No, zazdrosny, tak na lodzie zostać... – Andrzejewski zarechotał.
– Na jakim lodzie? – spytał Marcin.
– No jasne, na jakim! – Andrzejewski był w doskonałym humorze, a gdyby nie to,że przed śniadaniem łyknął małe piwko, można by było powiedzieć, że w szampańskim. Omiótł swoją publiczność wzrokiem, szukając akceptacji, i jak zwykle znalazł ją w oczach swych najbliższych: małżonki Andżeli i syna Bartusia.
– Na zimnym! – Andrzejewska zachichotała z pełnymi ustami, a do chichotu, także z pełnymi ustami, dołączył Bartuś.
Kinga pomyślała, że u takich osobników podzielność uwagi oznacza równoczesne przeżuwanie i mówienie, prowadzenie samochodu i rozmowę przez telefon oraz sikanie i picie piwa.
– A gdyby tak pani rozwinęła swoją myśl? – zagadnęła Andrzejewską.
– Co tu rozwijać, pani wie najlepiej.
– A mówili, że to takie trwałe związki są – do gry wrócił Andrzejewski.
– Ten polityk, tęczowy, mówił o tym w wywiadzie, ale okazuje się, że nie. No, jak widać
– przyszła mu w sukurs żona.
– Chłopak i dziewczyna, normalna rodzina – zachichotał Bartuś.
Zapadła cisza. Przerwała ją Kinga:
– Pan to ma chyba problem z homofobią?
– Ja? – spytał Andrzejewski z niepewną miną.
– Nie molestował pana ktoś w dzieciństwie?
– Co?
– Pytam, bo to często się bierze z takich wspomnień. A z drugiej strony, to dotyka często tych, których podświadomie, a nawet i świadomie, pociągają mężczyźni... – włączył się Marcin.
– Jebnę! – syknął Andrzejewski.
– Chyba siebie w czoło, prawda? Bo pan uważa, że jesteśmy gejami, czyż nie? – Leszek uśmiechnął się łagodnie i anielsko.
– A nie? – po raz pierwszy odezwał się Robert.
– No jak nie, jak tak? – szybko wzmocnił powagę jego pytania Andrzejewski, który zaraz sobie odpowiedział: – No na bank przecież!
Jego dyżurny autorytet, czyli żona, pokiwała głową jak piesek zabawka na tylnej szybie.
Kinga i chłopaki wybuchnęli śmiechem.
– Skoro tak, to będzie się pan mógł chwalić, że poznał pan braci, którzy się posuwają? – wykrztusił Leszek.
– Leszek daj spokój! – skarcił go Marcin.
– A jak mu to wytłumaczyć?
– Jakoś trzeba, ale że tak?
Tę wymianę zdań przerwał Robert:
– Jesteście braćmi?!
– Jak najbardziej! – odpowiedzieli zgodnie.
Siwy i Bruno nie wyglądali na zaskoczonych, Ewa i Adrian również.
– Co to za pierdolenie? – Andrzejewski patrzył na nich zdezorientowany. – Jak wy się nazywacie? Hajne Medina? Ha, ha, ha, ha!
– Heine i Miedziński... – sprostował Leszek, poważniejąc.
– No właśnie! – triumfował Andrzejewski. – No właśnie!
– I w ogóle nie jesteście do siebie podobni! – zauważył Robert.
Leszek i Marcin popatrzyli na siebie i bez słów ustalili, że
referować będzie starszy z nich.
– Urodziłem się jako Marcin Heine, syn Edwarda Heine. Ojciec odszedł od mamy, gdy miałem piętnaście lat. Wybrał życie z kobietą, z którą zdradził mamę i z którą miał mieć dziecko. Nie chciałem nosić jego nazwiska, uwierało mnie, więc gdy tylko skończyłem osiemnaście lat, zmieniłem nazwisko na Miedziński. To było panieńskie nazwisko mamy.
Teraz przyszła kolej na Leszka:
– A ja nie wiedziałem o wyczynach mojego szanownego tatusia. Gdy się urodziłem, Marcin miał piętnaście lat, a kiedy miałem dwadzieścia, dowiedziałem się, że mam brata.
– A jak? – zainteresowała się Ewa.
– Na pogrzebie.
– Klasyka gatunku! – ucieszył się Siwy.
– Na pogrzebie... – potwierdził Marcin. – Miałem ojca... w głębokim poważaniu, byłem śmiertelnie obrażony. Gdy miał weekend ze mną zapisany przez sąd, uciekałem albo starałem się go skompromitować. Do Wierzynka mnie zabrał, a ja przyszedłem w skórze i z włosami na irokeza...
– Pan? – zdziwiła się Ewa.
– Ja – potwierdził Marcin. – Wtedy w Wierzynku zniósł to z godnością, ale w końcu dał sobie spokój, a ja spotkałem się z nim tylko raz. Chciał koniecznie uczcić moją pełnoletność, wtedy pokazałem mu dowód osobisty z nazwiskiem Miedziński. Zabolało go to, bo miało zaboleć. I wtedy się urwało, ale na pogrzeb przyjechałem. Z Krakowa do Warszawy, bo jestem z Krakowa, jak ojciec, ale on wyprowadził się do nowej rodziny, do stolicy. Tam, na Powązkach, poznałem drugą żonę ojca i młodszego przyrodniego brata.
– Ale numer! – Adrian aż zagwizdał. – Wiedziałem, że jesteście, panowie, braćmi, ale że tak to wyglądało...
– Cicho! – usadziła go Ewa, która chciała usłyszeć ciąg dalszy.
– Ojciec był architektem, ja zostałem inżynierem budownictwa, a Leszek poszedł w ślady ojca – opowiadał Marcin. – Polubiliśmy się, do tego okazało się, że mamy takie same zainteresowania. Po ojcu została nam pasja do gór, wspinaczki i nart, no i ten dom z działką. Spadek do podziału. Zamieszkaliśmy tu, tu tworzymy nasze projekty. Pierwszym była przebudowa tego domu, chyba udana, więc tak zaczęła się nasza współpraca. Tak wyszło, życie.
– Sorki, że ja tak, no głupio... – wystękał Andrzejewski.
– Głupio? Pewnie, że głupio, ale to już pana problem – skwitowała Kinga i zaczęła sprzątać ze stołu.
Dwunasty dzień kwarantanny. Jak do tej pory nie było ciekawszego śniadania.
ODCINEK 58
Andrzejewski łaził jak struty. Wreszcie po śniadaniu podszedł do Marcina i powiedział:
– Przepraszam, głupio wyszło, bardzo głupio... – Był wyraźnie skruszony, ale Marcin postanowił go jeszcze trochę pogrillować.
– Pan mnie za swoje poglądy nie przeprasza.
Liczył na to, że butny przedsiębiorca nie nadstawi drugiego policzka, ale okazało się, że jego Canossa jeszcze się nie skończyła.
– Pan myśli, że ja taki nietolerancyjny jestem? Mnie to tylko te parady denerwują, no i te małżeństwa i adopcje!
– Na parady nie trzeba chodzić, ja zresztą nie chodzę, i paru moich znajomych, jak pan to mówi, tęczowych, też nie. Kwestia gustu. No rozumiem, gdyby kazali, jak kiedyś na pierwszego maja... – Andrzejewski patrzył niby ze zrozumieniem, ale w oczach miał neony „małżeństwa jednopłciowe" i „adopcja", a Marcin nie był w nastroju koncyliacyjnym. – A co do reszty problemów, które ma pan z osobami LGTB, to adopcja panu nie grozi, a ślub... Nie miał chyba pan żadnych propozycji, a nawet jeśli – Marcin uśmiechnął się złośliwie – to zawsze można odmówić!
Andrzejewski westchnął ciężko i zmełł w ustach przekleństwo. Marcin pomyślał, że chyba przegiął z tym grillowaniem najmniej lubianego gościa pensjonatu, a potem, że nie ma tego złego, bo seans kajania się dobiegł końca, że typ obróci się na pięcie i wyjdzie na dwór zapalić. Nic z tych rzeczy! Przekleństwo wyszło z ust, lecz w niespodziewanej formie:
– No kurna... panie Marcinie, co ja, kurwa, mam jeszcze zrobić?! Chcę się jakoś odnaleźć w tej, co tu dużo mówić, niezręcznej sytuacji, a pan mnie rostuje jak Wojewódzki! Ten mój prawnik, ten, co się strzelał na imprezie integracyjnej, ten Robin Hood...
– Wilhelm Tell – poprawił go Marcin, bo zabawa polegała na strzelaniu z łuku, ale mimo wszystko celem było jabłko trzymane przez człowieka.
– No, radca prawny ode mnie! To on gej jest! I co, nietolerancyjny jestem? – Andrzejewski prawie się darł, więc Marcin podniósł ręce, jakby chciał powiedzieć „okej, okej". – Taki jestem rubaszny dość, tak o mnie mówią. Rewiński też jest rubaszny, a Korwin wygaduje takie rzeczy i co? W europarlamencie jest. – Wyciągnął do Marcina rękę i dodał: – Za tego Hajne Medińskiego na początek przeproszę, dobra?
– Dobra, dobra. – Marcin chciał mieć go z głowy, a tym razem nie mógł tego wyrazić gestem, bo ściskał mu dłoń.
– Wie pan co, ja tak w drodze rewanżu...
– Maseczki po cenie hurtowej? – podsunął z uśmiechem Marcin. – Słyszałem, że problemy są i straszna spekulacja się odbywa.
– Panom po starej znajomości to za darmo, ile będzie trzeba. A tak poza tym, to może panowie coś załatwić potrzebują...
– Załatwić?
– No, zawsze trzeba coś załatwić, papiery jakieś z biurka na biurko albo
z piętra na piętro przepchnąć... Rozumie pan?
– Rozumiem, ale ma pan jakieś nadzwyczajne możliwości?
– Chyba mogę mieć. – Andrzejewski uśmiechnął się chytrze. – Minister tu przyjeżdża.
– Minister?
– No, wiceminister, ale często to wiceminister ważniejszy. I jakiś polityk, pewnie niejeden też tu się pofatyguje.
– W celu?
– W celu powitania polskiego biznesu, który opuszcza kwarantannę – wyjaśnił Andrzejewski konfidencjonalnym szeptem. – Ta poczta, co przyszła, to napisali, że jestem symbolem zdalnej pracy, walki z koronawirusem, a nawet polskiej przedsiębiorczości.
– Przedsiębiorczości wyklętej?
– No nie, raczej zamkniętej. – Po chwili Andrzejewski załapał, że Marcin się z niego nabija. – Pan nie żartuje, to poważna sprawa, szwagier cały czas w telewizji, że maseczki i całą resztę polski przemysł produkuje, że szef, czyli ja, na kwarantannie, a w sobotę... może kawkę z ministrem? A tak w ogóle, to nie zamykajcie się, reklamę sobie zrobiliście, na majowe święta wszystko wróci do normy, no, musi jakoś, przecież dziesiątego wybory będą, więc ludzie się zjadą. A tak przy okazji, to nie myślicie panowie o jakimś wspólniku? Ja się tu rozejrzałem, dużo ziemi jest, możliwości kolosalne, a panowie coś tam przebąkiwali o kilku domkach. A przecież tu Gołębiewski wejdzie. Widział pan, był pan w Gołębiewskim w Karpaczu, albo w Wiśle?!
– Ale to tylko wtedy, jeśli do Zakopanego będzie dojeżdżała szybka kolej... Obawiam się jednak, że tu nawet znajomy premier nie pomoże, choć z pewnością nie zawahałby się obiecać TGV.
Andrzejewski nie załapał żartu.
– Tak, teraz wszystko skoncentrowane na Centralnym Porcie Komunikacyjnym. – Własna analiza inwestycji rządowych chyba nieco go rozczarowała, bo dorzucił: – I jeszcze Radom. – Westchnął. – I przekop mierzei i port w Elblągu, bo przecież po co przekop, skoro niema odpowiedniego portu? – Marcin miał nadzieję, że to już koniec, ale Andrzejewskiemu coś się przypomniało: – Ale przecież Zakopianka za parę lat, w sam raz na otwarcie hotelu! To co, szukają panowie inwestora z pieniędzmi i kontaktami?
Marcin pomyślał, że teraz brakuje jeszcze tego, żeby Andrzejewski we współpracy ze swoimi znajomymi politykami ogłosił Narodowy Plan Zabetonowania Jednego z Ostatnich Spokojnych Miejsc Na Podhalu. Oczywiście w ramach partnerstwo publiczno-prywatnego!
*
Po nocnym dyżurze posterunkowy Kawulok pojechał do Kaśki. Po drodze zadzwonił do Jędrusia i opowiedział, o czym rozmawiał z aspirantem Bąkiem.
– Ale żeś namotał! – sapnął Jędruś.
– Nic nie namotałem, posłuchaj raz jeszcze!
– Ale po co?
– Bo już tak mu powiedziałem i tego się mamy trzymać! To szczwany lis jest, może cię przypadkiem spotkać i odpytać.
– No to gadaj drugi raz.
Więc Seba raz jeszcze powtórzył Jędrusiowi to, co opowiedział Bąkowi.
– No dobrze, drugi raz to samo mówiłeś, nie poplątało ci się – pochwalił go Jędruś.
– No nie mogło, ale ty zapamiętałeś?
– Zapamiętałem!
– To powtórz!
– Pogięło cię?
– Nie pogięło, gadaj!
Kawulok usłyszał w słuchawce Kawulok stęknięcie, po czym Jędruś zaczął recytować:
– Chciałem temat zrobić. Męczyłem cię o dane tych z Zornicy, aleś mnie
olał, boś się bał! – powiedział z niekłamaną satysfakcją.
– Dalej Jędruś, dalej – ponaglił go Kawulok.
– W „Tygodniku" by mnie opieprzyli za takie kozakowanie, więc pisałem do Gapińskiego, pisałem do Bekerowej, ona nie przyjechała, a on zaś tak – wyliczał. Miał mówić dalej, ale nagle spytał: – Ale skąd ta Beckerowa? Ja do niej nie pisałem.
– Ale ja pisałem.
W słuchawce na chwilę zapadła cisza, po czym Jędruś wybuchnął śmiechem.
– Dyć pierdolisz! Po co?
– Bo ma faceta policjanta, nie czytałeś, nie widziałeś?
– No ma i.... No mów, co żeś narobił!
– Napisałem do niej, żeby ona zapytała jego, no tak nie wprost...
– Ech, durny, ty durny! – Świstoń nagle spoważniał. – To mnie nic, a jej wszystko? I ty
kumpel jesteś? Bo ja dziad z „Tygodnika", a to wielka pani z telewizji? Chuj jesteś, nie kolega!
– Uspokój się. Ja tylko o kontakt poprosiłem, niczego jej nie tłumaczyłem. Ona temu
swojemu facetowi dała mój adres, a on do mnie napisał.
– I co?
– No i jedzie tu...
– O kurwa...
– Więc jak tu wbije i narobi zamieszania, to wyjaśnimy, że to ty napisałeś do niej, a ona
zainteresowała jego. Bo inaczej to kryminał, rozumiesz? Ja z pominięciem drogi służbowej piszę do gliny z Warszawy, a jako poczty używam babki z telewizji.
Jędruś znów zamilkł.
– No i co, rozumiesz? – zapytał Kawulok.
– Tak, kurwa, rozumiem... – jęknął Świstoń. – Był kryminał, a teraz jest kibel!
– Jaki kibel?
– Ech, ty to jednak zwykła pała jesteś, a nie detektyw!
– Jędruś!
– Pała i tyle! Gnoju możesz jej narobić, że ma cynk od młodszego kolegi reportera i
zamiast mu pomóc, zamiast dochować tajemnicy dziennikarskiej, to na psiarnię z tym idzie!
Teraz to Seba milczał.
– Naprawdę tu jedzie? – upewnił się Świstoń.
– Jedzie.
– No to chuj! – mimo krótkiego kursu filozofii, który redaktor Świstoń
przeszedł w Wyższej Szkole Mediów, Public Relations i Promocji, zdobył się tylko na takie podsumowanie. A żeby nie było zdawkowe i przygnębiające, dodał: – Przejebane, chyba że masz jakiś pomysł.
– Mam.
– To mów!
– Ty mów, co było dalej!
– Gdzie dalej?
– W tej historii, której opowiedziałem Bąkowi!
Jędruś mruknął coś i zaczął:
– I żeś mnie śledził, i tak żeś się zapędził, że cię szydlakowe goniły, ale ja cię wywiezłem...
Świstoń mówił, a Kawulok starał się przez ten czas sklecić jakiś plan.
*
To był długi spacer, bardzo długi. James lubił takie przechadzki, choć do pełni ideału brakowało mu więcej rzutów piłeczką. Pan pomyślał o wodzie, którą miał w manierce, kupił też coś do przegryzieni w sklepiku przy drodze. James podbiegł teraz z piłeczką do mężczyzny, którego znał z Warszawy, trącił go nosem i szczeknął. Teraz jego kolej na rzut. Różowa piłeczka zatoczyła łuk, James puścił się jej tropem, więc nie słyszał słów:
– A więc mówisz, Stefan, że ten facet jest, jak to powiedziałeś, zięciem Siwego, a kobieta z naszego pensjonatu...
– To córka Siwego. I była narzeczona Dolara.
– Oficjalna narzeczona - uśmiechnął się kapitan Stefański.
– Rodzinka.pl, kurwa ich mać.
– Żebyś wiedział, żebyś wiedział!
Rozległo się radosne szczekanie Jamesa, który właśnie doganiał piłeczkę.
ODCINEK 59
Posterunkowy Kawulok wziął pod uwagę wszystko, ale nie to! Nie zdawał sobie sprawy, że sposób, w jaki ułożył historyjkę, którą sprzedał aspirantowi Bąkowi, uczynił całą tę układankę dobrą dla niego i Jędrusia, ale koszmarną dla Joanny Becker. Popularna i do tego słynąca z uczciwości dziennikarka okazałaby się policyjną informatorką. I co z tego, że jest z komisarzem Koniecznym już parę lat, że mieszkają razem – opisał to kiedyś jeden z tabloidów – skoro złamałaby tajemnicę dziennikarską. Gdyby mu pomogła, przeprowadziła dziennikarskie śledztwo, doszła w nim do ściany lub do finałowego konkretu, wtedy mogłaby, a w zasadzie powinna poinformować opinię publiczną i prokuraturę, a na końcu policję. No, ale wyglądałoby to na prywatę, wyglądałoby to źle. Mogłoby zaszkodzić i Joannie Becker, i i jej facetowi. Mieliby prawo się bronić, ujawniając e-maile i wtedy to on byłby trafiony i zatopiony. Ale właściwie dlaczego? Przecież wiedziałby o tym tylko aspirant Bąk. Nie było żadnej konkretnej sprawy, nic urzędowego, formalnego, po prostu Bąk, jak to starszy policjant, węszył, szukał, dociskał, mimo wszystko był kolegą. Starszym, ale kolegą z tej samej komendy, który, gdy przyszło co do czego, pomógł, kiedy trzeba było trochę przeciągnąć gościa, który narobił nieprzyjemności Cyganowi, koledze Kaśki z karczmy. Czy można mu zaufać? Jędruś chyba mu nie ufał, bo to on zwrócił uwagę na to, że historia może wyjść na zewnątrz.
Postanowił zadzwonić jeszcze raz do Świstonia. Miał do niego jeszcze parę pytań i to bardziej jako glina, niż kumpel.
*
Historia, którą opowiedział Stefan podczas spaceru, była epicka jak „Chłopaki z ferajny", oczywiście w krajowym wydaniu. Zenon „Siwy" Walentowski jako młody, dobrze zapowiadający się bokser narozrabiał, poszedł do kryminału. Jednak zamiast odsiedzieć ułamek wyroku, starać się o wcześniejsze zwolnienie, skorzystać z amnestii, które ogłaszano w święto Polski Ludowej, czyli 22 lipca, szybko wyjść zza krat i pojechać gdzieś na Śląsk, gdzie kluby sportowe chętnie resocjalizowały ludzi mogących przynieść punkty w lidze bokserskiej, już na stracie urządził jatkę trzem recydywistom. Oficjalna wersja wersja była taka, że wdał się w sprzeczkę z funkcjonariuszami służby więziennej. Na dzień dobry dwie izolatki, wejście do świata grypsery oraz szacunek Franciszka Szydlaka, nazywanego Nocnym Królem albo Franklinem, mocnym człowiekiem przestępczego podziemia. Gangster zaopiekował się jego rodziną, czekał, aż wyjdzie i od razu dał mu dobrą posadę: ochronę cinkciarzy. Potem funkcje kierownicze, a na koniec wejście w świat powiązań Franklina z peerelowskimi służbami. Ich finałem była praca dla „zielonych", wyjazd do Reichu i kolejny awans w podziemnej strukturze.
Nowa kapitalistyczna Polska nie zaskoczyła Franklina i Siwego. Interesy się legalizowały, a Siwy był już kimś w rodzaju CEO – Chief Executive Officer. Angielskiego nie znał, nie zrobił z przedsięwzięć Franklina korporacji, ale radził sobie w nowej rzeczywistości tak dobrze, jakby wrócił z kursu biznesowego na Harvardzie albo miał wieloletnie doświadczenie w prowadzeniu firmy. Wszyscy byli zadowoleni. No, prawie wszyscy, bo młody Franklin nie. Syn Szydlaka miał wiele mówiącą ksywkę Dolar, był pazerny, bezwzględny i do celu szedł po trupach. Nie pociągał za cyngiel, ale z łatwością zlecał takie usługi. Cały czas próbował wysadzić Siwego z siodła, bo początku lat dziewięćdziesiątych miał do niego żal o jakąś akcję.
Dokonał przewrotu, kiedy udało mu się zmanipulować ojca. Podsunął mu jedną ze swoich dziwek, a ta zrobiła ze starego Franklina wiatraka. Do reszty mu odbiło, a kiedy Siwy powiedział mu, że jego wielka miłość jesieni życia odrabia u niego pańszczyznę, a tak naprawdę śpi z jego synem, nie dał temu wiary i eksplodował. Siwy był u Fraklina skończony, co równało się zgodzie na jego odjebanie. Dlatego Siwy zatrudnił Bruna, jednego z najlepszych ludzi na rynku, specjalsa ze skazą, który musiał opuścić służbę nie tylko z powodu rany odniesionej na misji. Zadarł z szefem, a raczej z człowiekiem, który nie powinien być szefem. Postawił mu się. Musiał. Zresztą pomogło to kolegom, ale cała akcja drogo go kosztowała. Rana, szpital i rekonwalescencja były pretekstem, zwieńczeniem czystej formy, jaką było wylanie kogoś z honorami. I to dosłownie, bo dostał odznaczenie i awans, który był kopem nie tyle w górę, ile na aut. Było tak, jak piszą ci wszyscy nieszczęśnicy z biznesu: „Dziękuję za kilka lat ekscytującej pracy w centrali naszej korporacji, teraz stoją przede mną nowe wyzwania. Jadę do oddziału w Pierdziszewie, gdzie w pełni wykorzystam doświadczenie nabyte w ostatnich latach". Tak było zresztą wszędzie, w policji też, przecież i jemu grożono wypadem z „terroru", niejednego chłopaka zmarginalizowali w taki sposób.
Z Brunem było tak samo, a kiedy dostał „propozycję nie do odrzucenia", po prostu poszedł do cywila. Na nieformalnej giełdzie pracy łowcy specjalistów o niecodziennych umiejętnościach i kwalifikacjach wypatrzyli go bardzo szybko. Został kierowcą i ochroniarzem Siwego, był jego polisą ubezpieczeniową, przyjacielem domu. Sprawy zaszły jednak za daleko, z „Chłopców z ferajny" zrobił się „Bodyguard", a raczej „Sara", bo jednak nie była to historia z amerykańską gwiazdą muzyki, tylko z rodziną polskich gangsterów, którzy, jak wielu innych, zalegalizowali swoje przedsięwzięcia i założyli dobrze prosperujące firmy . Siwy się wkurwił i wylał „zięcia". Zrobił to jednak w nieodpowiednim momencie. Dolar to wykorzystał i chociaż akcja nie przebiegła tak jak trzeba, bo Siwy przeżył, ale paradoksalnie znalazł się w gorszej sytuacji: dorwał na miejscu sprawcę, o mało go nie ukatrupił i poszedł siedzieć. W więzieniu miał próbę samobójczą, ale nie był to, jak często bywa, sposób na wyrwanie się z celi do szpitala. Siwy chciał po prostu ze sobą skończyć. Po wyjściu zniknął, prowadził życie emeryta, aż pojawił się niespodziewanie w towarzystwie Bruna. Ten w międzyczasie zaliczył kilka firm, które były skuteczniejsze niż niejedna armia, i na pewno nie wyszedł z wprawy. Zmienił nazwisko, więc gdy lista gości Zornicy dotarła do Dolara i jego ludzi, poza Siwym nie znaleźli na niej nikogo wartego uwagi. Kto znał ich historię, ten mógł postawić bez większego ryzyka pieniądze na to, że tych dwóch połączyło siły, by zemścić się na Dolarze. Biorąc pod uwagę to, że sąsiadka z ich pensjonatu jest zbyt podobna do Majki, córki Siwego, należało się spodziewać czegoś spektakularnego.
W tej układance było jeszcze parę puzzli, których Stefan nie położył na planszy. Najbardziej interesowało Koniecznego to, gdzie i w jakiej roli trafi kawałek z jego podobizną. Miał nadzieję, że Stefan nie wsadzi go na minę. Ale dlaczego nie mówi mu wszystkiego?
Znów wybrał numer młodego gliny z Zakopanego.
*
Kawulok zajechał przed dom Kaśki i zatrąbił. Wyszła, uśmiechając się i odgarniając włosy z twarzy.
– Pisałam ci przecież, Sobek, że rodziców nie ma, ale i tak nic z tego. Ja dzisiaj nie mogę!
Była to odpowiedź na SMS, w którym złożył jej niedwuznaczną propozycję.
– Ale ja nie dla mogę, nie mogę, tylko dla ciebie przyjechałem.
– Ty mnie naprawdę kochasz!
– Kocham, kocham cię, Kaśka. – Przytulił ją czule. Kobiety kochają, kiedy faceci są dla nich czuli i je obejmują bez podtekstów i zobowiązań.
Sebastian kochał Kaśkę i przyjechał do niej nie tylko dla seksu. Kaśka zrobiła mu coś do jedzenia, a on, chociaż proponowała, żeby rozsiadł się na kanapie przed telewizorem, wolał zostać w kuchni przy stole. Dostał więc dobrą mocną kawę, siedział i patrzył przez okno. Przeczucie go nie myliło, po kwadransie zobaczył!
– Nie patrzysz na mnie, tylko gapisz się w okno! – gderała Kaśka.
– Nie gapię się, żeby nie nabrać na ciebie apetytu, bo nie na seks przyjechałem!
– A może jednak? – Uśmiechnęła się zalotnie. – No chodź, Sobek, zrobię ci dobrze! Słyszysz, co do ciebie mówię? Nie będę dwa razy powtarzać, rozmyślę się! Co ty tam zobaczyłeś?
Wyjrzała przez okno, niemal kładą się na stole i prezentując głęboki dekolt. On zobaczył te wspaniałości, ona nie zobaczyła nic, aspirant Bąk właśnie minął dom Kaśki. Kawulok już wiedział, to co chciał wiedzieć, a raczej to, czego się obawiał, a teraz... teraz, żeby tylko Kaśka się nie rozmyśliła!
Zadzwoniła jego komórka, ale nie było mowy, by choć zerknął na wyświetlacz. Teraz nie liczyło się nic innego!
ODCINEK 60
Andrzejewski oprócz tego, że już dawno temu, i to z wzajemnością, zakochał się w sobie, zakochał się także w swoim najnowszym pomyśle. Przyjechał do Zornicy, bo liczył się z każdym groszem i chciał sprzedać Andżeli bajer, że to takie szpanerskie miejsce. Nie superpopularne, tylko superwyszukane, bo na coś megapopularnego, tyle że bez pospólstwa, nie było go stać. Trudno znaleźć coś z blichtrem i na czasie, co nie byłoby ani zbyt pospolite, ani zbyt plebejskie. ZUS-y srusy, banki, pijawki i całe to kurestwo siedziało mu na karku, ale poseł mówił, że będzie okej. Nie mógł jednak bardziej się zapożyczyć i z budżetem, który miał, musiał wybrać to, za nie co innego: „Słuchaj, Andżela, to modne miejsce, warszawka tam przyjeżdża". Nie wiedziała, ile to kosztuje, po prostu myślała, że to miejscówką dla modnisi z telewizji i całej tej hipsterskiej bandy. No i w sumie tak było, o czym świadczyły jakieś wpisy w księdze pamiątkowej. Po prostu Andżela po raz kolejny przekonała się, że to, co jest modne, nie musi być wygodne. Niezły syf, bo jeszcze ta kwarantanna, ale jednocześnie firma się odbiła, banki powiedziały, że mogą pożyczyć, a nawet pojawili się chętni do spółki. To ostatnie dzięki występowi w telewizji. Kornawirus, kwarantanna i strzał w dziesiątkę, jakim okazał się asortyment zaproponowany przez posła, dały mu pięć minut, których wcześniej nie miał. A później zapowiedź, że przyjedzie wiceminister i znów będzie telewizja, a na koniec wielkie wyjście z kwarantanny. Poczuł szansę na awans do wyższej ligi. Zaczęło mu się to wszystko podobać i pomyślał, że to, co rzucił Miedzińskiemu tak dla popisu, może być w sumie ciekawym przedsięwzięciem. Znani i bogaci inwestują w knajpy i hotele, więc dlaczego nie on? Mieć coś takiego jak Niemczycki Bryzę? Niezły bajer! Już kiedyś o tym myślał, wtedy naszło go na Mazury, ale był za krótki. Zainwestował wszystko w produkcję i miał wrócić do pomysłu. Wtedy nie wyszło, ale teraz... Tak, zdecydowanie tak, przywiązał się do tego pomysłu i ruszył do gospodarzy, żeby pogadać tak na poważnie.
*
Seks przed południem to jest to, ale w sumie wyszło trochę jak z tym politykiem, co głosował, ale się nie cieszył. Cały czas w tyle głowy siedziało mu, co widział przez kuchenne okno: przemykającego niby przypadkiem aspiranta Bąka.
– Seba, co, źle ci było? – Kobiety mają jakieś radary, które potrafią wykryć, że coś jest nie tak. Babcia wiedziała, że gdy wracał ze szkoły uchachany, tak naprawdę był na wagarach, matka, nawet jeśli ogłaszał, że dostał szóstkę z wuefu, zaraz pytała, co dostał z matematyki. A Kaśka... Było zajebiście i myślał, że na gębie ma banana, że jest obrazem szczęśliwości, a to, co złe, kisi głęboko w sobie.
– Pięknie było – zapewnił i ją przytulił, ale chyba drętwo poszło, bo Kaśka go odepchnęła.
– No gadajże!
– Eeee, w pracy...
– A mówiłeś, że dobrze!
– Ale nie jest dobrze. Wysłali mi esemesa, że starszy posterunkowy Rój się pochorował i że mam dzisiaj dodatkową służbę!
– O, biedaku! – powiedziała z niemal matczyną czułością. – O, biedaku, idź w chałupę, się prześpij!
Ale się dzisiaj nakłamał! Nazmyślał Bąkowi, nazmyślał Kaśce... tylko żeby się w tym wszystkim nie poplątać! Gdy wyszedł od Kaśki, wybrał numer komisarza z Warszawy. Czeka go kolejne niełatwa rozmowa.
*
Drzwi otworzyła Kinga.
– Ja do panów Marcina i Leszka, do pogadania mam – powiedział Andrzejewski, uśmiechając się przymilnie.
– Śpią.
– Śpią? – Uśmieszek Andrzejewskiego sugerował ciąg dalszy i Kinga się nie pomyliła. – Obaj? pan Leszek też? Bo że pan Marcin to rozumiem!
– Nie, nie rozumie pan – zgasiła go. – Seks uprawia się krótko, a rozmawia długo, a rozmawialiśmy w trójkę.
Strzał był celny. Otwartość Kingi, suchy komunikat, żadnych śmichów-chichów, wszystko to wytrąciło go z narracji. Próbował jakoś z tego wybrnąć, stał w drzwiach, przestępując z nogi na nogę, i nie tylko starał się wymyślić jakąś ripostę, ale i się rozglądał. Głowę miał jak na gumce, Kinga miała wrażenie, że skanuje świńskimi oczkami wnętrze salonu.
– Na obiad powinni się obudzić – powiedziała, mając nadzieję, że Andrzejewski sobie pójdzie.
– Tak, tak... – Już się wycofywał, ale coś zwróciło jego uwagę. – Że oni bracia tobym się nie domyślił, ale te dziewczyny ze zdjęć, na paru są razem, to muszą być siostry!
Zakończył w taki sposób, żeby Kinga dopowiedziała ciąg dalszy, tymczasem ona ani nie zaprzeczyła, ani nie potwierdziła.
– Do zobaczenia na obiedzie – powiedziała z uśmiechem, jakby reklamowała
konto, za którego otwarcie nie tylko płacą pieniądze, ale i spłacają raty kredytów z innych banków. Nie czekając na jego reakcję, zamknęła drzwi, nadal słodko się uśmiechając. Kiedy Andrzejewski zniknął, z jej twarzy zniknął uśmiech. Ciężko opadła na kanapę. Marcin i Leszek naprawdę spali, przecież mieli za sobą nocne ćwiczenia z Brunem, więc była sama. Sama ze zdjęciami. Miała wrażenie, że to nie ona na nie patrzy, tylko one patrzą na nią; Siostry Janickie.
*
Komisarz Konieczny odsypiał nocną jazdę z Warszawy. Nie spał spokojnie i nie przyśniło mu się nic, co mogło być odpowiedzią na informacje podane przez Stefana. Czuł się jak postać z serialu wrzucona przez scenarzystę dla uatrakcyjnienia akcji, którą widzowie polubią i która szybko zniknie. Bo przecież nawet w najsłodszej historii musi być jakiś fajny przegrany: nieszczęśliwie zakochany, gapa albo nieboszczyk. Żeby było trochę życia, bólu, śmierci, ale żeby to nie zabiło głównego bohatera, bo ten musi być od pierwszego do ostatniego odcinka. No właśnie, kto tu jest głównym bohaterem? O co dokładnie chodzi w całej tej kabałce, bo Stefan powiedział mu dużo, jednak Artur czuł, że m jeszcze, jak to w serialu, sporo tajemnic do ujawnienia.
Z półsnu wyrwał go telefon. Na wyświetlaczu zobaczył „Juhas". Juhas, czyli posterunkowy Sebastian Kawulok, bo ustalenie, kim jest młody gliniarz, który prosił o kontakt, nie było trudne. Miał nawet zamiar zacząć z zaskoczenia, pojechać grubo, od razu po imieniu, ale się powstrzymał. To byłby głupi pomysł. Czuł, że musi popracować na zaufanie.
– Konieczny, słucham!
– Tu Juhas. – Słychać było, że młody jest lekko spięty.
– Wiem, czekałem na telefon od ciebie. Dobrze, że dzwonisz, bo potraktowałem cię poważnie i przyjechałem tu tak szybko, jak mogłem. – Po drugiej stronie cisza. – Dobrze
zrobiłem, Juhas? – zapytał takim tonem, żeby wzbudzić zaufanie. Głosem mocnym, męskim, dającym poczucie bezpieczeństwa, ale nie dominującym.
– Tak, bardzo dobrze pan zrobił, panie komisarzu.
– Możemy się spotkać?
– Musimy – wykrztusił chłopak.
– Jak, gdzie?
– Da pan radę o czternastej?
Konieczny spojrzał na zegarek.
– Tak, dam.
– To niech wjedzie na Gubałówkę i po wyjściu z kolejki pójdzie w stronę Salamandry i
Butorowego. Grzbietem niech pan idzie, a ja pana dogonię.
– Poznasz mnie?
– Raz pana fotkę z panią Becker widziałem – powiedział Seba już nieco rozluźniony. – A ja będę miał na głowie wełnianą czapkę z pomponem. Czerwoną.
– No to do zobaczenia!
– Do zobaczenia.
*
Kinga nienawidziła tego bałwana Andrzejewskiego. Miała przez niego chandrę, nie wiedziała, co robić. Siostry Janickie, Alina i Agata, stojące na tle ośnieżonych gór i błękitnego nieba, młode, wysportowane i pełne energii zdawały się ją pytać: „Co tu robisz? To nasz miejsce i nasi faceci".
To się musiało wcześniej czy później stać, było nieuchronne, i jeśli nie Andrzejewski, to ktoś inny mógł ją wytrącić z równowagi. Westchnęła ciężko, wstała i ruszyła do kuchni. Jej faceci śpią. Ten jej i jego brat. Tak to teraz wygląda!
ODCINEK 61
Mają zamknąć Polskę, a jak nie Polskę, to Warszawę. Plotkowano o tym już od paru dni, przebąkiwały coś a to kuzynki z ministerstwa zdrowia, to koleżanka z ratusza albo kolega kolegi z biura wojewody. Konieczny nic na ten temat nie słyszał, w związku z tym był sztywnym służbistą, nieużytkiem, a za plecami pewnie mówiono: „Ten kutas pracuje w komendzie stołecznej i nic nie wie". Oczywiście „nic nie wie" wypowiadano z przekąsem, bo jak może nie wiedzieć, skoro... Ale on naprawdę nie wiedział. A nie wiedział, bo nie wydano jeszcze takiego rozporządzenia. Zamykano po kolei knajpy, trybuny, kina, szkoły, całe stadiony, aż pewnie będzie tak jak we Włoszech, Francji i Hiszpanii, ale na razie mógł spokojnie jechać do Zakopanego. Poza sezonem i wczesnym popołudniem szło dość szybko. Nie tylko pora, ale i piętrowe skrzyżowanie w Poroninie ułatwiały dojazd. Oczywiście do pewnego momentu. Za Harendą było już wolniej, na Gutach korek, a na Szymonach, przed rondem, jechało się już jak w Warszawie w godzinach szczytu. Nawigacja poprowadziła go przez jeszcze jedno rondo, a później wskazała parking pod wiaduktem, czyli niemal na wprost Krupówek.
Do kasy kolejki było niemal równie blisko jak na deptak. Przeszedł między straganami i opustoszałymi atrakcjami dla mocno nieletnich turystów i po paru minutach był przy budynku Polskich Kolei Linowych. Kupił bilet i poczekał na wagoniki, które startowały w okolicach czternastej. Pustawy skład ruszył pod górę, mijanka, panoramiczny dach, przez który widać wciąż zaśnieżonego góry, wreszcie stacja końcowa. W sumie to mniej niż półtora kilometra, ale wystarczająco dużo, by poczuć się jak turysta.
Wyszedł z budynku stacji, rozejrzał się, ale chłopaka w czerwonej czapce z pomponem nie było. Ruszył w prawo aleją straganów i barów, w stronę górnych stacji wyciągów Szymoszkowej i i Butorowego. Nie było może postapokaliptycznie, ale na pewno postsezonowo.
*
Andrzejewskiemu rosły skrzydła. To już pojutrze. Gość, telewizja i pierwsze prawdziwe pięć minut sławy. Tym tutaj nie mówił, nie ten kaliber, jaki on mógłby mieć do nich interes? Tu tylko ktoś do niego. Siwy wyglądał na takiego, który wrzuciłby jakąś wartość dodaną, ale jego się po prostu bał. Bał się i tyle, taka prawda.
Przy obiedzie dyskusja zeszła na prasowe plotki, co i kiedy jeszcze zamkną, czy będą potrzebować przepustek, żeby wrócić do domów, a jeśli tak, to kto je wystawi? I na koniec najważniejsze: jak długo to potrwa.
Pod koniec drugiego dania Andrzejewski zapytał:
– A te sympatyczne panie, które są na zdjęciach, o tam, przy wejściu i nie tylko przy wejściu... – mrugnął porozumiewawczo, dając do zrozumienia, że zapuścił żurawia do apartamentu Marcina i Leszka, że wdział więcej zdjęć niż w części wspólnej – czy one tu jeszcze bywają?
– Nie, nie bywają – odparł sucho Marcin.
– Aha... – Andrzejewski miał ochotę zadać kolejne pytanie, lecz Adrian kopnął go pod stołem, dotarło więc do niego, że nie powinien drążyć tematu. Ale nie dotarło do Roberta i Andżeli.
– Fajne babeczki – wyrwała się.
– Narciarki, alpinistki, wspólna pasja... – dodał Robert. Nie pociągnął jednak tematu, bo Siwy wstał od stołu, mówiąc:
– A ja byłem bokserem. A pan?
– Ja? – Zdziwił się Robert.
– No pan. W sumie to mało o sobie wiemy, a pan o innych wypytuje. Narty, żagle, piłeczka?
– Wszystkiego po trochu... – zaczął Robert i od razu skończył, bo Siwy mu przerwał:
– No i pięknie, bardzo ładnie! – Poklepał go po plecach. – Bardzo smaczny był obiad, bardzo smaczny. – Uśmiechnął się czarująco. – Dziękuję, pani Kingo, czuć kobiecą rękę. Gdy wrócę do domu, to nie wiem, jak się odnajdę!
To był sygnał, że obiad dobiegł końca i zatrąbiono na odjazd. Robert najwyraźniej tego nie dosłyszał
– Do domu, to znaczy gdzie?
– Wszędzie. Jestem Cyganem i podróżuję z taborem po całym świecie. Może i do pana
przyjadę, jak się dowiem gdzie pan mieszka. Zaprosi mnie pan? – W tej chwili Siwy nie tylko nie wyglądał na Cygana i na pewno nie na kogoś, kogo chciałoby się zaprosić. – Ustalimy szczegóły, ale nie tu. Ja bym sobie zapalił. Nie pali pan? – uśmiechnął się do Roberta. – A to szkoda. Ale wie pan co, mogę puszczać dym w drugą stronę!
Robert wreszcie zrozumiał, że z jakichś powodów temat kobiet z fotografii jest tematem tabu. Ale dlaczego ten facet o tym wie, a on nie? Co jest grane?
*
Konieczny szedł już ponad kwadrans. Dotarł do miejsca, w którym po lewej miał góry i górną stację wyciągu krzesełkowego z polany Szymoszkowej, a po prawej park linowy. Nikt za nim nie szedł, a już na pewno nie młody mężczyzna w czerwonej wełnianej czapce. Nikt taki nie nadchodził też z przeciwka i nie stał przy drodze. Trudno, musi iść dalej, tylko dlaczego ten policjant tak to wszystko skomplikował? Bo się własnego cienia? Robi się coraz ciekawiej, a może nawet za ciekawie. Szedł kolejnych dziesięć minut i wreszcie stanął w miejscu, gdzie droga zaczynała biec w dół, do Kościeliska. Po około pięćdziesięciu metrach skręcało się z niej w las, oczywiście jeśli się chciało dojść do górnej stacji wyciągu na Butorowym. A on chciał i tak prowadziła go nawigacja.
W lesie było pusto. Po stu metrach droga zakręcała. Usłyszał szum, szelest, jakiś ruch, odwrócił się i zobaczył, jak z góry wali facet na góralu. Jechał jak szatan, a kiedy zahamował, grube opony wyrzucały w górę fontanny ziemi. Minął go z gracją, robiąc ślizg, jakby był żużlowcem, i stanął, blokując drogę. Na głowie nie miał czerwonej wełnianej czapki, tylko kask.
*
Andrzejewski bywał czasem taktowny. No, może nie taktowny, ale potrafił wyczuć moment. Bez wyczucia momentu się w biznesie nic nie zrobi, bo trzeba wiedzieć, kiedy docisnąć, kiedy poprosić, a kiedy grubo pojechać. Zrozumiał, że nie było klimatu na cokolwiek, bo już dzisiaj przepraszał i rozwijał perspektywy, więc potem chciał przysłodzić. Tak z ciekawości bardziej, bo był ciekaw, co to za laski na zdjęcia, ale wszyscy się zjeżyli, więc teraz cisnąć w sprawie spółki byłoby pójściem pod prąd, poza tym był ciekawy, co było z nimi grane, z tymi siostrami. Jedno zdjęcie było zrobione w Warszawie, na tle tęczy na placu Zbawiciela. Uznał, że skoro oni to pedały, to one pewnie są lesbami. A tu niespodzianka! Był z natury wścibski, miał żonę plotkarę, więc go wprost rozsadzało. Walentowski wiedział, na bank wiedział, ale już go raz spławił, a że potrafi też spławiać nie tylko słownie, to już się swego czasu przekonał. Chłopak od drona, Adrian, ten musi coś wiedzieć, bo kopnął go w kostkę pod stołem. Znów bawił się tą swoją zabawką, i po raz kolejny z Bartusiem. Dzieciak wreszcie zainteresował się czymś, co nie jestem komputerem, chociaż sterowanie jest niemal identyczne jak w grach. No, ale jakiś ruch jest i świeże powietrze, pomyślał Andrzejewski.
– I jak, panie Adrianie? – zagaił w niezbyt wyszukany sposób, rozwijając po chwili wypowiedź: – Bartuś daje radę?
– Radzi sobie? To urodzony operator drona!
Bartuś uśmiechnął się skromnie, a maszyna zatoczyła łuk. W cholerę drogie coś takiego, to już nie zabawka, pewnie z dziesięć koła, albo i więcej... Chuj z tym, zaraz go będzie stać!
– To dobrze, to bardzo dobrze – Andrzejewski wyszczerzył zęby w uśmiechu i stanął obok Adriana, jego dziewczyny Ewy i Bartusia. Nie przyszedł po to, żeby patrzeć na latającą zabawkę, ale po to, żeby się dowiedzieć, o co kaman z tymi dziewczynami. Nie zdążył jednak zadać pytania, bo do towarzystwa dobiła jego żona plotkara. I od razu przeszła do ofensywy:
– Pan Adrianie, pan coś wie o tych dziewczynkach ze zdjęć!
– A dlaczego pani tak przypuszcza?
– Bo kopnął mnie pan pod stołem, zanim pan zaczął Patryka kopać, to trafił pan mnie.
– Przepraszam!
– Pan nie przeprasza, tylko pan mówi, co się stało, że to taki śliski temat – włączył się
Andrzejewski. – Co one takiego zrobiły?
– Zginęły w lawinie – odpowiedział Adrian.
Andrzejewskich zatkało, ich usta szeptały bezgłośnie: „o kurwa" i „ja pierdolę".
*
Rowerzysta zdjął kask. Jego fryzura nie była zbyt wyszukana, klasyczna na rekruta, a po chwili zasłoniła ją wyciągnięta z kieszeni czerwona wełniana czapka.
– Posterunkowy Kawulok, Sebastian Kawulok, znaczy się Juhas – przedstawił się chłopak.
Konieczny podszedł, uścisnął mu rękę i przyglądając się uważnie chłopakowi, zapytał:
– Przegnałeś mnie po Gubałówce, o mało mnie nie przejechałeś rowerem, i po co to wszystko?
– Strzeżonego Pan Bóg strzeże, więc tak sobie pomyślałem, że lepiej Będzie, jak będę stał
z rowerem sto metrów od stacji.
– Że niby miałbym mieć ogon? – Konieczny się roześmiał i pomyślał, że może chłopakowi nie jest potrzebny kontakt ze starym gliną, tylko z policyjnym psychologiem.
– E no! A kto wie, że pan tu jest!
Nikt poza oficerem kontrwywiadu wojskowego, pomyślał Konieczny.
– Więc po co ta szopka?
– Chciałem się upewnić, czy mnie ktoś nie śledzi.
– A na przykład kto? – zainteresował się Konieczny.
– Starszy policjant z komendy, aspirant Bąk, mnie sprawdza – wyjaśnił Kawulok. – Wziął ze mną nocny dyżur, żeby się dowiedzieć paru rzeczy. A przed południem zajechał do mojej panny sprawdzić, czy u niej jestem.
Posterunkowy opowiedział o wszystkich przygodach swoich i Jędrusia. Komisarz słuchał, starając się momentami ukryć zdziwienie, a momentami rozbawienie.
–To wszystko? – zapytał, kiedy Kawulok doszedł do tego, jak zobaczył Bąka zaglądającego na podwórko Kaśki. Z dumą zaznaczył, że zaparkował samochód tak, żeby nie było wątpliwości, że to jego auto, blachami do ulicy.
– Nie, to nie wszystko.
Wszystko zaczęło się układać w całość. I to w niezbyt interesującą.
ODCINEK 62
To, czego się komisarz Konieczny dowiedział od posterunkowego Kawuloka, byłoby ciekawe dla wielu osób: dla dziennikarzy śledczych, przestępców szukających dojścia do policji, a najbardziej dla Biura Spraw Wewnętrznych Policji. Dla niego zaś nie, bo komplikowało sprawę.
– Jesteś pewien? – zapytała Sebę Kawuloka.
– No, raczej. Kolega dziennikarz...
– Ten z „Tygodnika"?
– No tak, już kiedyś mi mówił, żeby uważać, bo Bąk ma opinię cwaniaka. Ale cwaniaków jest wielu i wszędzie. Wydawał mi się w porządku, nawet uczynny, ale po tej nocce zapytałem wprost, czy termin mógłby jakoś rozwinąć. No i rozwinął.
To, co usłyszał od Kawuloka, było na dobra sprawę zbiorem plotek. Parę razy widziano Bąka w otoczeniu Mateusza Szydlaka, biznesmena, z którym znajomość policjantowi chwały nie przynosiła. Szemrany, ale niekarany – tak by się mógł bronić Bąk – poza tym to Zakopane. Tysiące, dziesiątki tysięcy ludzi, imprezy, ciągła fiesta. To nie przedwojenny Lwów, w którym policjanci otrzymali okólnik z listą lokali, w których nie można im się było prywatnie pokazywać.
Zresztą Kamil Bąk nie był na tych imprezach sam, byli też politycy, ci z Polski i ci lokalni, gwiazdy i gwiazdki, różni ocieracze i celbryci. Mógłby się tak bronić, ale z drugiej strony każda z tych osób, tak wynikało z opowiadania reportera, miała coś do zaoferowania. Politycy, celebryci, jeden znany dziennikarz z Warszawy i mecenas, też ze stolicy. Kontakty, sława, szpan... To był ich kapitał, to był ich bilet na imprezy Szydlaka-Dolara, a co mógł wnieść w posagu aspirant policji? To dawało do myślenia, a jeszcze bardziej jego nagłe, „cudowne" pojawienie się na placu Niepodległości. Skojarzył, że obecność Kawuloka była nieprzypadkowa, więc wbił się do niego na nocny patrol i próbował wyciągnąć jak najwięcej. Trzeba przyznać, że młody świetnie utkał swoją historię! Kolejny fakt obciążający Bąka to sprawdzanie młodego, gdzie jest. To dużo, ale jeszcze nie wszystko, teraz trzeba go sprowokować do kolejnego ruchu, trzeba mieć coś, żeby się upewnić.
*
Dolar nie szanował psów. Tych z policji i takich dupereli, jak ten Mileny, też nie. I pismakami też gardził, no, chyba że jakaś konkretna gwiazda była, ktoś ważny. Zresztą mało kogo poważał. Ale czasem nawet on musiał iść na kompromis. Taki gnida jak Gapiński mógł się przydać, ta cała Milady sprawiała radość Milenie, więc musiał jakoś przełknąć to gówienko pętające się po domu, a i psy z policji też mogły odegrać pożyteczną rolę.
Rozległ się dzwonek. Norbi na wszelki wypadek zapytał;
– Ten policjant, Kamil Bąk, spotkanie aktualne?
– Tak, aktualne, wpuść tego Bąka – Szydlak zarechotał – a za godzinę wypuść, ha, ha, ha! – Norbi wyszedł, a Dolar wciąż się śmiał i mówił do Mileny: – Pies Bąk, no, kurwa, pomyśl, ha, ha, ha, pies Bąk! – Nagle spoważniał. – No, pośmialiśmy się, a teraz spadaj, poważne tematy będą. I zabierz tę protezę psa.
Milena prychnęła, wzięła Milady na ręce i cudownie kręcąc tyłkiem, wyszła z salonu. Dolar powiódł za nią tęsknym wzrokiem, odruchowo przeczesał palcami włosy i mruknął pod nosem:
– Najpierw interesy, a rozrywki za godzinkę.
*
Andrzejewskiemu przeszła ochota na seks. A miał ją, i to dużą. Teraz siedział przy szklance whisky, a Andżela mierzwiła jego rzednące włosy. Nic nie pomagało, a gdy położyła mu rękę na udzie, poruszył się nerwowo, nie pozwolił jej dojść do celu, chociaż przed obiadem miał takie rzeczy w planach. Bartuś popuszcza drona, a potem z Adrianem i tą jego laską będą młócić w grę komputerową. Ale wyszło, jak wyszło, więc strząsnął z uda namiętnie pracującą dłoń Andżeli i warknął:
– A daj mnie spokój!
– Patryk, przecież nie wiedziałeś!
– No pewnie, kurwa, że nie wiedziałem, bo jakbym wiedział, tobym takiej poruty nie nastrzelał!
– No właśnie o tym mówię, że nie wiedziałeś, więc nastrzelałeś, bo jakbyś wiedział...
– A chuj kogo obchodzi, że nie wiedziałem! – wrzasnął. – No powiedz, kogo?
– No mnie...
– I kogo jeszcze?
– A co, ja nie jestem ważna? – Andżela zatrzepotała
rzęsami.
– No jesteś, jesteś – zapewnił, lecz niezbyt przekonująco. – I co z tego? Sami nie będziemy jeść kolacji, tylko z nimi wszystkimi.
– Zapomną.
– Zapomną?
– A co ma powiedzieć ten Robercik? Ze dwa razy nastrzelał takiego obciachu, że głowa mała. I tę głowę to ze wstydu w piasek powinien schować!
– Może ją sobie w dupę wsadzić, co mnie jakiś klaun interesuje. Poza tym zobacz, jak to jest, że, kurwa, wszyscy wiedzieli, tylko nie ja.
– No ja też nie wiedziałam. I Robert też nie!
To nie był trafiony argument. Andrzejewski stęknął, powiercił się, sapnął i prychnął:
– A co mnie obchodzi ten down! To kretyn jest! Dlatego nie wiedział. A ty nie wiedziałaś, bo ci, kurwa, o tym nie powiedziałem! – Zgrabnie zaakcentował, kto jest w ich rodzinie krynicą wiedzy.
– Jakby to byli jacyś celebryci, tobym ci powiedziała, a te dziewczyny to jakieś sportsmenki były, żeby jeszcze złotka, Kowalczyk albo Lewandowska...
No tak, to jakieś wytłumaczenie. To nie był temat z pierwszych stron gazet. Ci wariaci i, jak się okazuje, wariatki od sportów ekstremalnych, topią się, spadają ze skał, rozbijają się, no i giną w lawinach. Ten cały Adrian i jego panna, Ewa, jarają się tym samym. Mówili, że prawie tym samym, bo na razie tylko skiturami, że wchodzą na tych nartach, na fokach, pod górę. Trzeba być zdrowo jebniętym, żeby włazić tak przez pół dnia i potem zjechać. Tłumaczyli mu, że latem chodzą po górach i nawet już się trochę wspinają, a zimą spacerują po górach na nartach. On też spacerował, po Kasprowym. Średnia frajda. Tym bez nart sprzedają bilety w dół już na pół godziny po wyjściu z wagoniku na szczycie! Straszna chujnia, bo faktycznie jest tłok. Kompletnie się nie znają na robieniu biznesu. Mogliby to powiększyć, taras, knajpę, a tak kolejka długa, ciasno, aż chce się zjechać na dół. Ale są tacy, co lubią. A te dziewczyny, siostry Janickie, to lubiły, i Leszek z Marcinem też.
– Oni to już mocno zaawansowani – mówił z podziwem Adrian. – Zjazd z Rysów to dla nich pestka, my się dopiero przymierzamy. Budujemy kondycję, bo żeby wchodzić z nartami na plecach po lodzie, w rakach i z czekanem, to trzeba być w formie.
– I trzeba też mieć umiejętności, żeby później zjechać. Zjazd żlebem, to jest to! – dodała podekscytowana Ewa.
– No to nic dziwnego, że to się tak może skończyć – wyrwało się Andrzejewskiemu.
– Ale to nie przez ich błąd – wyjaśnił Adrian. – Ktoś spuścił lawinę, przejechał w miejscu, w którym nie powinno go być!
– A co naszymi gospodarzami? – zainteresował się Andrzejewski.
– Obwiniają się za to – odpowiedziała Ewa. – Że gdyby byli...
– To nie poszli wszyscy razem?
– Nie. Leszek i Marcin mieli coś do załatwienia w Krakowie, więc Agata i Alina poszły same. To znaczy nie same, umówiły się z dwoma znajomymi i oni... – Ewa zawiesiła głos.
– Oni też zginęli?
– Tak, cała czwórka – odpowiedział za nią Adrian. – Gdyby Marcin i Leszek nie zmienili planów, to leżeliby teraz razem w jednym grobie.
Patryk Andrzejewski zdecydowanie miał powody, by czuć się jak głupek.
*
Jak to sobie zaplanował Dolar, spotkanie trwało godzinę. Glina powiedział, co wiedział. A chuja wiedział. Uważał, że sprawy nie ma, ale będzie tego kota dusił – zabawne, że młody pies, to kot – i że jeszcze coś z niego wyciągnie. Zapewniał, że wszystko jest pod kontrolą i że postara się sprawdzić, kim była kobieta, która kręciła się po placu.
Aspirant Kamil Bąk nie wiedział, że ta kobieta jest bliżej niż myśli. Majka Walentowska siedziała blisko okna, kiedy usłyszała, że przejechał samochód. Sprawdziła na kamerze ustawionej na parapecie, czy pojazd wyjeżdża z bramy posiadłości Dolara. Tak. To był ktoś miejscowy, bo rejestracja zaczynała się od liter KTT. Sprawdzi w internecie kto to taki.
Prawie dokładnie to samo robił jej sąsiad z dołu. Ale kapitan Stefański nie musiał sprawdzać sam, ktoś zrobi to za niego, a on z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku może iść z Jamesem na spacer. Pies nie posiadał się z radości. O tej porze? Ale to była prawda, bo w ręku pana pojawiła się różowa piłeczka!
ODCINEK 63
Gapiński był kłębkiem nerwów. Z paru reportaży i kaski, które miał za nie dostać, nici. Próba wejścia na dwór Dolara też zakończyła się porażką. Do tego ten gówniarz Świstak się na niego wypiął i bezczelnie żądał zwrotu pożyczonej kasy! Kurwa, co za tupet! Kiedyś młodsi koledzy – jacy tam koledzy?! – po prostu młodzi stawiali panom dziennikarzom, płacili rachuneczki, częstowali wódeczką. Inwestowali, wkupywali się w łaski, terminowali, kurwa ich mać, jak młodzi malarze u Michała Anioła albo u Rembrandta czy innego Rubensa. A teraz? Brak szacunku, kindersztuby, przepychanie się w kolejce, w której każdy musi odstać, i jeszcze przed wejściem z poczekalni do salonu uiścić w kasie opłatę. I to nie jedną! Zamiast się cieszyć, że nie jest laską i jego wkupne miałoby polegać na pomocy i drobnym sponsoringu, to ten się sadzi, jakby był jakimś Kraśko-Lisem! Jebany burek podhalański, zobaczy wielkie dziennikarstwo jak świnia niebo! Już on o to zadba, załatwi mu wilczy bilet w wieloletnim abonamencie! I swojej kasy też nie zobaczy, taki chuj!
Nalał do szklanki wódki, doprawił colą, łyknął. Ma kasę na bieżące wydatki i na powrót, ale pożyczył ją od Dolara, ledwie tauzena wydębił, choć ten nawet nie zauważa, gdy znika dziesięć koła, kiedy ta lafirynda, jego żona, kupuje torebkę Louisa Vuittona!
Dzisiaj był pod redakcją, ale gnojek do niego podszedł i powiedział, że jak się nie odpieprzy, to narobi hałasu i cykną mu zdjęcie. Zadzwonią na policję i zbadają alkomatem! Gdzie się on tego, kurwa, nauczył?
Zadzwonił telefon. Gapiński z niepokojem sięgnął po aparat, pewnie Dolar albo ten jego goryl Norbi. Bał się ich, co tu kryć, miał pełno w gaciach, ale na wyświetlaczu pokazało się ŚWISTAK. Wczoraj by się ucieszył, ale po dzisiejszym pokazie siły i tego telefonu się obawiał.
– Halo – zaczął neutralnie.
– Tu Jędrek Świstoń.
„Przecież, kurwa, widzę", warknąłby kilka dni temu, ale teraz układnie, ale bez zbytniego wchodzenia gnojkowi w tyłek, zapytał:
– Z czym do mnie dzwonisz?
– Kaska mi potrzebna, te trzy stówki i...
– I co?
– No i cokolwiek... No za te zdjęcia coś.
– Pięć stówek bym znalazł, ale wiesz co?
– Wiem, pewnie, że wiem. To jak, za godzinę pod Wytryskiem ABC, dobrze?
– Gdzie?
– To fontanna na Krupówkach z oczkiem wodnym i mostkiem, zaraz przy galerii.
– Tylko nic nie świruj! – ostrzegł Gapiński.
– Kasa mi potrzebna – uciął Świstoń.
W innej sytuacji Gapiński uznałby to za podpuchę, ale teraz
dramatycznie potrzebował jakiegoś sukcesu, czegoś, co pozwoliłoby mu zadzwonić do Dolara i powiedzieć: „Wiem, co za skurwysyn cię podglądał". W telefonie znalazł numer brata recepcjonisty, tego od siedemnastoletniego opla, z którego usług już raz korzystał.
*
Kapitan Stefański spacerował z Jamesem, myślał, analizował, układał warianty, planował ruchy. Był jak szachista, który rozgrywa partię, nie patrząc na szachownicę. W szachach był zresztą niezły, podobno gdyby się za nie wziął wyczynowo... Teraz grał symultanę, musiał przewidzieć posunięcia i opracować warianty, zachować Siwego i Dolara. Zamierzał też zakończyć partię z komisarzem Koniecznym po to, by zagrać z nim przeciwko innym, by wzmocnić jego pozycję i uczynić pełnoprawnym sojusznikiem. Musiał tak zrobić, musiał też z partii szachów zrobić partię pokera, sprawić, by kilku graczy znało swoje karty, skazując tym samym na porażkę wspólnego wroga.
Na zbudowanie tej koalicji i opracowanie strategii było bardzo mało czasu. Gwizdnął na Jamesa, który biegł wzdłuż ogrodzenia przy domu Dolara. Pies udawał, że go nie słyszy, bo poszczekiwał do maltańczyka, który przesuwał się wraz z nim niczym jego zminiaturyzowane odbicie. Pewnie suka, bo James wykonywał pocieszne skoki i wręcz synkopował radosne szczeki.
– James! – przywołał go do porządku i dla wzmocnienia siły przekazu wyjął z kieszeni nie tylko ukochaną piłeczkę, ale i wabik ostateczny, jakim było wędzone, świńskie ucho.
Miłość, miłością, ale nałogi są silniejsze, więc James ruszył w kierunku swojego pana. Po drugiej stronie też musiał zostać uruchomiony jakiś mechanizm kuszenia, bo maltańczyk na wołanie „Milady, Milady, zobacz, co mam" – pognał na złamanie karku w stronę blondynki na absurdalnie wysokich obcasach. Stefański pomyślał, że w sumie wystarczyło, by gwizdnęła, a on pobiegł by i przeskoczył ogrodzenie sprawniej niż na testach sprawnościowych.
Żona Dolara, Milena nie była wybitną wokalistką, ale miała inne walory.
*
Kwarantanna się kończy, jeszcze kilkadziesiąt godzin. Dla lokatorów Zornicy zbiegało się to z ich godziną zero. Im było bliżej, tym Siwy bardziej się denerwował.
– Będzie tak, że wyjdziemy i nas odjebie, zobaczysz, Bruno, tak będzie. – Bruno tylko się
zaśmiał. – Z czego się cieszysz, z czego, kurwa? – Irytacja Siwego nie sięgnęła
jeszcze zenitu, ale jego twarz robiła się czerwona. – Możesz mi wyjaśnić? Dwóch typów wprowadziło się Majce prawie na kwadrat, czasu coraz mniej, wszystko powiązane sznurkami, a ty się cieszysz jak głupi? – Walnął pięścią w stół. Do apogeum było jeszcze kilka etapów: walnięcie pięścią tak, by poleciało szkło, walnięcie forte, czyli tak mocno, żeby połamać blat, oraz rzut szklanką lub butelką. Takiego Siwego Bruno też znał. Oj, znał. Kiedy go wylewał z roboty, rzucił pełną butelką, która rozbiła się o ścianę. I krzyczał. Ryczał wręcz, a gdy on zareagował z olimpijskim spokojem, nie wytrzymał i skoczył na niego z pięściami. Był dobrym bokserem, ale kiedyś, i miał do czynienia z człowiekiem, który potrafił nie tylko walczyć, ale i zabijać. Tej granicy Siwy jeszcze nie przekroczył, ale wtedy najwyraźniej chciał spróbować. Bruno go skontrował i dał low kicka, po czym odskoczył i spokojnie czekał. Gdyby przyjął pozę gotowego do walki, stanął na niskich nogach, pochylił się, ustawił gardę... Ale on stał jak stoi karateka po zakończonej walce. I to wyprowadziło Siwego z równowagi do końca, ostatecznie. Złapał krzesło, żeby roztrzaskać mu głowę, ale znów był unik i znów kopniak, tym razem w okolice ucha. Powinien być kończący, ale Bruno Siwego oszczędził. Ten jednak odebrał to inaczej, to, że poczuł jego but na swojej głowie, było hańbiące, nakręcił się jeszcze bardziej. Ruszył do zwarcia, chciał wykorzystać swoją masę, ale wtedy stało się to, co nie miało się prawa stać: dostał krótki podbródkowy. On, niedoszły mistrz boksu, który jako małolat rozwalił pod celą trzech recydywistów, który potrafił siać postrach wszędzie, i na ringu, i pod Peweksem, i pod celą, i na parkiecie – oj, na niejednym weselu paru zdrowych chamów się przeliczyło – teraz został poniżony. Zawirowało mu w głowie, przysiadł i czekał na dalsze ciosy, jednak Bruno znów stał w tej swojej pozie niezniszczalnego wojownika. To bolało jeszcze bardziej niż kolejne piguły i kopniaki. Siwy wstał z trudem, a Bruno powiedział spokojnie:
– Siwy, daj już spokój, zbastuj!
Zbastuj!? Jak śmiał, a poza tym powiedział „Siwy"!
– Jak ty się do mnie odzywasz, pedale jeden?! – Siwy był zamroczony, ale nadal hardy i chętny do nierównej walki.
– Już nie jesteś moim szefem, zwolniłeś mnie, teraz już jesteś tylko Siwy. C'est la vie!
Wiesz, że za to, co zrobiłeś, powinienem cię zatłuc? Ale ci odpuszczam. Z miłości i szacunku, ale nie do ciebie.
Siwy rzucił się, lecz nie na Bruna, lecz do szuflady, w której trzymał broń. Dysząc, stał z pistoletem, który wycelował w głowę Bruna.
– Strzelaj, zrób to, posadzą cię i nie wiem, czy będziesz miał pod celą tyle szacunku ,co kiedyś... Uwolnisz w ten sposób od siebie rodzinę, wiesz?
– Zajebię cię, pedale... – syczał Siwy, robiąc krok do przodu.
Bruno miał ryzykowany plan wyprowadzenia go z równowagi do końca, tak, by Siwy chciał mu strzelić z bliska, a im bliżej, tym większa szansa na wytrącenie mu broni.
Siwy zrobił jeszcze krok, dwa... Wtedy wbiegła Majka i stanęła między nimi. Tak to się skończyło. A teraz są znów razem, no, prawie razem, bo ona kilkaset metrów od nich.
– Co jest? Przed chwilą się cieszyłeś, a teraz się marszczysz jak karp przed świętami –
Siwy wyrwał go z zamyślenia.
– Nic takiego... zastanawiam się. Rozkminiam nowy wariant.
– Jaki?
– Przyjedzie tu jakiś wiceminister albo inny ważniak, media i tak dalej?
– Ochujałeś? Co to za bajki?
– Andrzejewski się pochwalił chłopakom, że zjedzie delegacja na powitanie biznesmena, który ma się stać symbolem walki z koronawirusem, czyli jego.
Siwy ciężko opadł na fotel, bo nie dostrzegał w tym żadnych plusów, a raczej bardzo, bardzo dużo minusów.
ODCINEK 64
Gapiński wyczuł, że jeszcze coś ugra. Mecz jeszcze się nie skończył, są szanse na dogrywkę, której raczej nie wygra, ale... dopóki piłka w grze. Jeden wielki piłkarz, Brychczy chyba, mówił, że jeśli meczu nie można wygrać, to trzeba zremisować. Na to się musi nastawić, na uważną grę, żadnych szarż i efekciarstwa. Uszy po sobie, przejść przez doliczony czas gry i doczołgać się do karnych. A karne, jak mówią klasycy sportowego komentarza, to loteria! A w takiej loterii szanse są równe.
Na początku nic nie mówił, tylko myślał, nie słuchał śpiewnego paplania kierowcy, które z trudem przebijało się przez trzask wydobywający się z plastikowych elementów auta, szmer półośki w lewym kole i klimy, którą była opuszczona szyba. Na wjeździe do Zakopanego zapytał:
– Dlaczego wytrysk ABC?
Kierowca zaczął się śmiać.
– Niektórzy mówią „ostatni wytrysk burmistrza", a jeszcze inni „ostatni wytrysk burmistrza ABC".
– ABC?
– ABC i D! Andrzej Bahleda Curuś Doskonały! Oj, porządził ładnych parę lat i na koniec na Krupówkach tę fontannę postawił. No i tryska se! Ale ludziska już nie pamiętają, teraz się o galerii mówi, ale jakoś nikt jej tak pięknie nie nazwał.
– To ojciec tej aktorki? – zapytał Gapiński.
– Ujek. Ale i tak chruby chłop, oj chruby! Mówią, że to on Zakopanem trzęsie, a nie ten... – kierowca
nie dokończył zdania, pomilczał chwilę i zmienił temat: – A ile wam to zajmie, bo bym se podskoczył do galerii. Wy w Warszawie to ino galerie macie, jedna na drugiej, a u nas nowa atrakcja, ceny okrutne, ale pozwiedzać można.
– Po co zwiedzać, jak drogo?
– Ale dziewuchy ładne pozatrudniali, a jedna to moja koleżanka. Bliższa taka bardziej. Chociaż nie aż tak – dodał z żalem. – Ale dopóki piłka w grze! – kierowca Gabryś Karpiel powtórzył myśl Gapińskiego sprzed paru minut.
– Dopóki... – powtórzył dziennikarz.
– A pan to redaktor, nie? – nie czekając na odpowiedź taksówkarz dorzucił kolejne pytania: – A zna pan tych wszystkich, co mecze komentują? Fajne chłopaki? Lubią się zabawić? A piłkarze?
– Jasne, że znam. A zabawić się to każdy chyba lubi.
– No, hej! – ucieszył się Gabryś w sposób typowy dla mieszkańców Podhala mieszkających blisko Spisza i rzeki Białki. – A opowiecie co ciekawego, jak będziecie wracać, he?
– Opowiem – obiecał Gapiński, wysiadając z samochodu, do którego, jeśli się nie rozpadnie, za osiem lat będzie można przykręcić żółtą tablicę oznaczającą pojazd zabytkowy. – Za pół godziny będę.
*
Komisarz Konieczny poszwendał się trochę po Krupówkach, ale nie w myśl zasady, że być w Zakopanem i nie być na Krupówkach, to jak być w Rzymie i nie widzieć papieża. Zamierzał sprawdzić, czy Gapiński przywlókł ze sobą jakiś ogon. Nie przywlókł, znaczy się tam już wypadł z gry, nie traktują go poważnie i wszystko, co robi, jest jego akcją ostatniej szansy. Kogoś takiego łatwo ulepić, wykorzystać, jakby to powiedział Stefan; przewerbować. Co mogą mu obiecać? Przecież nie taką kasę jak Dolar, to oczywiste. Temat? Ale jaki? A tak w ogóle, to czy ktoś taki jak Gapiński jest do czegokolwiek potrzebny?
Skończyli rozmawiać po jakimś kwadransie, Gapiński dał chłopakowi kasę i się rozstali. Pewnie zaraz zadzwoni do Dolara i zda relację, a ten, jeśli faktycznie Bąk jest na jego usługach, uwiarygodni wersję, którą sprzedał mu młody policjant. Wtedy będzie można ich nakarmić czymś nowym.
Gapiński zadzwonił, rozmowa należała do tych błyskawicznych. Spojrzał na zegarek – niektórzy mają jeszcze ten nawyk, nawet jeśli trzymają w ręku komórkę.
*
Niezła jazda! Ten gość, któremu ten niewdzięczny gnojek pomógł uciec przed gorylami Dolara, to gliniarz! A ten Świstak sprzedał mu informację za grosze! Szybko wybrał numer Dolara.
– Coś, dla czego warto tracić czas? – powitał go Dolar tonem wskazującym na ewidentne wkurwienie.
– Tak! – powiedział Gapiński wkładając w krótkie „tak" epicki, jakby to powiedziały gimbusy takie jak Świstoń, entuzjazm.
– To się streszczaj! – Ważni ludzie mogli czekać, bywało, że czekał na niego samolot, i to nie raz. Nawet paru błaznów z telewizji i kina mogło poczekać, ale Milena nie. A z seksem czekała.
– Ten gość, który się pętał po łące, to policjant... – zaczął Gapa.
– Tak, jakiś szczyl z zakopiańskiej komendy. Kawulok czy jakoś tak – dokończył za niego Dolar. – Wiesz, że czas to pieniądz? Wiesz?
– Wiem.
– To wiedz, że ktoś był szybszy, a jak nie chcesz za dużo dokładać do tego wyjazdu i nie chcesz mieć konkretnie przejebane, to znajdź coś ciekawego i wtedy dzwoń, ale nie do mnie bezpośrednio, rozumiesz?
I to był koniec rozmowy. Rozmowy krótkiej i rozczarowującej.
Gapiński sSpojrzał na zegarek., Jest trochę czasu, może pójdzie do tej całej Europejskiej, może dzisiaj jest występ sławnego Ricarda, miejscowej gwiazdy. To, podobno atrakcja taka jak Zenek ze Sławomirem w jednym, plus Połomski z Kunicką i Krawczykiem. Czytał o nim kiedyś w „Newsweeku" chyba. To gdzieś tu, niedaleko, a jeśli trzeba, to drajwer poczeka. Na wszelki wypadek wyśle mu SMS-a, żeby szukał go w Europejskiej. Chyba, że zamknięta, bo niektórzy już wpadali w panikę. Spojrzał na witrynę. Elegancko, przebogato, błyszcząco, lecz legendarnego Ricarda ani śladu. Pod ścianą stał jakiś smętny wyblakły koleś i didżejował do pustych stolików. Najwidoczniej czasy rozkwitu Europejskiej już minęły...
Sklepy z alkoholem nadal jednak kwitły i oferowały o wiele tańszą rozrywkę.
*
Zamkną, zamkną, Warszawę zamkną, Polskę zamkną, jak nie dziś, to jutro, ale żeby to było widać na wyjeździe z Zakopanego? W życiu! Dopiero za Harendą wyrwał nieco szybciej, o tyle szybciej, ile na jednopasmowej drodze wyrywali inni. Dojechał na miejsce, na parkingu czekali już na niego Stefan i James.
– Zamęczysz psa – rzucił na powitanie.
– Ja? Chyba on mnie, może latać bez końca. Poza tym zobaczysz, że gdy wprowadzą zakaz wychodzenia z domów, to będą spacerowali tylko ci z psami, a ja będę go wypożyczał. To już niedługo.
– Kuzynka pracuje u wojewody czy w ministerstwie zdrowia, że wiesz takie rzeczy?
– Nie, mam kuzynów, i to kilku w Służbie Kontrwywiadu Wojskowego
– odrzekł Stefan z kamienną twarzą.
– Serio? To znaczy, czy serio wprowadzą zakaz?
– Włosi i Hiszpanie, Francuzi też są blisko, więc zaraz po nich my. Dlaczego nie? To nie
są jakieś tajne informacje.
– Tylko jawne plotki.
– Może tak, a może nie. Czy nie wyładował ci się czasem telefon? Bo dzwoniłem do ciebie i nic.
Konieczny w pierwszej chwili nie zrozumiał, ale szybko złapał. Zaniósł komórkę do pokoju
i pomyślał, że Stefan chyba jednak przesadza, tak jak być może on sam przesadza z rolą, jaką może odgrywać w tej całej, pewnie wyssanej z palca hecy, aspirant Bąk.
Kiedy oddalili się od domu, Stefan wyjął z kieszeni komórkę.
– Bez karty sim – zaznaczył. Przejrzał zdjęcia w komórce, rzucił Jamesowi piłeczkę i wreszcie znalazł to, czego szukał. – O, zobacz, jakiś nowy klient pojawił się u naszego drogiego sąsiada. Może znasz?
Konieczny znał. Na zdjęciu był aspirant Kamil Bąk.
*
Kolacja przebiegała bez fajerwerków, a powodów było wiele: napięcie między Siwym i Brunem, zmęczenie chłopaków po nocnych wyprawach, wyczekiwanie na koniec kwarantanny. Nawet Andrzejewskiego, który miał przypływ entuzjazmu wywołany ministerialną obietnicą telewizyjnego show, dopadła w końcu chandra. Jego wścibstwo zakończyła się nokautującą informacją o tym, że dziewczyny zginęły w lawinie. Nawet jego przytłoczyła to przytłoczyło i grzecznie spasował. Ale co by było, gdyby znał prawdę? Na pewno znów by odżył, zaczął zadawać pytania i rozrabiać. Nie wytrzymałby, gdyby usłyszał, że to nie był wypadek, lecz zbrodnia.
ODCINEK 65
Bolesne qui pro quo, które popełnił Andrzejewski, nie dotyczyło, jak sądził on i większość mieszkańców Zornicy, tragicznego wypadku, lecz morderstwa.
W sprawę weszła stopniowo. Najpierw Marcin i Leszek opowiedzieli jej swoją historię. Całą, od początku, od momentu, kiedy ich ojciec, Edward Heine, najpierw spłodził Leszka, a zaraz potem porzucił Marcina. Potem był pogrzeb, ich pierwsze spotkanie, szok, jaki przeżył Leszek. Najpierw byli do siebie wrogo nastawieni, poszli więc na wódkę, później okazało się, że mają wspólne pasje, że pracują w pokrewnych profesjach. Pojechali na narty. Raz, drugi i trzeci. Mieli dokąd, bo ojciec zostawił zaniedbany dom w górach. Doszli do wniosku, że nie sprzedadzą go tak od razu, bo dostaną marne pieniądze, a piękny, efektowny dom był sporo wart. Zaczęli pracować nad projektem. Nad tym i kilkoma innymi. I nim się obejrzeli, stali się wziętym duetem. Weszli w małą deweloperkę, zarabiali pieniądze i zainwestowali je w górskie łąki. Podjęli decyzję o przeniesienie tam biura projektowego i drugiego domu. Zawarli brzemienne w skutki znajomości.
W schronisku poznali siostry, Agatę i Alinę. Były prawie jak bliźniaczki, obie trzepnięte na punkcie gór, inteligentne, ale zupełnie różne. Doskonale się uzupełniały i to one ich poderwały: Agata Leszka, a Alina Marcina. Leszek po raz pierwszy poczuł, że spotkał kobietę, z którą chciałby spędzić resztę życia, a Marcin po raz pierwszy od rozwodu poczuł, że małżeństwo ma sens. Wtedy w ich życie wkroczył także Mateusz Szydlak, który przejął za długi działkę, z której widać było ich dom. Najpierw zaproponował, żeby zaprojektowali mu domu, a zaraz potem, że odkupieni od nich ziemię. Ziemi nie mieli zamiaru sprzedawać, a współpraca przy projekcie okazała się porażką. Budując na indywidualne zamówienie, zawsze musieli iść szli na kompromis, lecz w tym wypadku było wyjątkowo trudno. Szydlak chciał czegoś, co byłoby okej, ale na Lazurowym Wybrzeżu, ale nie w górach! Do tego zorientowali się, że nie jest to człowiek uczciwy, więc wycofali się ze współpracy. Konflikt stopniowo narastał. Adminstracyjne podgryzanie, najpierw chuligańskie, a później coraz bardziej bandyckie metody wykurzenia ich z sąsiedztwa nie ustając przy tym w podbijaniu ceny. Metoda kija i marchewki nie przynosiła jednak rezeltutatu, bo cała czwórka; Marcin, Leszek Agata i Alina, poczuła, że to jest ich miejsce na ziemi, i nikt ich stąd nie wykurzy. Byli pewni, że bogaty dupek znuży się tą zabawą i znajdzie dla siebie dom na Bahamach albo apartament w Paryżu.
Wreszcie nadszedł ten fatalny dzień, gdy oni pojechali do Krakowa, a one, ze spotkanymi po drodze chłopakami, poszły na nartach w góry... Wszystko wskazywało na nieszczęśliwy wypadek, jeden z wielu, które każdego sezonu zdarzają się w Tatrach. Zarówno ci, którzy idą w klapkach na Rysy albo w szpilkach na Giewont, jaki i doświadczeni taternicy, giną tak samo często jak ofiary z ojca Mateusza. Ratownicy z TOPR-u każdego roku znoszą z gór około dwudziestu nieboszczyków, z tysiąc poszkodowanych, w tym ponad dwustu ciężko rannych. Wojna. Wojna, podczas której ludzie przegrywają z górami.
W tym przypadku było jednak inaczej: siostry Janickie i dwóch chłopaków, którzy do nich dołączyli w schronisku na parkingu w Brzezinach, musieli zginać, bo ktoś tego chciał. Uznano, że nieodpowiedzialny narciarz spuścił na nich lawinę, jednak Siwy dowiedział się, że zrobił to człowiek Dolara.
W dniu, w którym lawina zmiotła czwórkę narciarzy, Dolar otrzymał telefon, po którym śmiał się i mówił, to się, kurwa, wybrali na narty, pojechali, gdzie ich miejsce, problem z głowy, ale następnego dnia był wściekły i mówił, że nie poszło, jak trzeba. Ani morderca, ani on nie wiedzieli, że z Agatą i Aliną poszło dwóch przypadkowych skialpinistów, a ci, którzy mieli zginąć, czyli Marcin i Leszek, byli wtedy w Krakowie. Co więcej, Bruno uważał, że spośród zawodowych zabójców tylko jeden podjąłby się tego zadania. Musiałby być nie tylko zawodowym mordercą, lecz także dobrym narciarzem. Musiał iść za nimi do Murowańca, a tam spytał się gdzie ta czwórka poszła. Ktoś w schronisku pytał i wyszedł za nimi, mówili potem, że cholerny szczęściarz, bo nie zdążył ich dogonić. A on nie tylko dogonił, ale i przegonił. Szli na Świnicką Przełęcz przez świnicką kotlinkę, a on szybko wdrapał się i na Liliowe i dalej poszedł granią. Tam na nich czekał i w odpowiednim momencie spuścił śnieżny nawis, uruchamiając lawinę. Kiedy skończyło się białe piekło, zjechał na dół do Zakopanego by czekać na komunikaty TOPR-u. Doczekał się, choć nieprędko, bo zanim ratownicy wygrzebali ciała zajęło to trochę czasu.Ten człowiek, zdaniem Bruna, wciąż pracował dla Dolara, i powinien być w jego domu.
*
Słońce zachodziło i nawet James miał już dość spacerowania, jednak do powrotu do domu i drzemki było jeszcze daleko, bo kapitan Stefański wykładał przed komisarzem Koniecznym kolejne karty. Na ekranie pozbawionego karty sim telefonu pojawiło się kolejne zdjęcie.
– A to ostatni as w tej talii, kolejny człowiek, który potrafi zabić ołówkiem albo długopisem, poderżnie gardło nożem i trafi ze snajperki z kilkuset metrów. Doskonały pływak, gość o niewiarygodnej sprawności i odporności, a także dobry narciarz.
– Kolejny MacGyver zbrodni? – mruknął Konieczny.
– Mniej więcej, ale to teraz. Kiedyś chwała naszej armii.
– Kolejny żołnierz wyklęty? – Konieczny nie mógł się powstrzymać od ironizowania.
– Na żarty ci się zebrało? – zirytował się Stefański.
– A co mam powiedzieć, skoro bawisz się ze mną w ciuciubabkę. Dawkujesz informacje
jak aptekarz kropelki.
– Bo dla własnego dobra mógłbyś mi pomóc ułożyć parę spraw i po prostu stąd wyjechać. Rozumiesz?
– To ty nie rozumiesz, że jestem gliną, a ty mi układasz pasjansa, w którym są dwaj gangsterzy i ich dwaj goryle z przeszłością w służbach specjalnych. I zanosi się na to, że się tu pozabijają.
– Tak. – Stefański obracał w palcach różową piłeczkę Jamesa. – Ku chwale ojczyzny! – zakrzyknął niespodziewanie.
– Chyba cię popierdoliło! – Konieczny wiedział, że Stefański od lat pracuje w SKW, ale brał go za misia zza biurka.
– Tym bardziej powinieneś stąd wyjechać.
– Tak mówisz? – mruknął Konieczny.
Tak mówił, ale myślał coś zupełnie innego.
*
Majka Walentowska zachodziła w głowę, kim są ci dwaj. Tatusiek z wąsem i psem oraz przystojniaczek, który przyjechał tuż po nim. Znali się, spacerowali, planowali. Męski wyjazd? Mało hulaszczy. Geje? Nie wyglądają. Na pewno obaj z Warszawy, przynajmniej takie rejestracje miały samochody. Samochody ich żon czy kochanek, bo oba były zarejestrowane na kobiety. A może matek albo teściowych? Jedna z wieku była emerytką, druga po czterdziestce. Ten z wąsem, który jeździ astrą, wygląda na nauczyciela, więc pojazd się zgadzał. Przystojniaczek mógł być gliną, tylko czy policjanci w tym kraju jeżdżą mini cooperami, i to w wersji z potężnym silnikiem i napędem na cztery koła?! Glina w aucie za dwieście tysięcy złotych z trzystukonnym silnikiem?
Jeszcze ich sprawdzi, a na razie zajrzy na motocyklową grupę fejsbukową, na której udziela się Andrzej Świstoń. Występuje na niej jako Dolores Enduro, którą „jarają terenowe jazdy motorem" i czynna walka z systemem zabraniającym orania kołami crossowych motocykli lasów i łąk. Tam, w przeciwieństwie do azjatyckiej piękności, którą była w innym internetowym wcieleniu, mogła umieścić swoje prawdziwe zdjęcie. Na tej grupie prawie wszyscy pokazali fotki albo w czapeczkach z daszkiem, albo w kaskach. Ona oczywiście wybrała zdjęcie w kasku. Lecz nie w swoim.
*
Jędruś Świstoń łatwo nie odpuszcza, jeszcze by tego chlora trochę przeczołgał. Ale zrobił tak, jak prosił Seba, i spotkał się z Gapińskim. Wydał mu za śmieszną kaskę nazwisko uciekiniera,.. Musiał tak zrobić, bo Seba Kawulok przyznał się aspirantowi z komendy, więc teraz musi trzymać się jednej wersji. Czegoś jednak nie rozumiał i nie bardzo trafiało do niego, że Gapiński i Bąk się znają. Może i się znają, ten Gapiński zna kupę ludzi. I gangusów, i glin, i kogo tam trzeba. Zresztą co go to obchodzi, to problem Seby, wziął to na siebie, prosił, żeby tak to rozegrać, więc rozegrał. Jego sprawa, a on ma swoją. Wszedł na fejsbukową grupę miłośników szalonej motocyklowej jazdy w terenie i zaczął szukać ludzi, z którymi można by było zdrowo poszaleć. Intrygowała go laska o imieniu Dolores i ksywce Enduro. Dużo fajnych fotek, zagranicznych, chyba Ameryka. By się z taką powoził, oj tak! Też ma KTM-a. Ciekawe, jak wygląda, bo wszystkie fotki motocyklowe w kombinezonie i kasku...
ODCINEK 66
Dolar był odprężony, zrelaksowany, zadowolony z życia. Seks bez wychodzenia z domu, jeżdżenia po agenturach, bez telefonów, obawy, że coś podsypią albo skroją. Zna paru poważnych ludzi, którym się takie wpadki przytrafiły, bo ich nie rozpoznano i potraktowano jak frajerów, których można wydoić. Jemu zresztą też się przytrafiło, ale nie w agenturze, tylko jakimś go-go, w którym, jak się okazało, wydał w jedną noc trzydzieści kawałków. Zdarzało się, że wydawał i po pięćdziesiąt koła, a nawet więcej, ale wtedy bawiło się parę osób. A jak zagrał w kasynie, to i stówkę puścił. Ale puścił, a nie wyszarpnęli mu ją z karty, gnoje! Special price mu zrobili i wietrzenie portfela, choć bawił się sam. Wrócił do tego klubu. To znaczy poszedł jego prawnik i uprzejmie poprosił o skorygowanie rachunku. A oni uprzejmie odpowiedzieli, że za rozrzutność klientów lokal nie odpowiada. Prawnik równie uprzejmie poinformował, że przyjdzie windykator. Nie przejęli się. Zrozumieli dopiero wtedy, gdy windykator przyszedł. To znaczy właściciel tego kurwidołka zrozumiał. Bo windykator nie do lokalu przyszedł, tylko wjechał na chatę temu kurwie, co prowadził interes, bo tu chodziło o rozwiązania systemowe, a nie o naprawianie jednego małego odcinka. Głupek myślał, że jest kimś i krzyczał, że pożałują, powoływał się na silnych znajomych, drugoligowych i lokalnych wypierdalaczy, którzy o Dolarze mówili z szacunkiem „pan Szydlak", bo „pan Mateusz" to mogli mówić tacy więksi, a „Dolar" tylko frendzi prawdziwi. Windykator miał odpowiednie plenipotencje, w sensie wiedział, co może w imieniu Dolara zrobić, a czego nie, więc tylko tak kontrolnie lekko typa sklepał, trochę nabałaganił i zabrał laptop, zostawiając w zamian numer konta oraz ustnie przedstawił propozycję, biznesową propozycję, którą zakończył się tym, że, jak to ujął to jego prawnik, „pan Mateusz Szydlak, w dalszej części umowy „wspólnik", objął dwadzieścia pięć procent udziałów w przedsiębiorstwie gastronomiczno-rozrywkowym Calypso Spółka Cywilna. No i pięknie. Tylko stres i wkurw były niepotrzebne.
Tak się jakoś porobiło, że miał już dość imprez z plebsem. Się już nabłyszczał. Jak już melanżyk, to naprawdę taki klasowy, nie byle gdzie i nie z byle kim, impreza zamknięta. Domatorem się trochę stał, więc żeby się nie nudzić, domów ma kilka, a w każdym dobrze spisuje się Milena. Jest dość kosztowna w utrzymaniu, ale tylko dość. Tego poprzedniego chłopczyka, aktorzynę, to zanim zdążył się ogarnąć, puściła z torbami. Pajac. Chujek. Pedał. Wkurwiał go, choć to dawno i nieprawda, ale jakoś był zazdrosny, zwłaszcza gdy go pokazywali w telewizji, no i trochę wyskakiwał w internetach. Ale internety i telewizję można wyłączyć, a Milenę po prostu zawołać. Kiedyś mówił do niej: „no, żebyś ty jeszcze gotować umiała", ale wysłał ją do Toskanii do jakiejś baronowej czy księżnej na wakacje z nauką gotowania i teraz umie. I nawet ją z menedżerem wstawili do takiego show, w którym celebryci gotują. Dobra była. I jest.
Milena wyprowadzała swojego pieska, a on przeciągnął się przed kominkiem. Rozległo się pukanie, spojrzał na zegarek, bo gdy ktoś ma patka na przegubie, to nie patrzy na komórkę. Szkoda oczu. Dziewiąta. To Norbi, tak się umówili.
–Tak! – dał sygnał do wejścia i jednocześnie pomyślał, że w sumie nie chce mu się gadać z Norbim, bo wie, że będzie mędził. A przecież za konkrety mu płaci, a nie za mędzenie.
*
Jędruś Świstoń się zakochał. No, może nie zakochał, a zauroczył. Dolores Enduro musi być nieziemską laską. Panną z bajki po prostu! Myślał, że taki gatunek w przyrodzie nie występuje, że go sobie kiedyś wymarzył, a tymczasem ona istnieje i ma się zmaterializować! Ma dziewczyna pomysły, werwę i... jaja? Czy może być dziewczyna z jajami? Trochę się przestraszył tej myśli, choć przecież nie o szczegóły anatomiczne chodzi, lecz o siłę charakteru. Znów wszedł na jej profil i obejrzał fotki. Jakie ciało się kryje się pod tym kombinezonem? Jaka twarz? Włosy ma rude, wręcz pomarańczowe, pasujące do barw motocykla KTM.
*
Majka Walentowska była dobra. Cholernie dobra! Niewiele osób potrafiło dzięki narzędziom internetowym budować marki i promować osoby oraz instytucje. Za sukcesami jej mikrofirmy, za jej środowiskową sławą, stały metody, które stosowała. Nie potrzebowała wymyślnych kampanii i farm trolli, wystarczyło jej hakowanie kont i stron konkurencji. Dzięki temu wyprzedzała ruchy, dzięki temu budowała strategie, była jak dobra wróżka.
Teraz dopinała coś, co będzie ich Wunderwaffe!
Musi się wyspać, a jutro czujnie pójść na spacer. Nie samą elektroniką wygrywa się współczesne wojny. Nim ruszyła się zza komputera, usłyszała delikatne pukanie do drzwi. Kto to może być, do jasnej cholery? Przecież nie room service!
*
Norbi był zdyscyplinowanym żołnierzem. Tak naprawdę chorążym, ale w tej armii oficerem, a może nawet generałem. Właściwie to stanowił jednoosobową armię, której zwierzchnikiem był Dolar. Wszedł więc do salonu i stanął w wyczekującej pozie. Dolar wskazał ręką fotel, więc usiadł, a po chwili, po kolejnym geście szefa, nalał sobie whisky. Tyle, ile trzeba. Nie za dużo, bo nie miał specjalnie ochoty, i nie za mało, by nie urazić bossa. Był u Dolara szefem sztabu, oficerem, jeśli trzeba, także marynarki wojennej – miał uprawnienia na wszystko, co pływa, szefem służby wartowniczej i, co najważniejsze, egzekutorem. Teraz przyszedł jako doradca.
– Mimo wszystko radziłbym, żeby przenieść spotkanie w inne miejsce.
Dolar o mało nie zakrztusił się whisky.
– Co? Najważniejszy dzień w roku? Spotkanie konkretnych ludzi, poważnych kontrahentów?
„Wasali i mniejszościowych wspólników", chciał dodać Norbi, ale się powstrzymał.
– Tak, wiem, to ważne spotkanie, ale...
– Nie ma żadnego „ale"! Ten dupek musi to widzieć! – Machnął ręką i poprawił sam siebie: – Jaki dupek! To żywy trup jest! I tego trupa wyciągniemy z trumny, niech się przyjrzy, niech sobie przypomni, kto tu rządzi!
Ambicje. Chore ambicje, które odbierały mu siłę, które sprawiły, że nie zaszedł tak wysoko, jak mógł, choć trzeba przyznać, że wspiął się wysoko. Norbi wiedział, że przede wszystkim musi go chronić przed samym sobą, przed złośliwością i rządzą zemsty, przed skłonnością do operetkowych zagrań, bo jest jak Kim Dzong Un. Nawet fizycznie nieco podobny, a gdyby nie trener personalny i problemy ze zdrowiem, zapasłby się jak świnia. Obżartuch, efekciarz i mściciel. Spuszczenie lawiny na te laski było zupełnie niepotrzebne, jak ostrzał wioski z moździerzy, bo był tam kiedyś jakiś talib. Cała ta jazda na opanowanie tej dolinki była czystym szaleństwem i stratą czasu, skórką za wyprawkę, głupotą. Ale on rządził. I płacił. Bardzo dobrze płacił.
*
Siwy wyszedł zapalić. Nie mógł spać. Był podminowany, niepotrzebnie zjebał dzisiaj Bruna, ale miał wrażenie, że ten się o to prosił. Przecież powiedziała wyraźnie: „teraz". Tego dnia. Żadnego innego. Kurwa, trzeba im wszystko tłumaczyć, a tu nie ma nic do wyjaśniania, bo są sprawy ważne i ważniejsze. A ta była dla niego najważniejsza. Uważał, że dla całej trójki, bo i Bruno przecież ma coś do dokończenia, i Majka także. Spojrzał w dal. Zza posiadłości Dolara wystawał dach domu, w którym mieszka. Siedzi tam sama i nie zmieni tego to, że wprowadzili się jacyś dwaj faceci.
*
Majka podeszła do drzwi i zapytała:
– Kto tam?
Lewą dłoń trzymała na klamce, w prawej, schowanej w kieszeni, ściskała paralizator.
– Sąsiad z pensjonatu, pani Maju – usłyszała.
Wie, jak się nazywa, ciekawe... Otworzyć czy nie? Otworzyła. Tak jak sądziła, głos pasował bardziej do papcia z wąsami niż do przystojniaczka. Nie planowała żadnej przygody, ale... Mężczyzna, z którym na pewno żadnej przygody mieć nie będzie, rozejrzał się, jakby sprawdzał, czy jest śledzony, ale szybko się okazało, że patrzył na psa.
– Przepraszam, czy można z psem?
– Jak najbardziej, lubię zwierzęta. – Uśmiechnęła się. – Ładny pies, wabi się James?
I kapitan Stefański się uśmiechnął. Do niej i do siebie (w myślach). Bo ludzie psami, zwłaszcza z takimi jak James, budzą zaufanie. Wszedł do pokoju.
ODCINEK 67
Kiedy tajemniczy i średnio atrakcyjny sąsiad z pensjonatu i jego pies wchodzili do pokoju z Majki wciąż jeszcze zeszło napięcie. Pies nie wyglądał na mordercę, nawet gdyby się na nią rzucił, nie zagryzłby jej tak łatwo, zresztą najgroźniejszy zawsze jest człowiek. Na ogół wiadomo, czego można się spodziewać po psie, natomiast człowiek jest tajemnicą, bo może mieć do dyspozycji narzędzie, które sprawi, że sprawy przybiorą nieprzewidywalny obrót. Ona miała w kieszeni paralizator i z kobiety, która nie wygląda na mistrzynię MMA, mogła zmienić się w śmiertelnie niebezpieczną desperatką. Jeden ruch i jej gość, który zdążył się na razie przedstawić jako sąsiad, leżałby na ziemi i wił się z bólu. Gdyby chciał wstać, nacisnęłaby spust jeszcze raz. A może dobiłaby go taboretem? Albo zmasakrowała twarz obcasem buta? Pies by jej nie przeszkodził, pogryzłby ją, ale na koniec to ona byłaby górą, bo w drugiej kieszeni miała gaz pieprzowy. Proste środki, a niemal zabójcze, pozwalające na obezwładnienie przeciwnika i dobicie.
Gdyby była psem, jej wartość bojowa byłaby pewnie na poziomie malej pudlicy, lecz z tym zestawem była już wilczycą, a przy znokautowanym przeciwniku miałaby władzę jak pitbull nad golden retrieverem. Ten, który wywrócił ich świat do góry nogami, był małym człowieczkiem, mizernym typkiem, który jednak miał potężne narzędzie. Dzięki niemu zabił dwie osoby, jedną ciężko ranił, a czwartą wysłał do więzienia. Pamiętała, że kiedy nie miał już mocy, stał i czekał na finał. Czekał na to, co nieuchronne, nie uciekał. Wreszcie przyszła kolej na niego, był jak superbohater pozbawiony swojej czarodziejskiej peleryny, rajtek dających siłę, rękawic czyniących z dłoni obcęgi i maski, dzięki której miał stalową szczękę i tytanowy nos. Moc go opuściła i nos pękł jak porcelanowa filiżanka, krew popłynęła strumieniem, później szczęka opuściła swoje miejsce na mapie twarzy, a kiedy upadł, palce pod obcasami połamały się jak kredki. A przecież przyniósł śmierć, złamał serca i wysadził życie rodziny z torów.
Sąsiad był już na środku pokoju, uśmiechał się i rozglądał, czekał, aż zaprosi go, by usiadł i zaczną rozmawiać. I wtedy zobaczyła coś, czego nie zauważyła wcześniej, i o mało nie krzyknęła.
*
Bibliotekarka Maryna wysłała chłopakom pełne dossier sprawy Siwego. Kinga po raz kolejny obejrzała wydruki. Prawdziwa jatka, śmierć i krew. Od leadu, który ukazał się w jednej z bulwarówek – „Potężny tir wbił się jak torpeda w osobówkę. To, co się stało, nazwano akcją torpeda". Tak uważali ci, którzy nie wierzyli w przypadek. Ich zdaniem to były porachunki grup przestępczych. Śledztwo zostało jednak umorzone, kierowca ciężarówki wziął wszystko na siebie, zakwalifikowano to jako wypadek ze skutkiem śmiertelnym. Poszedł siedzieć, ale najpierw wylądował w szpitalu, bo o mało nie został kolejną ofiarą. Ranny Walentowski wygramolił się z samochodu i zaczął go bić, katować, wdeptywać w asfalt. Prawnik przekonywał, że działał w afekcie, lecz to nie uratowało Zenona Walentowskiego przed drugą w życiu odsiadką. Tym razem to nie był „rok nie wyrok", tylko długi pobyt w zakładzie karnym. Prawnik mówił, że to spisek, a oskarżony krzyczał, kiedy go wyprowadzano z sali, że prawdziwego mordercę dopadnie kiedyś sprawiedliwość.
*
Trudno będzie wytłumaczyć to Kaśce. Wypadł od niej, mówiąc, że musi załatać dziurę w grafiku po chorym koledze, a tymczasem naprawdę doszło do zmiany. Po raz kolejny wylądował na nocce z aspirantem Bąkiem.
– Trzeba sprawdzić, czy nie łamią zasad kwarantanny – powiedział Bąk. – W końcu to się właśnie od nas zaczęło, prawda Seba?
Tak było, nie inaczej. Seba prowadził samochód, a Bąk nawijał:
– Wierzysz Jędrusiowi?
– A w co mam wierzyć?
– Że sobie to odpuścił.
– Na bank. Chce tylko wyrwać kaskę od tego Gapińskiego, to wszystko.
– Dobry zwyczaj, nie pożyczaj! – skwitował z uśmiechem Bąk. Wydawało się, że ten
wątek jest zakończony, jednak po dłuższej chwili aspirant wrócił do tematu: – A mnie się wydaje, że sobie nie odpuścił, że tam coś śmierdzi!
– U Szydlaka?
– A co żeś tam wypatrzył? – zainteresował się Bąk, jakby wcześniej o tym nie rozmawiali.
– Nic, zupełnie nic. No przecież mówiłem, że od razu mnie ścignęli, zupełnie jakby tam czatowali.
– Może mieli powody? Ten Walendziak, co mieszka w Zornicy, to prawdziwy bandyta. Dwa razy siedział, raz za usiłowanie zabójstwa.
– Czytałem, poturbował kierowcę tira, który wpakował się w jego samochód, prasa
pisała, że to było jak torpeda posłana w statek pasażerski. Nie wiem, co bym zrobił na miejscu Walentowskiego.
– Wiem, czego byś nie zrobił. Nie miałbyś proszku pod siedzeniem limuzyny, którą wozisz rodzinę. Za to beknął, bo usiłowanie to papuga na afekt przekierował. Coś mi tu, kurwa, śmierdzi. Teraz, na dniach, rocznica tego wydarzenia. Ja bym mu wjechał do tej Zornicy i poszukał, czy nie ma czegoś trefnego. Mój nos mi to podpowiada!
*
Majka nie krzyknęła, udała że nie zauważyła. Pomyślała, że jest głupia, że nie powinna otwierać drzwi, tylko poczekać do rana. Coś ją jednak podkusiło, zaufała mu. A gdyby krzyknęła, widząc kształt pistoletu rysujący się pod jego niemiodną, polarową kamizelką? Czy by zdążyła?
– James naniósł błota? – zapytał zdziwiony, widząc, że Majka patrzy na podłogę. – Wycierałem mu łapy. – Był wyraźnie zmieszany, próbując wypatrzyć grudki zaschniętego błota.
– Nie, skądże... – Przywołała na twarz wymuszony uśmiech, mający ukryć prawdziwy powód jej zainteresowania podłogą. Facet nosił bambosze, jakie widywało się na starych filmach, do pełnego zestawu brakowało czarnych albo szarych skarpetek, rozciągniętych slipek i siatkowej koszulki. A może ma to wszystko na sobie? Kim on, do cholery, jest?! Pies zaczął węszyć przy torbie, niuchał, jakby go coś opętało. Przecież to niemożliwe!
– James, zostaw – skarcił go właściciel. – Bardzo panią przepraszam za Jamesa, bo zwykle się tak nie zachowuje, musiał panią polubić. – Uśmiechnął się pod wąsem: model większy niż u Sławomira, mniejszy niż u wujaszka Wani. Kim on, do cholery, jest? – I przepraszam, że się nie przedstawiłem. Nazywam się Stefański, Juliusz Stefański...
Teraz o mało nie parsknęła śmiechem. „My name is Stefański, Juliusz Stefański!" Do tego pies nazywa się James! Jakaś komedia! – Jestem kapitanem Służby Kontrwywiadu Wojskowego – dokończył.
Nie wiedziała, co zrobić. Parsknąć śmiechem czy krzyknąć ze zdumienia. Do tego rozległo się piknięcie i szum miniradiostacji. Czuła się ta, jakby się zawiesiła, jakby stała w rozkroku, a nogi zaczynały się rozjeżdżać jak na lodzie.
*
Posterunkowy Kawulok i aspirant Bąk podjechali pod Zornicę, wysiedli z samochodu, zamknęli drzwi pilotem, który zaćwierkał w charakterystyczny sposób. Powoli, nie śpiesząc się, podeszli do bramy. Aspirant celebrował ten moment, wyciągnął palec stronę dzwonka i powiedział;
– No to zrobimy im niespodziankę!
– Ale nie mamy nakazu – zauważył Kawulok.
– Na chuj mi nakaz, młody! – prychnął Bąk. – Ja nie potrzebuję nakazów. Franza Maurera
znasz? – Seba pokiwał głową. – A Despera, Gebelsa i resztę chłopaków z „Pitbulla"?
– No znam – odparł zdziwiony Seba.
– To nie mów mi o jakichś, kurwaaaa naakaazaaach – przeciągając głoski zachrobotał aspirant głosem Bogusława Lindy i nacisnął dzwonek.
*
Siwy wyjął z torby foliowy worek. Przyjrzał mu się, obrócił pod światło.
– Frankliny i Dolary, w chuj was tutaj, przydacie się – mruknął. – Wy jesteście zieloni, proszek biały, a krew czerwona. Tak to, kurwa, jest poukładane...
Nagle rozległ się dzwonek, ktoś dobijał się do pensjonatu.
– Niezły przypał – syknął.
Bruno i Leszek byli poza domem, podchodzili Dolara.
ODCINEK 68
Bruno usłyszał komunikat, który wbiła mu do głowy włożona do do ucha słuchawka krótkofalówki: „Mamy kontrolę, policja!". Poznał głos Marcina.
Puścił się biegiem, to samo zrobił Leszek, który miał do domu o wiele bliżej. Biegli, przeskakując w ciemnościach nad krzyżakami, slalomując między drzewami i się potykając. W dół na łeb, na szyję, a później pod górę, kilkaset metrów, a musieli się spieszyć.
*
Długo nikt nie podchodził do domofonu. Zapaliło się światło na dole, tam, gdzie mieszkali gospodarze, ale po za tym nic się nie działo.
– Popatrz no, Seba, coś się nie spieszą – mruknął aspirant.
– Przecież dopiero co się obudzili!
– Ale tylko do domofonu mają podejść, a nie do furtki, więc nie muszą wkładać gaci! Coś kombinują – orzekł Bąk. – Coś kombinują...
Jeszcze raz wdusił przycisk i na górze w dwóch oknach zapaliły się światła. Tym razem nacisnął dzwonek.
– Halo!? – usłyszeli – Halo, kto tam?
– Aspirant Kamil Bąk, Powiatowa Komenda Policja w Zakopanem!
– Nie słyszę! – dobiegło z domofonu. – Proszę nie wciskać tak mocno klawisza, bo wchodzi do środka i się wszystko blokuje!
– A teraz? – Bąk tracił cierpliwość – Halo!
– Kto mówi?
– Aspirant Kamil Bąk, Powiatowa Komenda Policja w Zakopanem! – powtórzył Bąk głośniej, coraz bardziej zirytowany, z coraz silniejszym góralskim akcentem. – No kruca, nie słyszą mnie albo nie chcą słyszeć, przeskurwysyny jedne! – podsumował kolejną nieudana próbę łączności z pensjonatem.
– O, teraz coś słyszałem, ale niewyraźnie – rozległo się w domofonie. – Idę, ale jeżeli to głupi żart, to dzwonię po policję!
– Z dupy chyba zadzwonisz, nie macie tu zasięgu, bo ktoś zerwał kabel! – Bąk był dobrze poinformowany. – Ale stań no, Sebuś, tak, żeby było widać, że w mundurze jesteś, bo, kruca fuks, narobi jeszcze potem awantury.
Wreszcie drzwi się otworzyły i z pensjonatu wyszedł Marcin. Był ubrany, szedł powoli jak króliczek z reklamy, któremu padły baterie. Był już blisko, kiedy rozległo się:
– Halo! Kto tam? – rozległo się w głośniku.
To posterunkowy Kawulok, niepomny wcześniejszych prób aspiranta Bąka, odruchowo nacisnął klawisz domofonu.
– Policja!
– Policja? O tej porze się śpi, do cholery – z domofonu dobiegł głos wściekłego i zaspanego Andrzejewskiego. – Co to za jaja!?
– Tylko grzecznie proszę, tu aspirant Kamil Bąk, Powiatowa Komenda Policja w Zakopanem!
– Obudziłeś mnie, człowieku! – ryknął Andrzejewski. – Numer służbowy, kto, kurwa, dowodzi tą akcją i tak dalej!
– My tu wykonujemy obowiązki służbowe, więc grzeczniej, proszę – powiedział nieco już spokojniej Bąk. – To ja poproszę o...
– O kurwa, dokumenty? – Andrzejewski zarechotał. – To ty, człowieku, nas tu prawie dwa tygodnie temu zamknąłeś i masz czelność pętać się po nocy? Kto tam u was jest szefem!?
– Nazwisko! – wrzasnął Bąk.
– Andrzejewski Patryk, nie pamiętasz, czy udajesz że nie pamiętasz? A jak teraz nie pamiętasz, to zapamiętasz i popamiętasz, bo cię minister opierdoli! Nie, nie, kurwa, nie osobiście! Osobiście to głównego opierdoli, a ten opierdoli wojewódzkiego, a ten dopiero twojego szefa w powiecie, a na koniec opierdol dostaniesz ty! Over! – Andrzejewski popisał się znajomością struktur pionowych policji.
– To jest grożenie funkcjonariuszowi na służbie!
– A skąd ja, kurwa, mam wiedzieć, że ty policjant jesteś? Czekaj, zaraz do ciebie wyjdę. A nie, nie wyjdę, bo kwarantannę mam. Ale jak poczekasz do końca, to wyjdę i sprawdzę, czy ty, to ty, i jak będziesz miły, to cię przedstawię ministrowi, bo tu minister przyjedzie! – W ten sposób zakończył rozmowę, która przerwała mu uprawianie seksu ze ślubną. Do drugiego domofonu, który był w ogólnodostępnej części domu był kawałek, ale dzwonek był głośny jak straż pożarna. Ona, a i owszem mogła, ale jego te dzwonienie wybiło z rytmu i spowodowało chwilową impotencję. Teraz czuł, że po opierdoleniu tego owczarka podhalańskiego czy innego miejscowego psa wigor mu wraca, więc chociaż miał ochotę jeszcze coś mu powiedzieć, ruszył do łożnicy... Chyba tak mówili w Koronie królów", która oglądała namiętnie jego matka.
Aspirant Kamil Bąk stał jak oniemiały, ale miał w tej chwili niewielkie pole manewru. Był wściekły, bo tej nie najciekawszej dla niego wymiany zdań słuchał współwłaściciel pensjonatu Marcin Miedziński stojący przy ogrodzeniu. Do tego przypomniał sobie, że ktoś, mu mówił, że w ten weekend zjeżdża ktoś ważny z Warszawy, i że to nie z resortu, tylko z innego ministerstwa, gospodarka, zasoby, coś takiego i że w sprawie koronawirusa. Oblał go zimny pot i przypomniał sobie historię ujka Staszka, co był w MO i kiedyś na Krupówkach zebrał opierdol od takiego cymbała, który ledwo lazł, a na pytanie o dokumenty powiedział: „Sekretarz wojewódzki, chuju!". To go przetrzepał pałą dla przykładu, a potem się okazało, że to faktycznie był sekretarz, na szczęście nie pierwszy i nie PZPR, ale tylko ZSMP, ale jednak.
– Możemy iść spać? – spytał Miedziński, który z pewnym rozbawieniem przysłuchiwał się wymianie zdań.
– Spać? – zdziwił się Bąk, który mówiąc do domofonu w którym wlokący się jak dżdżownica Marcin dotarł w końcu do furtki.
– No spać. Postawił pan na nogi cały pensjonat.
– No właśnie, muszę sprawdzić, czy wszyscy są w środku.
– W dzień sprawdzano. Straż gminna, straż ochotnicza, pożarna...
– Ale teraz sprawdza policja, mieliśmy doniesienie...
– Dobrze. Mam prosić pana Andrzejewskiego raz jeszcze? – Marcin spojrzał zza ogrodzenia na Bąka, który się wahał, więc dodał: – Tak w ogóle to pan Andrzejewski już od niedzieli się na przyjazd tego notabla szykuje. Może nie minister, ale wiceminister to też ktoś. To jak?
– Andrzejewskim proszę odpuścić – Bąk się poddał – Ale chcę zobaczyć w wejściu całą resztę. Czekam!
*
James cicho szczeknął, słysząc dziwny odgłos.
– To telefon – wyjaśniła Majka i zajrzała do szuflady.
– Proszę się nie krępować, to pewnie łączność z Bogusiem, prawda? – odrzekł Stefański.
Jeszcze nie ochłonęła po tym, gdy jej powiedział, że jest z wojskowych służb i miała nadzieję, że to żart. Wyglądający jak nauczyciel geografii oficer służb z psem Jamesem! To absurd. Tyle że on, słysząc odgłos krótkofalówki, powiedział to, co powiedział. Grała jednak dalej.
– To telefon. Teraz są różne dzwonki i sygnały powiadomień. – Uśmiechnęła się niewinnie i odgarnęła opadające na oczy kosmyk włosów. – Poza tym nie znam Bogusia, kto to jest?
– No tak, Bogusław Korycki nazywa się teraz Bronisław Korbacz, ale Bruno to Bruno, to nie ulega kwestii.
Wiedziała, że to koniec, nikt z ulicy, żaden podtatusiały turysta z psem nie ma takiej wiedzy. Jakby na potwierdzenie jej myśli Stefański dodał;
– Nawet nasz wspólny znajomy Dolar, a nawet jego szef ochrony porucznik Norbert Bogdański nie wie, że zmienił tożsamość. A my wiemy i to nas łączy. I nie
tylko to. Opowiedzieć pani, co jeszcze? – spytał Stefański, patrząc na Majkę i drapiąc Jamesa za uszami.
*
Zjeżdżali od strony Gubałówki, ich pojawienie się poprzedzał ryk silników.
Tyraliera motocyklistów spadała na Kościelisko, orząc łąkę, która zimą jest trasą narciarską. Koła na terenowych oponach wyrywały kępy trawy i błota, reflektory kreśliły linie, a efekt wzmacniał wiszący nad Giewontem księżyc. Ilu ich jest? Dziesięciu, piętnastu, może dwudziestu, albo i więcej? Mknęli jak zmotoryzowane upiory, dumni, nieustraszeni, solidarni, związani braterską nicią. Jechali po Jędrusia Świstonia, by zabrać go ze sobą. Przecież jest jednym z nich.
ODCINEK 69
Huk motorów narastał, był coraz głośniejszy, rozsadzał uszy symfonią napędzaną czystym paliwem, tętniącą tłokami, szumiącą kołami i ryczącą wydechami ze sportowymi tłumikami.
Jędruś Świston aż podskoczył, poderwał gwałtownie głowę, jak to bywa, kiedy ktoś zaśnie, siedząc, „na dzięcioła". Ze snu, pięknego snu, który go dopadł podczas ślęczenia przy komputerze, wyrwał go ryk tuningowanej beemki. Znał ten wóz, to musiał być Walduś Otoczak z Cichego, to on tak zaszalał, że zazdrośnicy nazywali go wsiurskim Frogiem. No ładne miał to auto, pociskał zdrowo, ale teraz toby mu tę bejcę czymś zarysował, bo go wyrwał z takiej pięknej wizji. Bo jednym się śnią baby, innym gole, a jemu motocykle i mad maksy. Kochał te filmy i marzył o tym, że kiedyś pruć całą bandą po górskiej hali albo stoku, robić hałas, wzbijać fontanny błota...
Kiedyś zaproponował w urzędzie miasta właśnie takie coś, nocny zjazd, na przykład Szymoszkową, reflektory motocykli wyświeciłyby jakiś napis. Ale nie wyświecą, bo urzędnicy z ulicy Kościuszki, sakramenckie dziady, nie chciały o tym słyszeć. I w Centralnym Ośrodku Sportu też go pogonili, bo zaproponował, żeby urządzić skoki na motorach z Wielkiej Krokwi. Wtedy można by Taddy'ego Błażusiaka ściągnąć, ludzie na trybunach, święto by było! Dla czegoś takiego zaryzykowałby taki skok. A co! Robbie Maddy Maddison to zrobił, w Utah, na olimpijskiej, tam, gdzie Małysz po medale fruwał. Sto czternaście metrów dał! I on też by to zrobił, ale COS go pogonił, a dokładnie to parkowcy, bo skocznia o park narodowy się opiera.
Kiedyś to był, przynajmniej tak mu się wydawało, realny plan, a teraz to już tylko marzenie. I powracający sen. I coraz mniej uskrzydlający. Na początku taki był, ale z czasem stał się projekcją jego bezradności, niedokonania, porażki. Ostatnio zmieniał się w koszmar, zaczęły się pojawiać obławy, upadki, tajemnicze siły, które wypychały jeźdźców w górę. Ale dzisiaj było jak dawniej, kto wie, jaki byłby finał tej jazdy, gdyby nie to, że obudził ten wsiurski Frog z Cichego.
Delektował się snem, przypominał sobie piękne obrazy i nagle zrozumiał, że wśród jeźdźców była dziewczyna, którą niedawno poznał na Facebooku! Brała udział w dyskusjach, zajarała go swoimi pomysłami, a zwłaszcza jednym komentarzem. Dolores Enduro, co za panna! Musi do niej napisać, teraz, zaraz, natychmiast! E-mail,do Gapińskiego, o którego prosił go Seba Kawulok, już wysłał, artykuł do „Tygodnika" skrobnął, więc teraz... Palce załomotały o klawiaturę, jest Mozartem Messengera! Ciekawe, czy odpisze?
*
Nie odpisała. Ani jako Dolores, ani jako atrakcyjna Azjatka, ani jako ona sama. Majka próbowała poukładać sobie wszystko w głowie. Nie było łatwo. Siedziała w górskim pensjonacie, który Włosi nazwali by agroturismo, wieczór, a w jej pokoju siedzi pies, jakiś shiba, akita czy inny inu, oraz jego pan. Pies nazywa się James, a pan, choć na to nie wygląda, jest jakimś cholernym Bondem! Kapitan Juliusz Stefański ze Służby Wywiadu Wojskowego. Innym razem by go obśmiała, ale teraz nie było jej do śmiechu. Facet wie o ojcu, o Dolarze oraz Norbim. A co najważniejsze, wie, że Bruno zmienił tożsamość! Wygląda na to, że każdy jej ruch na tej szachownicy będzie wstępem do błyskawicznego szewskiego mata, którego dostanie od faceta wyglądającego na nauczyciela geografii, miłośnika spędzania wakacji na obozach wędrownych.
– Kim jest pana kolega, to też ktoś z branży? – delikatnie zdryfowała w bok od głównego nurtu.
– Mój kolega? – Kapitan uniósł brwi. – Nie czuję się upoważniony do udzielania informacji na jego temat. – Powiało chłodem. Odchylił się nieco na krześle, bo James, którego drapał za uszami, się przesunął. – Zastanawiające, że pyta pani akurat o to, a nie jest ciekawa, dlaczego tu jestem. Nie interesuje to pani? A może to dla pani rutyna, codzienność, że do pani drzwi puka wieczorem obcy mężczyzna, wprasza się i twierdzi, że jest oficerem służb?
Nie odpowiedziała. Niepozorny gość, a rządzi i rozgrywa. To on jest narratorem i czuła, że ma ją w garści. Jak z tego wybrnąć i czego on od niej, do cholery, chce?
– Mówi się, że skoro już się wyciągnęło pistolet, to trzeba z niego strzelić, że skoro powiedziało się „a", to trzeba powiedzieć „b". Zacząłem, więc muszę skończyć. Proszę mnie posłuchać. Mogę?
Skinęła głową, że tak, więc kapitan zaczął swoją opowieść. Pewnie i tak by zaczął, bo skoro powiedziało się „a", to trzeba powiedzieć „b".
*
Gdy Leszek i Bruno wskoczyli do Zornicy, przy drzwiach czekała na nich Kinga.
– Co się stało, już nas liczy? – spytał zadyszany Leszek.
– Spokojnie, jeszcze nie zaczął – odpowiedziała, Marcin. – A właściwie Andrzejewski z nim konferuje.
– Andrzejewski? – zdziwił się Bruno.
– Andrzejewski – potwierdziła Kinga. – Gdy zamykali samochód, pisnął pilot, zaświeciły
się światła, ado bramy był jeszcze kawałek, a wy dostaliście cynk. Później Marcin udawał, że nie możemy się obudzić, więc ten gliniarz zaczął dzwonić jak najęty. Obudził tym Andrzejewskiego, który się wkurzył i zaczął mu słać wiązanki i straszyć ministrem.
– Wyobrażam sobie – mruknął Leszek.
– No dobrze, czas na przedstawienie. Włóżcie coś jeszcze, żebyście nie wyglądali jak ninja. On chce, żeby mu się wszyscy pokazali przed drzwiami.
Leszek narzucił kurtkę, Bruno po prostu owinął się kołdrą, i wyszli przed dom, gdzie spotkali Siwego, Ewę, Adriana i Roberta.
*
Aspirant Bąk był niepocieszony.
– Nie wiem co, ale coś się tam wydarzyło.
– Ale co? – spytał Kawulok.
– Nie wiem co! – odburknął Bąk. – Jakbym wiedział, tobym się nie zastanawiał.
Ujechali może sto, dwieście metrów, kiedy Bąk zarządził:
– Stań, muszę zapalić, bo się wkurwiłem.
Zatrzymali się, Bąk wysiadł i zapalił. Seba za nim. Był pewny, że aspirant odreagowuje po starciu z Andrzejewskim. Bezczelny typ wyprowadził aspiranta z równowagi, ale chroniły go kwarantanna, regulaminy i jakieś szychy. Faktycznie miała być jakaś wizyta, ale z jego powodu? Ostatnio sporo było takich, za których by się pięciu złotych nie dało, a okazywało się, że mają plecy. A ten wart był więcej niż pięć złotych. Biznesmen, nie za duży, bo duży to by w Belwedere albo w Bukovinie mieszkał. Ale maseczki i tę całą resztę dla szpitali robi, a popłoch jest jak skurwysyn, więc on, co produkuje te potrzebne rzeczy, ważny się zrobił i teraz same problemy. A nie byłoby tego całego zamieszania gdyby nie posterunkowy Kawulok! Bo to jemu pomógł, a dokładnie to, obsłudze z knajpy, gdzie jego panna pracowała. Pomógł, a w zasadzie to odegrał się w ich imieniu za tego Cygana, którego zbluzgał Andrzejewski. To wszystko przez Kawuloka! Wkurwiał go gówniarz!
Już miał obmyślić jakiś sposób dokuczenia młodemu, kiedy paląc i patrząc przed siebie, zobaczył na szczycie łąki wątłe światełko.
– Kawulok, kurwa, co to jest? – sapnął.
– Światełko, panie aspirancie.
– Wiem, kurwa, ale czy pamiętasz, co tam może być?
– Szałas.
– To idziemy ten szałas zobaczyć!
Seba Kawulok poszedł do samochodu po latarkę. Miało nie być dyżuru, a jest, miało być spokojnie, a są przygody.
ODCINEK 70.
Kapitan skończył. Majka wysłuchała jego opowieści jak sensacyjnej powieści. Nie mówiła nic, bo wydawało się, że trudno po tym wszystkim cokolwiek powiedzieć.
– I co pani na to? – zagadnął kapitan.
– Nic. Ciekawa historia... – Próbowała się uśmiechnąć.
– Sądziłem, że dopowie pani swoją, a raczej waszą cześć. Liczyłem na to. – Uniósł brwi. – Nie żebym oczekiwał jakiegoś wielkiego entuzjazmu, ale... – odchrząknął, szukając właściwego słowa – ale przynajmniej jakiegoś zainteresowania!
Milczeli przez dłuższą chwilę, nawet James, który zadomowił się w pokoju Majki i zwinął się w kłębek pod nogami kapitana.
– Jestem rozczarowany, bardzo rozczarowany – powiedział w końcu.
– A czego się pan spodziewał? – Majka posłała mu wymuszony ironiczny uśmiech. – Że po czymś takim będę rozmowna jak paniusia z telewizji, że będę sypała pomysłami? Ja na razie myśli zbieram i zastanawiam się, jak doszło do tego, że w ogóle rozmawiamy? Że mając wspólne interesy, pan, zamiast kupić bilet w pierwszy rzędzie nie usiądzie wygodnie z fotelu żeby obejrzeć finał. Potrzebuje pan rozgłosu? Nie jesteście z tego znani. Chce pan się wykazać? Zbyt duże ryzyko. Nudzi się panu? Wygląda na to, że tak.
– Jest tak, jak pani mówi. Nasze interesy są zbieżne i tak początkowo planowałem. Ale spotkałem panią... – Jego uśmiech był co najmniej dwuznaczny.
– I co? Zakochał się pan? Chce pan ułożyć sobie ze mną życie? Szpieg romantyk?
– Niepotrzebna złośliwość, zupełnie niepotrzebna... – Stefański pochylił się podrapał Jamesa za uchem, jakby chciał pokazać, że nie jest samotny, że ma kogoś na tym świecie. – Jest pani atrakcyjną kobietą, ale ja nie jestem samotnym mężczyzną i nie przyjechałem tu na miłość w Zakopanem. Zresztą nie jesteśmy w Zakopanem, tylko w okolicach. – Ze Stefańskiego wyszedł pedant. – Ale nieważne. Wiedziałem, że są tu co najmniej dwie osoby: pani ojciec i Bruno, że jest pierwsza połowa marca, że się zbliża dziesiąta rocznica. Nie tylko katastrofy smoleńskiej... Taki wyjazd, byłego szefa z byłym ochroniarzem, którego kiedyś wyrzucił za to że...
– Chciał być jego zięciem? – dokończyła Majka.
– To dość szczególne, prawda? Taki wyjazd integracyjny, przypadkiem w tym terminie i w sąsiedztwie posiadłości Mateusza Szydlaka. Nie trzeba być Sherlockiem Holmesem, by wiedzieć, co się święci. Pani nazwała to wykupieniem biletu na show, zajęciem miejsca w pierwszym rzędzie. Blisko, ale nie w punkt. Ja przyjechałem monitorować sprawę, żeby sprawdzić, czy na pewno wszystko skończy się happy endem. Ale zobaczyłem panią... Pomyślałem sobie, doskonale! Wykupię bilet koło pani, razem to obejrzymy, ale nabrałem podejrzeń, że nie będzie to możliwe, bo...
– Bo?
– Bo pani też będzie na scenie! Nie przyjechała tu pani w roli widza. Nie ogranicza się też pani do koordynowania działań, pomocy, logistyki, wsparcia... Pani ma tu do odegrania o wiele ważniejszą rolę, a wasz plan nie jest tak prosty, jak mi się wydawało. Żadnej snajperki z lasu, żadnego bum czy betoniarki, która zmiażdży auto Szydlaka. Nie będzie ani odstrzelenia, ani palenia, ani prasowania Dolara, to ma być bardziej wysublimowana robota, prawda?
Majka milczała.
– Niech się pani nie daje prosić, dobrze? Ja wciąż mam nad panią, państwem, tę przewagę, że nie zrobiłem jeszcze niczego nielegalnego. Po prostu przyjechałem na parę dni w góry, z psem odpocząć, pospacerować odetchnąć świeżym powietrzem, a tymczasem...
Nadal milczała.
– Na razie sugerowałem, ale jest pani odporna na sugestie, zatem przechodzę do drugiego etapu.
– Groźby? Będzie mi pan groził?
– Ależ skąd! Ja pięknie panią proszę!
Westchnęła ciężko, zaczęła mówić.
*
Kawulok i Bąk podeszli pod szałas. Ze środka biła delikatna poświata. Czuć było słodkawy, duszący zapach.
– Sprawdź co to jest, będę cię osłaniał – szepnął Bąk. – No idź, Seba!
Seba zniknął w szałasie.
– Pusto, jest tylko świeczka – oznajmił, gdy po chwili wyszedł.
– Jaka świeczka?
– Zapachowa, panie aspirancie – odpowiedział posterunkowy takim głosem, jakby normalne było, że w opuszczonych starych szałasach płoną nocą świeczki zapachowe.
*
Norbi został postawiony na nogi przez dyżurnego. W szałasie, w górze łąki, na ziemi niczyjej ktoś był. Zarządził cichą mobilizację, ale coś poszło nie tak, bo Dolar też się obudził.
– Ktoś łazi po łące, dokładnie to urzęduje w szałasie – wyjaśnił swoją aktywność.
– Wiem, Bąk mi wysłał esemesa. Ktoś tam siedział ze świeczką.
– Z jaką świeczką?
– Z zapachową. Przeszukują szałas, zda mi raport, jak coś znajdą.
Dolar zachowywał spokój, ale były to tylko pozory. Podszedł do barku i nalał sobie whisky, tak leczniczo, na uspokojenie.
*
Siwy i Bruno stali przed pensjonatem i palili.
– Majka się nie odzywa – powtórzył nie wiadomo po raz który Siwy.
– Może wyczerpał się akumulatorek?
– Sam się wyczerpałaś!
– Jestem dobrej myśli.
– Ja też kiedyś byłem, ale mi przeszło. Nie idzie nam. Miałeś tam zwabić ludzi Dolara, a wyszła z tego psia wycieczka.
Bruno nie chciał dyskutować z Siwym, nie teraz.
*
Joanna Becker wiedziała, że to ściema, że Artur nie pojechał się tak po prostu
przewietrzyć. Była wścibską dziennikarką, ale nie aż tak wścibską, by nie szanować tego, co robi jej facet. Nie mogła wsadzać nosa w nie swoje sprawy. Ale teraz było coś nie tak. Nie mogła się dodzwonić do Artura, więc zadzwoniła do jego współpracownika, aspiranta Wiśniewskiego. Zawsze pracowali razem. To nie film sensacyjny, w którym policjant musi być samotnym wilkiem, ostatnim sprawiedliwym.
Wiśnia wił się jak piskorz, był jak jeden z pięciu kolegów, do których dzwoni żona faceta, który nie wrócił na noc, i każdy z nich zapewnią ją, że jej mąż spał właśnie u niego. Wiśnia ściemniał, to było jasne jak słońce.
Wreszcie Artur oddzwonił i na pytanie, co robi, odpowiedział krótko: „Nie wiem". Na kolejne, czy coś się stało: „To skomplikowane". To była najdziwniejsza rozmowa, jaką kiedykolwiek odbyli.
*
Gapiński nie mógł spać. Najchętniej by wracał, bo lockdown wisiał w powietrzu, chciał jednak zagasić ten podhalański temat. Nie odpuści tego, ot tak! Dolar się na niego wypiął i spostponował, gówniarze ośmieszyli, stracił pieniądze. Jeszcze przed ostatnim telefonem do Dolara tliła się nadzieja na remis, ale stracił gola, jego czołowy zawodnik dostał czerwoną kartkę, w wozie VAR trwa wideoweryfikacja. Dopatrzyli się faulu w polu karnym i chcą dyktować jedenastkę. Ten gnojek, świstak Świstoń wysłał mu e-mail, że coś ma, że może jednak warto wrócić do współpracy. Może jeszcze raz uda się „przetrwać noc i doczołgać do rana", zanucił „Szklaną pogodę" Lombardu i walnął pięćdziesiątkę na dobranoc. Walnąłby dwie, ale więcej nie miał.
*
Kapitan wysłuchał z uwagą fantastycznego, perfekcyjnego wręcz planu unicestwienia Mateusza Szydlaka. To było dobre, wręcz wyśmienite. No, prawie.
– Brawo, brawo!
Patrzyła na niego, próbując odczytać jego intencje.
– Brawo! – powtórzył. – Patrzy pani na mnie, jakbym szydził. To nie szydera, to podziw.
Doskonale zaplanowana akcja skompromitowania przeciwnika, zakopania go żywcem. A może dokładniej zgrillowania, to takie modne ostatnie słowo! Wyrazy uznania, ale... – Spoważniał.
– Jakie ale?
– Gdybym był na waszym miejscu... Podkładacie państwo bombę!
– Bombę?
– Z opóźnionym zapalnikiem. System bomb, wybuchy jeden po drugim, kaskada wybuchów, która może skompromitować nie tylko Szydlaka. Nie możemy sobie na to pozwolić, rozumie pani? – Jego ton po raz pierwszy był stanowczy, wręcz ostry. – I ja na to nie pozwolę!
– Ostrzeże go pan? Aresztuje nas? A może wystrzela? – prychnęła.
– To nie było zabawne! Mamy mało czasu, trzeba działać.
– Działać?
– Tak, działać. Jesteśmy po tej samej stronie, więc warto, żeby scenariusz był napisany wspólnie. Powiedziała pani dużo, ale nie wszystko. Zmienimy trochę sposób komunikacji.
– Czyli?
– Z monologu przejdziemy na rozmowę, a dokładnie na przesłuchanie. Ja będę zadawał
pytania, a pani będzie odpowiadała. Zgoda?
Nie czekał jednak na zgodę, tylko zaczął serię pytań.
*
Jędruś warował przy komputerze, jednak Dolores nie odpisywała. Co robić? Trzeba działać! Sprawdził, czy kamerka Go-pro działa. Jest naładowana, na karcie pamięci dużo miejsca. Przyczepił ją do kasku i wyszedł w noc.
ODCINEK 71
DZIEŃ PRZEDOSTATNI
Jędruś Świstoń wyszedł z domu, lecz nie utonął w mroku. Odpalił motocykl, a wraz z nim reflektor, który rozświetlił drogę. Dodał gazu i odjechał. Obudził rodziców i sąsiadów. Trudno, są sprawy ważne i ważniejsze.
Grzał Nędzy Kubińca przez środek Kościeliska w stronę Zakopanego, aż dojechał do skrzyżowania z Salamandrą. Skręcił w lewo i zaczął się wspinać stromą ulicą. Czuł przypływ energii i ogromną radość. Zakręt, dociśnięcie gazu, ryk motoru. Parę chwil i był na górze. Spokojnie minął znak zakazu wjazdu i wjechał na grzbiet góry. Stanął na podeście, z którego startują narciarze, odkręcił gaz, żeby usłyszało go Kościelisko, Zakopane, Ząb, a może nawet Witów, gdzie mieszka Walduś od beemki. Ale Walduś to by tu sobie na nartach mógł zjechać, ale nie beemką, a on zrobi to motocyklem. Trasa nie jest trudna, chodzi tylko o bezczelność i ciemności.
Ruszył i zanurzył się w mrok, który rozcinał reflektor jego KTM-a. Jakby grał w filmie. Oderwał wzrok od stoku, spojrzał na Tatry, żeby widok nagrał się na kamerce, spojrzał na Giewont, bo cepry lubią, a teraz to już tylko patrzeć na Kasprowy, hotel Kasprowy w dole stoku. Odkręcił gaz, żeby go słyszeli, żeby się hotelowi goście pobudzili!
Jechał w dół i patrzył, jak w oknach wielkiego hotelu zapalają się światła. Zaczął kręcić na stoku esy floresy, świetliste smugi, które mogli śledzić zaskoczeni goście hotelu.
I on zobaczył światła! Na dole stał radiowóz, pewnie będą mu chcieli wlepić mandat, no, żeby się nie zdziwili. Zjechał na sam dół, minął gliniarzy i wskoczył na Powstańców Śląskich, wykręcił motorem kółko, żeby zdążyli wsiąść do suki. Ruszyli w stronę estakady i Zakopanego, zaczęła się pogoń, którą Jedruś urozmaicił sobie z zjazdem Uboczą, niech się chłopaki z radiowozu trochę rozerwą jazdą stromą krętą uliczką! Podroczył się z nimi, potem skręcił w drogę na Szymaszkową i tam ich zostawił. To była piękna noc i zarazem wstęp do następnej.
Zajechał do domu, wrzucił filmik do sieci i był pewny, że ludzie z grupy oszaleją. Nie chodziło o skalę trudności, a o miejsce i pokazanie światu, że ma w dupie przepisy i całą resztę!
*
Jonna Becker nie żyła życiem stacji. Żyła swoim. Miała pozycję i autonomię, nie brała udziału w giełdzie podczas porannych spotkań. Inni przebijali się przez korki, żeby o dziewiątej zacząć kolegium, zaś była po bieganiu i spokojnie piła kawę, przeglądając e-maile. Zobaczyła spis tematów i wyłowiła spośród nich jeden, który dotyczył miejsca pobytu Artura: jutro rano przedstawiciele władz powitają Patryka Andrzejewskiego, biznesmena, który mimo pobytu w kwarantannie rozkręcił produkcję maseczek i sprzętu medycznego. „Przykład Pana Andrzejewskiego to heroizm w czystej postaci. Przebywając w zamknięciu, nie popadł w marazm, tylko rozwinął produkcję. Naszą polską produkcję, która otwiera oczy niedowiarkom. Patrzcie, mówimy z dumą, to nasze, przez polskiego przedsiębiorcę wykonane!". I przez ukraińskie szwaczki, pomyślała Joanna. „Pokażemy zadufanej Europie, że możemy, że wstaliśmy z kolan i nie potrzebujemy rad i wskazówek, bo to są rady i wskazówki od tych, którzy przegrywają z COVID 19. A my już wygrywamy, choć jeszcze nie zaczęła się walka! Czynem, solidarnością, a przede wszystkim modlitwą". Tak, modlitwą, wśród wydarzeń dnia była także modlitwa parlamentarzystów. A raczej kilka modlitw, bo każdy uważał, że ma lepszego księdza prowadzącego. Nawet o to się pokłócili. Jest i oświadczenie mniej znanego biskupa, który chce postawić krzyż morowy. Karawaka taki krzyż się nazywa i pewnie to słowo wejdzie do słownika.
Wzięła telefon i spojrzała na wyświetlacz. Zdąży, kolegia rozpoczynają się punktualnie, ale nigdy wcześniej. Wybrała numer naczelnego, odetchnęła i zaświergotała jak nie ona:
– Valdi, kochanie, masz już tematy na kolegium? – Szef pewnie zdębiał. Ona sama by zdębiała, gdyby ktoś jej powiedział, że będzie płaszczyła się przed szefem, szefów. – Że ty już od lat nie chodzisz na kolegia? Tylko wtedy, kiedy są ważne? Wiem przecież, wiem. Ale to będzie ważne! Dlaczego? Chcę dostać temat, dawno nie jeździłam w teren, a konferencje, briefingi, sejm... Tak, tak, czuję taką potrzebę, chcę pojechać w góry na to zakończenie kwarantanny. W zasadzie to już jestem spakowana, chcę tylko, żebyś to klepnął. Eliza chce jechać, wiem, wiem. I Piotrek i paru innych, ale ja chcę go zaprosić na wywiad! Lajf, łączenie, te sprawy... To jak, stoi? Aha, nie będziesz? Nie będziesz, ale zadzwonisz, wyślesz mejla? Jesteś boski!
Dostała wyjazd. Arturze Konieczny strzeż, się strzeż!
*
Artur przede wszystkim powinien bać się siebie. Swoich pomysłów. Nie było z nim aspiranta Wiśniewskiego, ale i sam, bez niego mógł w coś wdepnąć. I właśnie wdepnął. Kiedy się zorientował, że kapitan Stefański przesiedział pół nocy u córki starego gangstera, uznał, że musi w tym być. Tak, ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Nigdzie nie jedzie, zostaje, skoro taki, jak mu się wydawało suseł, jak Stefan, wchodzi w jakąś kozacką akcję. Mieli wszystko omówić na spacerze. Zaczęli gadkę, kiedy nagle Stefan stracił nim zainteresowanie, zaczął nawoływać i wabić swojego psa. W ważnym momencie opowiadania wyjął z kieszeni piłeczki i psie przysmaki, a w pewnym momencie ruszył sprintem przed siebie. Znali się parę lat, ale Artur nigdy nie widział, jak Stefański biega. Był szybki, może jako oficer kontrwywiadu trenował w ukryciu?
*
Węch nigdy nie oszukał Jamesa. Jest tam! Ruszył psim kłusem, nie słysząc wołania pana, odgłosu gumowej piłeczki, którą odbijał od asfaltu, chcąc go zwabić. Nawet wędzone świńskie ucho, które w akcie rozpaczy Stefański wyciągnął z kieszeni, nie mogło wpłynąć na jego plany. Dobiegł do siatki, najpierw zaszczekał, jakby chciał powiedzieć „tu jestem!", po czym wykonał podskok, jeden i drugi, a potem zaprosił ją do krótkiego biegu wzdłuż ogrodzenia. W lewo i prawo, tak dla zasady, bo trzeba trochę pobiegać. Potem stanęli naprzeciwko siebie i zaczęli się obwąchiwać przez oczka siatki. Był tym tak pochłonięty, że przegapił moment, w którym pan chwycił go za obrożę i przypiął smycz. Próbował się wyrwać, zawarczał, odsłonił nawet na moment zęby, ale pan był stanowczy. Stało się. Jedni tracą łeb i giną pod kołami aut, inni dowiadują się, że ich pan ma talent hycla. Życie. Pieskie życie...
ODCINEK 72
Szefowa redakcji polowała na niego od bladego świtu. Kiedy w ońcureszcie odebrał telefon i usłyszał to, co zawsze słyszą synowie wracający pół dnia ze szkoły, dłużnicy i ścigani przez redaktorów reporterzy.
– Dlaczego nie odbierałeś, dzwoniłam i dzwoniłam?! – Jędruś Świstoń do listy tych, którzy zawsze mają pilny telefon, w sprawie nie cierpiącej zwłoki, dołączył jeszcze wszystkie swoje dziewczyny. Z racji różnicy wieku Anna Obrochta raczej nie mogła być jedną z nich, ale mówiła dokładnie to samo.
– Spałem – odpowiedział prawie zgodnie z prawdą. Bo spał, a telefon go obudził, ale postanowił nie odbierać. – Siedziałem do późna – to akurat była szczera prawda, którą jednak postanowił nieco podrasować uniwersalną wymówką, w która każdy wierzy: – ale miałem rozładowany telefon.
– Przyjeżdżaj szybko, mam temat dla ciebie, bo ty na motocyklu jeździsz.
– A, to bardzo chętnie! Będzie u nas jakiś zlot? – Harleyowcy przyjadą? Nie? To może ci na skuterach? – dodał z niechęcią.
– Był już zlot, ale nie taki, jaki myślisz, tylko akt wandalizmu. Ktoś szalał nocą na Szymoszkowej! – Obrochta znana była ze swojej niechęci do wszystkiego, co ma silnik, a zwłaszcza do motocykli i skuterów śnieżnych. Za autami też nie przepadała, poważała tylko autobusy.
– O ja! – udał po mistrzowsku zdziwienie. – Będę za dziesięć minut!
W redakcji, a czego mógł się innego spodziewać, dzień bez motocykla, ale nie dla niego. Włożył kombinezon i kask, jakby wybierał się na wycieczkę, a nie na krótką przejażdżkę do pracy.
*
Czekano na niego tak, jakby redakcję miał odwiedzić ktoś ważny, dla jednych kardynał Dziwisz, dla drugich bracia Sekielscy, a dla wszystkich Kamil Stoch.
– Wygrałem! – oznajmił redaktor Krzeptowski ze śmiechem.
– A jednak to nie on... – zmartwiła się informatyczka Kopieńska.
– To i dobrze, że nie on. – Reporterka Dorota Folusz odetchnęła z ulgą, ale i z pewnym rozczarowaniem, bo jej się Jędruś podobał, a najbardziej jego szalone pomysły.
– Bo my tu już zakłady robiliśmy – wyjaśnił Krzeptowski.
– Jakie zakłady? – Jędruś nie rozumiał, o co chodzi. – Co się tak cieszycie?
– O to chodzi! – Naczelna podała mu wydruki. Były to zdjęcia z monitoringu na górnej stacji wyciągu na Szymoszkowej i zapewne z hotelu Kasprowy.
– Co to jest? – zapytał zdziwiony na widok zdjęć, które przedstawiały jego nocną eskapadę. Zdziwienie było w części udawane, a w części prawdziwe. Spodziewał się lekkiego zamieszania, ale że aż tak?
– Monitoring z ostatniej nocy. Szukają gościa, który zakłócił ciszę nocną, naruszył własność prywatną, naruszył przepisy ruchu drogowego, nie zatrzymał się do policyjnej kontroli i, prawdę mówiąc, zastanawiamy się, czy to ty. Nawet zakłady zrobiliśmy – wyjaśniła Obrochta.
– Ale to nie ty, przecież ty masz zupełnie inny strój na motor i ja o tym pamiętam – dodał Krzeptowski.
– Jasne, że nie ja – mruknął Jedruś. Zawsze, gdy robił jakieś jazdy na nielegalu, to nie tylko odkręcał albo zasłaniał tablice, ale i zakładał inny strój. Przecież wie, co to monitoring. A do redakcji specjalnie zajechał na motocyklu, żeby wszyscy wbili sobie do głowy, że to nie on jeździł nocą po Szymoszkowej, bo przecież on ma zupełnie inny kombinezon i kask!
*
Jędruś szybko skoczył do Kasprowego i porozmawiał ze świadkami swojego wyczynu. Dał w internecie krótki materiał, po czym wysłał e-mail do rzecznika lokalnej policji. Zamiast odpowiedzi przyszła jednak policja pod postacią posterunkowego Kawuloka.
– To żeś, kurwa, był ty! – zaczął Seba. On też do niego wydzwaniał.
– Gdzie? – zdziwił się Jędruś Świstoń po rak nie wiadomo który tego dnia. – W pracy byłem.
– Nie kręć. Jak nie ty, to kto?
– „Bo jak nie ty to kto?" – zanucił Jędruś.
– Nie rób sobie jaj – prychnął Seba. – Wszyscy się wściekli. Policja. hotel, ekolodzy, aktywiści, miasto...
– No to mają problem – skwitował Jędruś.
– Nie rób ze mnie głuptoka. – Seba spojrzał na niego z wyrzutem.
– Śledztwo prowadzisz? – Jędruś nie musiał upokarzać Kawuloka. Tak po prawdzie to nawet nie chciał, bo dla niego wszystko, czym zajmował się policjant, to było dochodzenie albo śledztwo, tymczasem były to dwie różne rzeczy, a młody glina, zajmujący się zabezpieczaniem i prewencją, mógł sobie tylko o nich pomarzyć.
– Nie, i nikt nie ma zamiaru, bo na co komu niedokończony temat, umorzenie, brak sprawców i tak dalej. Nie warto psuć statystyk. Ale uważaj, uważaj Jędruś – Seba pokręcił głową – narozrabiane jest, że hej, a hotelowi są wkurzeni. Może sprawa rozeszłaby się po kościach, ale coś słyszałem, że reportaże o tym robią.
To był być może przypadkowy, ale celny strzał. Tak posterunkowy Kawulok marzył o dochodzeniach i śledztwach, tak reporter Świstoń marzył o reportażu. Notki, krótkie sprawozdania, relacje, to był jego żywioł, a reportaż pozostawał na razie poza jego zasięgiem.
– No ja się tym tematem zajmuję. Materiał mam robić.
– „Nocny rajd. Wandale na motocyklach szaleli na Szymoszkowej" – Rozbawiony Seba czytał notatkę w internetowym wydaniu „Tygodnika", stukając palcem w ekran smartfona i parodiując prokuratorski ton. – „Hipokryzja, zepsucie i upadek czwartej władzy, a poza tym niekompetencja!"
– Niekompetencja? A dajże spokój!
– Na monitoringu był nagrany jeden, znaczy się ty, a tu ty, piszesz: „wandale na motocyklach".
Jędruś westchnął.
– Posterunkowy Kawulok, sprawy mają się tak: z Szymoszkowej zjeżdżał motocyklista Świstoń, ale materiał szykuje reporter Świstoń. Reporter stara się podejść do sprawy obiektywnie, a nie subiektywnie. Reporter rozmawiał z naocznymi świadkami, zapoznał się z punktem widzenie innych uczestników tego zdarzenia. Czytaj dalej!
– „Obudził mnie straszny ryk. Po to płacę wielkie pieniądze, żeby się czuć jak u siebie w domu, bo mój dom stoi przy Alei Trzech Wieszczy. – Kawulok się skrzywił. – Trzech Wieszczów chyba. Błąd tu jest.
– „Trzech Wieszczy" powiedział. „My nie upiększamy rzeczywistości, my pokazujemy Podhale taki, jakim jakim jest, bez retuszu" – zacytował Jędruś slogan reklamowy „Tygodnika". – Czytaj dalej.
– „Wyjrzałem przez okno i patrzę, a tam jadą na motorach, ze trzech ich było. Żona się rozbudziła, dziecko małe też. Przyjechaliśmy po feriach i sezonie, żeby spokój był, a tu takie rzeczy się dzieją, i do tego śniegu nie ma. Paweł, gość hotelu z Krakowa". Trzech! – Kawulok pokręcił głową. – Jak on to zobaczył? Nie zmyśliłeś tego?
– On był cały zmyślony. Zaszalał wczoraj i dzisiaj leczył się piwem. Jak tak na niego patrzyłem, to myślę, że pół litra wypił, a nie wyglądał na mocarnego chłopa. Taki suchy raczej był.
– I oczywiście spośród wszystkich gości tylko on chciał rozmawiać? Musiałeś pijaka wybrać?
– Może nie tylko on, chętni byli, ale ten był najwięcej zainteresowany. I jeszcze żona go dopingowała. Każdy chce być w gazecie. A że pijak? Tu się ludzie zabawić przyjeżdżają, sam wiesz, jak jest, a poza tym...
– „...my nie upiększamy rzeczywistości, pokazujemy Podhale taki, jakim jest, bez retuszu" dokończył Kawulok z przekąsem. – Ale czasem coś się podpicuje, nie?
– O co ci chodzi?
– O to, o co cię prosiłem.
– Aaa, Gapiński – przypomniał sobie Jędruś. – No, napisałem do niego. Ale pewnie jeszcze nie czytał. On też z tych, którym na wypoczynku pod Tatrami troją się oczach motocykle.
Zupełnie o nim zapomniał, teraz żył czymś innym. Zamieścił na zamkniętej grupie filmik ze swojego zjazdu. Podpicował trochę, w paru miejscach przyśpieszył, ale nie nachalnie, bez przesady, dodał muzyczkę i napisy. Już są pierwsze, komentarze, ale Dolores jeszcze nie pisała.
*
Świstoń się nie mylił. Mariusz Gapiński należał do zwolenników aktywnego sposobu spędzania wolnego czasu. Do armii ludzi napędzających nie tylko sektor turystyczny, ale i spożywczy. Lubił pić i jeść z widokiem. Z apartamentu, który teraz zajmował, nie roztaczał się jednak epicki widok na Tatry – widać było tylko inne pensjonaty i chałupy z pokojami do wynajęcia, ale on i tak konsumował w nocy. Jędruś nie trafił jednak, mówiąc, że jeszcze nie czytał e-maila od niego. Czytał, i gdyby był jak Jedruś góralem, toby powiedział, że ta lektura i myślenie o niej okrutnie go męczyły. Co zrobić? Nic nie przychodziło mu do głowy.
– Co ja mam z tym, kurwa, zrobić? – powtórzenie pytania nagłos, rozbudowanie go i wzmocnienie kurwą nie przyniosło efektu. Wstał, bo siedząc nie dałby rady, i wepchnął dłoń do kieszeni. Mógł tego dokonać tylko na stojąco. Nie nosił co prawda rurek ani żadnych tam obcisłych dżinsów, po prostu się roztył. Szukał długo, aż znalazł. Pięć złotych. W Biedrze, to dwie puszki piwa i jeszcze resztę dostanie, ale w tym momencie ta moneta miała jeszcze większą moc. Rzucił – orzeł czy reszka?
*
Kiedy moneta leciała w górę, Bartuś pod czujnym okiem Adriana odbywał kolejną lekcję obsługi drona, James szedł na smyczy – bo jego pan omawiał z kolegą ważne sprawy i chciał mieć święty spokój – Siwy i Bruno głowili się nad informacją, która przekazała im przez krótkofalówke Majka, Andrzejewski szykował się na przyjazd ministra, kierowca Służby Ochrony Państwa zajechał właśnie po swojego pasażera, którego miał zawieźć na Podhale, a Robert nie szykował się na nic. Przedostatni dzień kwarantanny w pensjonacie Zornica wchodził w zenit.
ODCINEK 73
Moneta obracała się w powietrzu, wreszcie osiągnęła najwyższy punkt, zrobiła jeszcze jeden obrót i zaczęła spadać. Czasem powtarzają to nagranie, na którym komentator Jani Ciszewski emocjonuje się, kto awansuje, Górnik czy Roma? Bo kiedyś nie strzelano serii karnych, nie było złotych bramek, a po nierozstrzygniętym, dodatkowym meczu i dogrywce rzucano monetą. On wtedy krzyknął: „Sprawiedliwości stało się zadość", bo Górnik awansował. Musiał to przeżywać, był nie tylko komentatorem, ale i hazardzistą, starsi koledzy o tym opowiadali. To wszystko działo się jak zwolnionym tempie i Gapiński miał wrażenie, że dokładnie widzi na przemian orła i reszkę, ba, nawet każdy detal na monecie. Nagle wszystko jakby nabrało przyspieszenia i pięciozłotówka uderzyła o podłogę, lecz nie upadła płasko, tylko uderzyła rantem, do tego trafiła w łączenie desek i odbiła się jak szalona, lecąc w kierunku szafy.
– Kurwa! – zaklął, bo wyglądało na to, że moneta wpadnie pod szafę, tymczasem odbiła się jak piłka od poprzeczki, gola nie było, za to pięciozłotówka zaczęła się toczyć w stronę łóżka, a on rzucił się na nią rozpaczliwie.
*
Maryna Długopolska już wiedziała: Polska staje a wraz z nią biblioteki. Pewnie zaraz będzie zakaz podróży i wychodzenia z domu bez potrzeby, ale chyba TPN nie zamkną, bo jak to tak, zamknąć las? Z drugiej strony w czasie suszy tak bywało. Co by tu zrobić, żeby biblioteka działała, choć jest zamknięta? Jeśli pozamykają wszystko, to może ludzie będą mieli czas na czytanie? Ci z Zornicy to chyba nie wszyscy. Leszek ma kartę do biblioteki, sama mu kiedyś wyrobiła. Kwarantanna się skończyła, więc za godzinę ma przyjść po książki, może zamienią parę słów? Może pan Józek Mądry, który jest pośrednikiem w kontaktach wsi z Zornicą, nie będzie aż takim służbistą?
*
Kierowca ruszył, auto dobrze się zebrało i osiągnęło przyzwoite przyśpieszenie. Zastanawiająco dużo miejsca w środku, ma kopa, ale to tylko skoda. Poseł Dominik Tymbarski nie potrafił powstrzymać się od komentarza:
– Skoda...
– Słucham? – zareagował drugi pasażer.
– Mówię, że skoda ministrze. – Nie używał zwrotu „panie ministrze", bo po pierwsze, w partii i układzie władzy to ten Florczak nie jest kimś, nie jest tak ważny jak on, Tymbarski. Po drugie, to tylko wiceminister, jeden z pięciu sekretarzy i podsekretarzy stanu, więc grzecznościowe „ministrze" wystarczy. Zwłaszcza z jego ust. Bo jego usta są ważne, a on wpływowy. Zresztą na tym wyjeździ to on tak naprawdę rządził.
– Szkoda? – I jeszcze, kurwa, głuchy, pomyślał Tymbarski.
– Skoda. Samochód skoda.
– Że nie jakaś inna limuzyna?
– Niemiec to niemiec! Należy się ministrowi ważnego resortu, teraz to może nawet najważniejszego. – W tyłek wejść nie zaszkodzi, tylko nie za głęboko, żeby sobie nie pomyślał.
– Skoda superb to dobre auto w swojej klasie. Nie jesteśmy rozrzutni jak nasi poprzednicy, a poza tym... pan wie, panie pośle, kto jeździ superbem?
Oczywiście, że wiedział. Każdy wiedział. Skromność, powściągliwość, wystarczy nie kraść... Spojrzał kątem oka na wiceministra. Dobry garnitur, nienaganna fryzura, spory, przepisany na żonę majątek. Opinia taliba, który się odnalazł jako ministrant i harcerz, młody, bezwzględnie uczciwy, surowy. Z takimi najlepiej załatwia się interesy!
Jechali szybko, ale po ostatnich aferach nie nadużywali prędkości, może właśnie dlatego minęła ich inna skoda, ale kombi i pomalowana w symbole stacji telewizyjnej. Nie lubił ich. Kto normalny może ich lubić? Gdyby tylko zauważył, że jedną z osób jadących telewizyjnym autem była Joanna Becker...
*
Trzeba ryzykować, nie ma innego wyjścia. Majka obeszła las i zaczęła iść w dół łąki, by dojść do fragmentu ogrodzenia, który ukryty jest w krzakach. Tam czekał na nią Bruno. Przywitali się serdecznie.
– Dobrze cię widzieć, Maju – powiedział i sięgając ponad ogrodzeniem odgarnął jej włos z policzka. Poczuła dziwny dreszcz, smutek przepleciony ze straconą nadzieją. Kochała go, tak bardzo go chciała, ale wyszło jak wyszło.
– Witaj Bruno – odrzekła z westchnieniem.
Nie było czasu na wspomnienia. Szybko przeszła do tego, co się wydarzyło w ciągu ostatnich godzin. Opowiedziała o wizycie Stefańskiego i jego propozycji.
– Powiedział, że jest z nami, że pomoże, jak tylko będzie mógł, ale kategorycznie nie zgadza się na nasz finał akcji.
– Powiedziałaś mu?
– A co miałam zrobić?
– Znów wszystko spierdoli! – zaklął Bruno.
– Co to znaczy?
– Był wtedy na misji, koordynował dane do akcji. Wiesz, że nie poszło do końca jak
trzeba, że zostałem ranny i że się wtedy spiąłem z dowódcą, a potem...
– Jesteś pewny, że to on zawalił?
– Wszyscy oni chuja warci, góra coś zawaliła, jeden zwalał na drugiego, a beknąłem ja.
– No to może...
– Co? Ostatni sprawiedliwy? – Bruno się zaśmiał. – żeś się filmów naoglądała. On też. Pomoże, ha, ha, ha! Facet zza biurka i jego pies!
– Jest jeszcze jeden.
– Kto?
– Glina.
– Kurwa, jeszcze glina!
– Po stronie Dolara też.
– To nie nowość.
– Ten policjant, jak to powiedział kapitan, ma tu swoją agenturę.
Bruno zaczął się śmiać. Nie miał ochoty, na ciąg dalszy.
– Najpierw posłuchaj, co powiedział, potem będziesz rżeć.
Przestał się śmiać i zamienił się w słuch.
Z szacunku dla niej i pewnego rodzaju miłości, którą do niej czuł.
*
Majkę ubezpieczali Stefański i Artur, byli z psem sto metrów dalej, na ścieżce, i gdyby ktoś się pojawił, to go zatrzymają. Rozmową, nie legitymacjami, bo kapitan nie mógł sobie na to pozwolić, a komisarz z trudem.
– Dobrze, że dołączyłeś, liczyłem na to. – Stefański przybrał pozę frontowego weterana.
– Bo jestem głupi i narwany?
– Bo jesteś gościem, który by do nas pasował. Ci z wywiadu cywilnego uważają, że przeginamy, przekraczamy granicę. Nie szanują nas. Takich jak ty w policji też się nie szanuje, a trzeba grać tak, żeby wygrywać. Jesteś pewny tych ludzi?
– Jednego. Młody policjant jest okej, przejęty, skupiony, ma misję, bo Bąk gra na dwie strony. Ale ten drugi... Na szczęście nic nie wie i ma tylko wypuścić Gapińskiego.
– Udało się?
– Nie ma odzewu.
– To trzeba będzie zrobić delikatną korektę – kapitan Stefański powiedział to tak spokojnie, jakby był telewizyjnym analitykiem, który mówi o delikatnej korekcie na giełdzie. Korekcie przy użyciu miliarda dolarów, ale przecież telewizyjni analitycy nie obracają własnymi pieniędzmi i o niczym nie decydują.
*
Gapiński nie wiedział jeszcze, jaką decyzje podjął. To znaczy los za niego jeszcze nie zdecydował, bo kiedy wczołgał się pod łóżko, zbierając wszystkie kurze, pajęczyny i brudy dowiedział się, że nadal nie wie nic. Pięciozłotówka utknęła między nogą łóżka i listwą okalającą parkiet. Stanęła na sztorc – ani orzeł, ani reszka.
ODCINEK 74
Skoda zjechała z Zakopianki w drogę prowadzącą do Nowego Targu i na Łysą Polanę.
– Nie jedziemy do hotelu w Zakopanem? – Zdziwił się poseł Tymbarski.
– Nie panie pośle – odpowiedział kierowca.
– Nie pana pytałem. – Tymbarski, był poruszony niekompetencją funkcjonariusza: nikt go nie pytał, a odpowiada. Przecież to jasne, że ministra pytał, to znaczy wiceministra. Ci z opozycji to jednak niestety trochę mieli rację, że nowe kadry, najpierw Biura Ochrony Rządu, a później Służby Ochrony Państwa, są słabsze od poprzednich. Prawie nikogo nie znał, sami nowi, ciekawe, kto tego gówniarza, zaprotegował.
– Panie Januszu – odezwał się wiceminister Jacek Florczak – pan powie panu posłowi, bo ja nie znam adresu. – Florczak cały czas przeglądał jakieś papiery i siedział w internecie, nie podejmując rozmowy z Tymbarskim, a teraz włożył do uszu słuchawki i nawet na niego nie spojrzał, tylko wlepił wzrok w jakiś punkt na drodze. Bałwan, jedzie z ważnym posłem, a zachowuje się tak, jakby był nie wiadomo kim, przynajmniej ministrem, a to przecież tylko wiceminister, i to nawet nie sekretarz, a ledwie podsekretarz stanu! Oni przemijają, a macherzy ukryci w drugim i trzecim rzędzie, ludzie tacy jak poseł Tymbarski, są wieczni jak diamenty.
– Ależ proszę bardzo, jedziemy... jakiś Kempiński to jest – odezwał się kierowca.
– Kempiński? – zdziwił się Tymbarski.
– No, Kempiński panie pośle, a co?
– Słyszałem o Kempinskym, przez ikgrek, i nawet byłem, ale w Berlinie. – Zaśmiał się. – Kto to jest?
– No, hotel – odpowiedział kierowca.
– Jaki hotel? Ktoś tak hotel nazwał?
– Mam Kempinsky Hotel, Kúpeľná sześć, Wysoké Tatry, taki adres jest podany i tak jadę.
– Gdzie to jest?
– No mówiłem przecież, Wysokie Tatry Strbské Pleso, jeszcze jakieś osiemdziesiąt kilometrów, nie takie adresy, jak robiłem jako kurier, znajdowałem!
– Coo? –Tymbarski nie wierzył własnym uszom.
– No słyszał pan poseł przecież. – Kierowca najwyraźniej dobrze się bawił.
– Ale to Słowacja przecież!
– No nie inaczej!
Tymbarski niczego nie rozumiał. Postanowił odwołać się do wyższej instancji.
– Panie ministrze!
– Słucham, stało się coś? – Florczak z niechęcią wyjął z uszu słuchawki. – Nie zauważył pan, że słucham?
– To jakaś pilna rozmowa?
– Nie, panie pośle, podcastu słucham.
Kurwa jego mać, nadęty dupek zachowuje się tak, jakby rozmawiał na gorącej linii z nie wiadomo kim! Przecież tacy do niego nie dzwonią, ani tym bardziej on do nich.
– Jedziemy na Słowację?
– Panie Januszu – zwrócił się minister do kierowcy – czy pan nie udzielił panu posłowi informacji?
– Ze dwa razy powtarzałem, panie ministrze – odpowiedział kierowca, a w jego głosie nie brzmiało już rozbawienie, a nutka włościańskiego poddaństwa.
– Zatem o co chodzi? – Minister spojrzał na Tymbarskiego.
– Nie mieliśmy jechać na Słowację, do Zakopanego przecież! – wściekał się poseł.
– Nie mieliśmy? – zdziwił się Florczak.
– No nie... – już mniej pewnie powtórzył Tymbarski.
– Nie mieliśmy... – Na twarzy ministra Florczaka, ozdobionej modną, krótko przyciętą i wymodelowaną przez barbera brodą, pojawiły się zdziwienie, a po chwili głęboka troska, jakby wiceminister Florczak otrzymał nowe prognozy dotyczące epidemii i perspektyw rozwoju polskiej gospodarki, zapewne niezbyt zapewne korzystnych.
– Nie mieliśmy, ja miałem! Zapomniał pan, że to moja wizyta w Zakopanem? Pan jest szeregowym posłem! – Po tych słowach zawahał się i na wszelki wypadek dodał: – Zwykłym, szeregowym posłem, a ja jestem wiceminister i reprezentuję nie tylko resort i mojego szefa, lecz także pana premiera. To nie jest delegacja sejmu, ani tym bardziej pana, bo do pańskiego okręgu wyborczego jest stąd dość daleko. – Z tonu władczego Florczak przeszedł na lekkopółśrednio przymilny: – Hotel Kempinsky to ciekawe miejsce i bywają tam ciekawi ludzie, ale jeśli życzy pan sobie wysiąść w Nowym Targu... Opłaci pan taksówkę z funduszu biura poselskiego i za pół godziny będzie pan Zakopanem, gdzie mamy umówioną półoficjalną kolację, zatem...
Kempinsky... Luksusik. Kto za to zapłaci? Mówią, że „wystarczy nie kraść", ale tu po prostu ktoś postawi. Słowa „hotel Kempinsky to ciekawe miejsce i bywają tam ciekawi ludzie" brzmiały zachęcająco i były propozycją nie do odrzucenia.
– Po prostu zdziwiłem się, że jedziemy limuzyną SOP-u na Słowację...
– Mamy czas wolny, my tylko zwiedzamy panie, pośle, tylko
zwiedzamy! To jak? Pan Janusz ma się zatrzymać? Widziałem dworzec PKS i postój taksówek...
– Oczywiście jadę z panem ministrem, bo zawsze warto zwiedzać i... – uśmiechnął się – poznawać ciekawych ludzi. I porozmawiać w swobodnej atmosferze.
– Bardzo rozsądny wybór, panie pośle! – pochwalił młody wiceminister starego sejmowego wyjadacza. – Mówiono mi o panu, że jest pan sprawnym politykiem i negocjatorem. Wprowadzę pana w temat, temat bliski fantastycznej robocie, jaką robi dla Polski pana przyjaciel, Patryk Andrzejewski. Wszystko omówimy, tylko dokończę słuchać podcastu. – Uśmiechnął się zimno, mając usta zaciśnięte w sznurek, i bezceremonialnie odwrócił się do szyby, wciskając przy tym do uszu słuchawki firmy Bose.
Tymbarski też zacisnął wargi w uśmiechu, jednym z wielu, który można by było ułożyć w cykl „nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało". Czuł się jak kurwa, ale cóż, to tylko polityka, korporacja taka jak inne. Najpierw pofikał, później został zblatowany, a na koniec myślał o zyskach, o ciekawych ludziach, dobrej knajpie i roli, jaką ma odegrać. Ciekawe, za jakie pieniądze i dlaczego minister wspomniał o Andrzejewskim?
*
Patryk Andrzejewski był bardzo przejęty jutrzejszym dniem. Cała rodzina była przejęta, no, może Bartuś mniej, bo razem z Adrianem piłował drona. Mieszkańcy Zornicy tak się przyzwyczaili do odgłosów latającego urządzenia, że cisza wydawała się czymś nienaturalnym. Andrzejewscy nerwowo badali zawartość waliz i szafy, zastanawiając się, co włożyć, w czym się pokazać. Telewizje, internety, prasa, radio, zupełnie jak wyjście z domu Wielkiego Brata. No i minister. I poseł Tymbarski. Oni pewnie w garniturach bez krawatów, tak na sportowo.
*
Jędruś Świstoń też myślał o dress codzie. I nie tylko on. Kilkudziesięciu chłopaków stąd i okolic. Z Podhala, z Makowa Podhalańskiego, które nie jest na Podhalu, ale tak się nazywa, z Rabki, Myślenic i Krakowa. No i z Sącza, a także Krynicy. I trochę ludzi z kraju. Musieli to wszystko skoordynować, żeby zabawa się udała. Niezła akcja! Nawet jeśli przyjedzie połowa, jedna trzecia, ćwiartka tego, co się zapowiadało, to i tak będzie kulersko! A Dolores? Pisze, że się pojawi, i to jest najważniejsze! To już jutro, nie mógł się doczekać.
*
To już jutro... Artur Konieczny nie chciał, żeby to było jutro. Nie był twardzielem jak z filmu, ale nie był też mięczakiem, nie pękał. Teraz jednak po jego głowie tłukła się jedna prosta myśl: W co ja się wpierdoliłem?
*
– W co my się wpierdoliliśmy? – Marcin chodził nerwowo po pokoju.
– W to, co chcieliśmy – odparł Leszek. – Nie chcesz tego?
– Chcę, tylko że to wszystko jest sznurkami wiązane, to jakaś Somosierra, szarża
lekkiej brygady i Smoleńsk w jednym.
– Mimo wszystko lepiej przemyślane, a Somosierra to był jednak sukces.
– Będzie dobrze, uda się. – Kinga podeszła do Marcina i go objęła.
Leszka nikt nie objął. Maryna Długopolska chętnie by to zrobiła,
jednak była dopiero w drodze do pensjonatu. Zresztą i tak nie będzie mogła wejść do środka.
ODCINEK 75
Robert czuł się przeraźliwie samotny. W życiu nie doświadczył takiego uczucia, nie miał pojęcia, że coś takiego jest. To znaczy widział podobne rzeczy w filmach i wydawały mu się pompowane, podkręcane, żeby krytycy mówili o wielkich ludzkich dramatach, które rozgrywają się na równie wielkich ekranach, a dziewczyny płaczą i to jest w porządku, bo można je było po wyjściu z kina pocieszać.
Na najpierw jest faza współczucia dla bohaterów polegająca na działaniach werbalno intelektualnych: „to nieludzkie i takie dołujące, ludzie potrafią być podli...". Później faza, w której dominuje fizyczność: obejmowanie, głaskanie i tak dalej, a finał jest już czysto hedonistyczny, to faza odreagowania; kolacja, drink, klub, łóżko. Całość ma przesłanie: świat jest okrutny, ale nam się to nie zdarzy, bo jestem ja! Aż stało się! Od kilkunastu dni gra w filmie „Robert sam w ciemnej dupie". Jego dawna dziewczyna marzeń, żona najlepszego kumpla, pchnęła go w kierunku szalonej konsumpcji tego, co niedokonane i niedokonanym powinno pozostać. Groziło to kacem moralniakiem, po czym nastąpił koniec życia, jakie wiódł i pieczołowicie układał sobie od wielu lat. To, co powiedziała mu Kinga, rozwaliło jego świat na tysiąc kawałków, a myślenie o tym i próba złożenia tego w całość zakończyła się koszmarem. O lat wyjazdy służbowe jego żony i jego najlepszego kumpla pokrywały się, tych dwoje prowadziło podwójne życie, co więcej... Przecież on nie jest rudy, nikt jego rodzinie, wszyscy, tak się złożyło, mają raczej ciemną karnację, a Magda także nie należy do kobiet o alabastrowej skórze. Lecz Aga... ich córeczka ma jasną, skandynawską karnację i blond włosy z delikatnym rudym odcieniem. „Do kogo jesteś podobna, córeczko? I do mamusi i do tatusia!" Gówno prawda, ani do tatusia, ani do mamusi, tylko do wujka Kuby! To jego rysy, które Kuba zawdzięcza swojemu ojcu, jest zresztą kopią swojego starego, karnacja i kolor włosów jego matki odnalazły się pokolenia dalej...
Telefon jako telefon był bezużyteczny, lecz jako album ze zdjęciami działał doskonale. Przerzucał kciukiem kolejne fotki, zdając sobie sprawę, że przez ostatnie lata był nie tylko zdradzany, ale odkrywając również, że wychowywał cudze dziecko. Co ma teraz zrobić, jak się zachować?! Musi być ponad to! Honor, kręgosłup moralny i spokój.
*
Mariusz Gapiński wyjął spod łóżka pięciozłotówkę i przypomniał sobie historię pewnego słynnego sportowca. W oficjalnych biografiach było, że zamierzał ze sobą skończyć, że stał na balkonie i patrzył w dół. Miał polecieć, ale wygrał ze swoimi demonami i zaczął nowe życie! Prawda była jednak inna: znalazł w kieszeni pieniądze i pobiegł do monopolowego po wódkę. Napił się, przemyślał wszystko i rzeczywiście zaczął nowe życie. Pieniądze pomagają, choć nie zawsze tak, jak byśmy tego chcieli, wszystkiego za nas nie zrobią. Ten piątak nie wybrał za niego. Bo niby jak piątak może decydować o losach dorosłego mężczyzny, dziennikarza z dorobkiem!
Kiedyś decydował, lecz w niej poważnych sprawach: Z którą dziewczyną się umówić, którą ofertę pracy wybrać, były takie czasy... do której knajpy pójść. Kto teraz da dobry consulitng w poważnej sprawie za pięć złotych? Bądźmy poważni, nikt! Ale za dwadzieścia pięć! Znów miał trochę grosza, więc stać go było na rozkminiacza. Poszedł do sklepu i kupił flaszkę, wódka przyda lotności jego umysłowi.
Pierwszy kieliszek delikatnie pobudził receptory, drugi sprawił, że pod czaszką zaczęło się coś dziać. Tylko analiza, tylko intelektualna, oparta na naukowych podstawach praca, może go doprowadzić do klarownej oceny zdarzeń, syntezy zjawisk go otaczających i podjęcia jedynej słusznej decyzji. Kiedy wypił dwie trzecie butelki, już wiedział co zrobi: dokupi jeszcze ćwiartkę!
*
Tylko Siwy nie miał wątpliwości. Kupił cały ten plan, żeby wrobić Dolara, bo za dużo miał własnych planów. Czasem myślał, że najlepiej byłoby skurwysyna – jego matka naprawdę była dziwką – tak po prostu zatłuc. Rozjechanie samochodem? Musiałby się nauczyć prowadzić ciężarówkę, ale on, nie tak jak Dolar, w sprawach najważniejszych nie wysługiwał się innymi.
Tamten gostek był nie tylko kierowcą tira, miał tez małą firmę przewozową, której na początku szło dobrze, więc się pobudował, kupił dwa tiry, wpakował się w kredyty. Dolar mu „pomógł". Szmuglował dla niego nielegalny towar, ale i tak nie nadążał z płatnościami. Nie bankom, a Dolarowi, więc chciał go przyciąć na kaskę. Nie przyciął. Ultimatum było takie: nie żyjesz, ale masz wybór – zostawiasz ich na bruku, czy z tym co tam mają. Gostek był dobrym ojcem i mężem, więc dla swojej rodziny zgodził się zabić inną rodzinę. Nawet się nie bronił, kiedy Siwy wypełzł z samochodu i zaczął go katować. Zrobił z niego miazgę i poszedł za to siedzieć. Za to i za proszek, który mu podłożono. Kierowca jakimś cudem z tego wyszedł, ale gdy go poskładali, to też poszedł pod klucz. „Ten wypadek, ta niezamierzona śmierć, tragedia, ból, który zadał nieznanym sobie ludziom, naznaczyły go śmiertelnym piętnem. Wacław N. popełnił w więzieniu samobójstwo". Tak napisali w gazecie i oczywiście chuja wiedzieli. A już najmniej ci, którzy sugerowali, że to Siwy go dopadł. Dopadł, ale Dolar, bo się bał, że typ się rozklei, że powie co i jak. Uznał więc, że ma się powiesić, więc się powiesił, i tyle.
I Dolar też powinien wisieć, ale nie byłoby to łatwe. Zawsze ktoś go pilnował, a taka zabawa wymagała czasu. Zastrzelić? Bruno by go zdjął, mieściłoby się to w porachunkach mafijnych. Skutecznie, lecz jednak za szybko. Chciał, by Dolar przeżył własną śmierć, najlepiej o pięć minut, by poczuł, że się zbliża, że jest nieuchronna, żeby zdążył się przestraszyć, narobić w gacie i tak zdechnąć.
Plan Majki był bezpieczny i imponująco rozciągnięty w czasie. Ten skurwysyn miał świętować śmierć jego rodziny, rocznicę zamachu, który utorował mu drogę na gangsterski tron. Od pewnego czasu robił to w górach. Człowiek, którego zblatowali, dał cynę, że to na pewno będzie tutaj. Tydzień zabawy, najpierw jego urodziny i popis dla lokalnej elitki, później dla wtajemniczonych, dla kumpli z branży. To nie byli przyjaciele Siwego, to była banda bez zasad, więc nie było mu ich szkoda. Plan zakładał podpalenie domu. Bruno znał się na tym, na przypadkowych ludzi nie trafi, będzie poważne śledztwo. Które wykaże, że w domu Dolara jest pełno kokainy. I nie tylko w tym domu. Także w innych polskich rezydencjach. Kwarantanna zaczęła jednak plan komplikować, a zielony z wywiadu wywrócił wszystko do góry nogami. Kapitan chciał, żeby Dolar zginął. Interes państwa, racja stanu i takie inne. Trudno, co z robić.
*
„Trudno, co zrobić". Tak powiedział Stefański. Interes państwa, racja stanu i takie inne. Tak mu powiedział na spacerze z psem, jakby to była rozmowa o głosowaniu w sejmie albo przedmeczowa analiza w telewizyjnym studiu – zdejmijmy napastnika, to nasz najlepszy gracz, ale trudno, z nim dzisiaj nie wygramy meczu, tego wymaga strategia. A jak to zrobimy? Faceci ze studia telewizyjnego nigdy się nie mylili, jeśli trener był ich kumplem, „strategia była słuszna, zdecydowały indywidualne błędy". Błędem było to, że się tym wszystkim zainteresował, że pobiegł do Stefańskiego, że potem tu przyjechał, że został, chociaż śmierdzi jak cholera.
Ale pleśniowy ser też śmierdzi, ale jak smakuje z chrupiącą bułką i dobrym winem!
ODCINEK 76
Mariusz Gapiński najpierw miał powierzyć decyzję losowi, ale ten go zawiódł, spłatał figla i umieścił pięciozłotówkę gdzieś w brudnym kącie pod łóżkiem. Bardziej racjonalna próba znalezienie właściwej drogi, medytacja zakrapiana alkoholem, także nie dała właściwej odpowiedzi. Alkohol nie pobudził szarych komórek, ani nie dodał odwagi, a zwykle było tak, że po pijaku miał szalone pomysły, które potem cyzelował, dostosowywał do możliwości. Tym razem klapa, uwalił się na smutno i siedział jak wielki smutny tukan, któremu zapijaczony dziób opadał na tułów. Źródełko z weną nie działało, najwyraźniej krynica kreatywności i sprytu wyschła, nic nie było jej w stanie pobudzić. Przysnął, tak po menelsku, na siedząco, potem przeczłapał na łóżko, zdjął buty bez rozsznurowywania i zaległ. Nic się nie przyśniło, to znaczy nic inspirującego, kolejny, erotyczny sen niedokonany. Kobieta Dolara, z pieskiem na ręku kusiła go, dając jednoznaczne sygnały palcem. Zakończony długim, czerwonym paznokciem palec wskazujący zaginał się do środka, dając jasny komunikat – chodź do mnie, chodź. Ruszył, to znaczy chciał ruszyć, ale powstrzymał go widok Dolara, który siedział w fotelu ze szklaneczką whisky. Zamurowało go, spojrzał na Milenę, a ta jakby gdyby nigdy nic, po raz kolejny skinęła na niego palcem. – No chodź – odezwała się po raz pierwszy, chodź... Dolar popijał whisky i się śmiał, tak przyzwalająco, jakby było czekającym na perwersyjny pokaz podglądaczem. Gapiński ruszył, ale w tym momencie zadzwonił telefon, na wyświetlaczu pojawiło się „$. Szydlak". Nie miał ochoty odbierać, wyłączył aparat.
Ministerialna skoda wracała ze Słowacji, jej pasażerowie nie rozmawiali o szczegółach spotkania, bo o takich rzeczach nie rozmawia się w służbowym aucie, przy kierowcy i przy włączonych komórkach. Wiceminister zagaił tylko w stylu lektora z reklamówki turystycznej;
- Piękne miejsce, może nie tak piękne jak Morskie Oko, ale po Morskim Oku wiceminister z posłem, bardzo szeregowym posłem, nie mogą sobie popływać łódką, a tam...
Tak, pływali łódką po Szczyrbskim Jeziorze. Pływali w towarzystwie dwóch Jugoli i Polaka. Gdzieś już widział tego człowieka, chyba w jakiejś kolorówce, albo na stronach biznesowych. Kiedy wsiedli do samochodu zajrzał do komórki, wyguglował i się trochę zdziwił. Tak na początek trochę się zdziwił, a potem jeszcze bardziej.
- W tak pięknych okolicznościach natury i przyrody – wiceminister Florczak świadomie, bądź nie pojechał cytatem z Rejsu. Tymbarski nie potrafił go rozgryźć, czy był bezgranicznie cyniczny i inteligentny, czy tylko cyniczny, sprytny i bezczelny – rozmawia się najlepiej. To był bardzo inspirujący czas!
Tak, był. Inspirujący, zaskakujący i wiele obiecujący. Aż poprawił kołnierzyk, odruchowo, bo przecież koszula nie była rozpięta, nie mieli na sobie krawatów. Teraz jeszcze rozmowa z Andrzejewskim, to chyba nie będzie trudne, nie przewróciło mu się w głowie aż tak.
- Po kolacji z miejscowymi działaczami i samorządowcami wpadniemy jeszcze na drinka, to już będzie nieformalne spotkanie.
To z całą pewnością będzie nieformalne spotkanie – pomyślał poseł Tymabarski. Gospodarz tego wieczoru budził pewne obawy, ale już nie tak poważne, jak jego zagraniczni kontrahenci z którymi spotkali się nad Szczyrbskim Jeziorem. Kto nie ryzykuje ten nie pije szampana, ale jakie to ryzyko, skoro wszystko jest pilotowane przez wiceministra, a wie o sprawie kilka osób, które mają w rękach coś co chroni skuteczniej od czarnej parasolki. Poseł wyciągnął się w samochodowym fotelu i pomyślał, że można by to skojarzenie jakoś wykorzystać w kolejnej kampanii. Może „czarne parasolki nie chronią polskich rodzin"? Słabe, bardzo słabe, ale gdyby... tak! Ruch białych parasolek, takich które mają dziewczynki idące do pierwszej komunii. I panny młode też takie kupują. I to jest to! „Ruch biały parasolek, niewinność, wiara, przyszłość!" Może to w końcu ten czas, by z wygodnego, drugiego, a czasem wręcz trzeciego rzędu przesunąć się na czoło pochodu?
Dziesięć minut później granicę w Jurgowie minęły po kolei czarny, terenowy mercedes G, czarna skoda superb i butelkowy mini. Ten ostatni pojazd trzymał się za tymi dwoma w bezpiecznej odległości.
Dolar siedział przed kominkiem i liczył w głowie pieniądze. Już trzeci raz liczył, aż w końcu wziął do ręki komórkę i zaczął weryfikować swoje postępy w arytmetyce przy pomocy kalkulatora. A jednak się zgadza, nie pomylił się! Zarobek plus dozgonna wdzięczność, takie interesy lubił robić! Rok dopiero się zaczynał, a on wykona plan na koniec przyszłego! Może to będzie to ostatni, złoty strzał? Uśmiechnął się w myślach. Emerytura? Chyba nie, raczej nowa seria udanych interesów, ciekawe co powiedzą wieczorem, wyglądali na podjaranych. Tylko Norbi mędził, że nie powinien sam jeździć, bez niego. Był przecież z dwoma chłopakami, a ważniejsze było pilnowanie domu, bo cholera wie, co może przyjść do głowy Siwemu i temu, jego pedałowi.
Bruno jeszcze raz omówił plan na nadchodzącą noc. Było zimno, para leciała z ust, ale weranda i jej okolice, które nazywali molem, to było jedyne miejsce, w którym mogli spokojnie porozmawiać.
- To jest jakieś szaleństwo, kręcicie tu film, czy wyrównujecie porachunki? – Zapytał Marcin patrząc na Bruna i Siwego.
- Podoba mi się takie postawienie sprawy – uśmiechnął się Siwy – pytasz nie „czy facet musi zginąć", albo „czy musimy go zabijać, może wystarczyłoby go wsadzić do pierdla", tylko zastanawiasz się czy akcja nie będzie ze zbyt wielkim rozmachem.
- Mnie też to niepokoi – wtrącił się Leszek.
- To się przestań niepokoić i niech do ciebie dotrze, że bierzemy na siebie całe ryzyko! Chyba że macie nas za kapusi? – Siwy pociągnął po chłopakach nieprzyjemnym wzrokiem.
- Nic takiego nie mieli na myśli, poza tym... - zastanowiła się Kinga – poza tym wy nie macie żadnego motywu – zwróciła się do Marcina i Leszka. – Kto poza nami wie o tym, że to ochroniarz Dolara spuścił lawinę?
- On sam, Dolar i nasz informator. Zresztą informator przekazał fakty, które my skleiliśmy – powiedział Bruno. – Jeśli nie zdarzy się nic nieprzywidzianego...
- A jeśli zdarzy się coś nieprzewidzianego? – Zapytał komisarz Konieczny i dodał – był spanikowany, a jednak pojechał na Słowację. Sprawdziłeś te rejestracje?
- Sprawdziłem – odpowiedział kapitan Stefański.
- I co?
- Rządowe – kapitan poinformował o tym z całkowitym spokojem.
- W co my się wpierdoliliśmy!
- My? – wzruszył ramionami Stefański – w co oni się wpierdolili!
Może się powinien zakręcić za domem w tej okolicy – pomyślał posterunkowy Kawulok. To był żart oczywiście, bo nie stać go było. Może na dziadkowiżnie się kiedyś pobuduje, ale nieprędko. Na razie znów miał kurs w okolice Zornicy. Jakiś minister, czy wiceminister, notabl jakiś zjechał do Zakopanego i wszyscy stanęli na baczność. Jutro ma odwiedzić Zornicę więc trzeba patrolować, sprawdzać, dmuchać na zimne.
Gapiński odespał swoje nietwórcze pijaństwo. Ciężko i nieprzyjemnie odespał. Żadne fiki miki mu się nie przyśniło. Ziewnął, wyjął papierosa i stanął w otwartym oknie, co za chujnia, że nie ma pokoi dla palących, świat schodzi na psy, pomyślał. On sam schodził na psy. Jakieś dziesięć lat temu, obecna Pani Dolarowa siadała mu na kolanach na jakiejś imprezie. Owszem, było to jeszcze przed serią operacji plastycznych, które przeszła, ale nawet najzdolniejszy mistrz skalpela i silikonu musi mieć z czego odejmować i do czego dodawać. Po prostu młoda, zdrowa, trochę krzykliwa dupa z niej była, tancerka z zespołu techno-polo. Wtedy mógł przebierać, a dzisiaj... Taką jak ona wtedy gonił by po ulicy, skamlałby, modlił się o takie trafienie, za to ona, ani jego z przeszłości, ani tym bardziej jego z teraz nie wzięłaby nawet za ciężką dopłatą. Się kurwa porobiło, pomyślał ze złością i smutkiem. Włączył telefon, było jeszcze jedno, nieodebrane połączenie od Dolara i esemes. Wiadomość tekstowa nie była tą, na którą czekał: wisisz mi kaskę, tak tylko przypominam.
Tauzen, dla niego tyle co nic, dla niej, nic dzielone na pół, ale Dolar nie odpuszczał, w końcu był, jak to o nim mówiono, skutecznym windykatorem. Gdyby jego działalność w sektorze windykacji była legalna, to mógłby się reklamować hasłem: ściąganie długów to nasza misja. Misja, pasja i hobby w jednym, Dolar to po prostu kochał, tak jak jego kobieta kochała zakupy. A może nawet bardziej, mówiono, że kiedy jego gwiazdka kupowała drogą torebkę, albo nowe auto to czuła dreszcze, natomiast Dolarowi, by osiągnąć ten stan, wystarczyło ściągnąć z kogoś stówkę. Zbieranie kasy było dla niego najwyższą formą dominacji, dlatego - tak mówiono – nienawidził Siwego, bo kiedyś, za małolata, próbował zebrać haracz z jego sklepu. Nie było dobrze, nie było też źle, było bardzo źle. Decyzja mogła być tylko jedna, wyciągnął komórkę i zaczął pisać esemesa.
Czacik z Dolores bardzo obiecujący, Jędrusiowi Świstoniowi rosły skrzydła. Wszystko wskazywało na to, że mają się spotkać, o ile się odnajdą. Muszą. To będzie piękna sprawa. Mają wszystko pozamykać, udupić, pozamiatać. Z miesiąc albo i dłużej może to potrwać, ale będzie przez ten czas co powspominać. Przyszedł mejl od Gapińskiego, już na to nie liczył. Niech i ten dziad ma coś od życia.
Joanna Becker dotarła do pensjonatu. Nie było łatwo o miejsca. Poza sezonem, w takim cichym miejscu? Wysiadła z samochodu i podeszła do furtki, już miała nacisnąć przycisk domofonu, ale zaklęła. Tego nie było widać z drogi, ale stojąc przy wejściu zobaczyła, że pensjonatem stoi jej mini. Artur tu jest! Przed domem stała jakaś kobieta, niezła nawet. Czuła, że się w niej gotuje, wyciągnęła smartfona i powiedziała do operatora, który siedział za kierowcą.
- To nie tutaj! Jedźmy dalej.
Wyciągnęła smartfon i zaczęła szukać w pobliżu innego miejsca.
Robert siedział w swoim pokoju i pakował się. Do końca kwarantanny jeszcze godziny. Co mu teraz zrobią? Nic. Kto zauważy jego nieobecność? Nikt. Ktoś go będzie ścigał? Skąd. Ruszy po północy, a jakby co, to będzie się tłumaczyć, że to już ten dzień Nad głowami przeleciał dron Adriana.
ODCINEK 77
I to się nazywa z deszczu pod rynnę! Joanna nie zatrzymała się w pensjonacie, w którym zrobiła rezerwację, bo mieszkał tam Artur, a przecież, taka była prawda, że przyjechała go śledzić, bo jego wyjazd, służbowy, ale bez najbliższego współpracownika, wydał jej się co najmniej podejrzany. Gdyby to była męska impreza z komendy, to przecież pojechałby tam z Wiśniewskim i na pewno jej powiedział! Nawet gdyby to było spotkanie rocznika ze szkoły policyjnej w Pile, też nie miałby nic do ukrycia, poza tym takie wyjazdy zawsze były organizowane w pensjonatach większych niż ten. Do tego ta babka, która się kręciła po podwórku, całkiem atrakcyjna, choć na pewno nie tak jak ona, i wcale nie młodsza, ale faceci mają różne pomysły, zbyt dużo w życiu widziała i pamiętała, z jakimi miotłami potrafili się zagubić mężowie jej koleżanek i z jakimi przeciętnymi laskami rozwalali nierozerwalne zdawałoby się związki.
Joanna wycofała przez internet rezerwację i szybko znalazła inne lokum, a kiedy tam podjechali, okazało się, że jest nawet korzystniej położone i z lepszym widokiem. I tu też były ostatnie miejsca. Kto mówi o końcu sezonu?! Kiedy się rozgościli, Joanna stwierdziła ze zdziwieniem, że gośćmi pensjonatu są uczestnicy jakiegoś zlotu kulturystów zabijaków, forum sztuk walki, klubu wielbicieli MMA. Gdyby zobaczyła ich w jakiejś ciemnej uliczce, umarłaby ze strachu!
*
W Zakopiańskim lokalu trwała impreza. Trwała, choć niby jej być nie powinno, bo przecież kraj wchodził w wielkie zamrożenie. No, ale to było oficjalne, prawie oficjalne, był przecież pan wiceminister, był pan poseł, miejscowi notable, nie wszyscy, tylko ci lepszego sortu. Rozmawiano o polityce, o zbliżających się wyborach, o zdrowiu i gospodarce, a że przy okazji trochę wypito i zjedzono? No ale jak tu nie zjeść i nie wypić, skoro tacy goście przyjechali z samej Warszawy! I wszystko było bardzo bezpieczne, bo pod okiem miejscowej policji. Przed wejściem stały dwa radiowozy oraz limuzyna ministra, a to dodawało temu nieformalnemu spotkaniu znamion oficjalności i powinno kończyć wszelkie dyskusje na temat łamania zasad bezpieczeństwa, bo w końcu ci wszyscy ludzie nie byli tam dla przyjemności, tylko bardzo ciężko pracowali, i to nie był koniec dnia ich pracy, bo pan minister i pan poseł mieli przed sobą jeszcze jedno spotkanie.
*
Leszek miał poczucie, że wykorzystuje Marynę, że podoba się tej dziewczynie, z wzajemnością zresztą, ale nie powinien robić tego, co robi. Trudno, stało się, teraz bez telefonu, bez internetu, bez jakiegokolwiek środka komunikacji nie można było tego odwołać, będzie więc czekał, aż Maryna do nich przyjedzie, porozmawia z nią. Teraz już można, bo do końca kwarantanny zostało już tylko kilkanaście godzin i nikt się nie przejmuje dawnymi obostrzeniami. Maryna minie bramę, która wciąż była odgrodzona taśmą założoną przez strażaków, i polną, rozrytą przez traktory drogą wdrapie się na górę działki. Inne auto, nawet niezła terenówka, zawiesiła by się na tej drodze, ale Maryna podjedzie nissanem brata, który ma prześwit jak traktor. Tam będą mieli pełną dyskrecję i chwilę dla siebie. Kiedy tak o tym pomyślał, nie wiedział, co go bardziej gryzie: to, w co ją wrabia, przygoda, o której nie ma pojęcia, czy nadzieja którą jest dla niej to spotkanie.
Z jednymi z drugim czuł się nieswojo, jak oszust i naciągacz.
*
Gospodarz pensjonatu, stary gazda, Klemens Bustryk, szybko wytłumaczył Joannie, kim są jego goście.
– Hej, pani, to ochrona tego pana, co mieszka to niedaleko, na wierchu, i tych jego gości. Bo u niego gościł siła i niektórzy przyjeżdżają ze swoimi kierowcami, a nawet i więcej niż z kierowcami.
Kim są, ten człowiek z Wierchu i jego goście, nie zdążyła zapytać, bo pan Klemens nadawał, jak to mówiła jej babcia, jak Wolna Europa.
– Sami poważni biznesmeni – pokręcił głową – no wiem o tym, bo i mój synek też pracuję w ochronie. – Była w tych słowach duma, ale i zakłopotanie. – Same poważne, hrube chłopy tam się zjeżdżają!
– Hrube jak ci tutaj? – spytała Joanna.
– „Hruby" to po naszemu poważny, bogaty, taki bardziej znamienity – wyjaśnił Bustryk.
– I dlatego mają ochronę jak jakiś premier albo przynajmniej minister? – zażartowała.
– Pani! Minister to dopiero przyjedzie, tak mówią.
– Oczywiście, że przyjedzie – powiedziała Joanna. – Przecież jutro z pensjonatu Zornica mają wychodzić ci, co przebyli kwarantannę. Ma być z tego wydarzenie: wiceminister, prasa...
– No wiem przecie, że i prasa, bo pani też z prasy, bo co, ja telewizora nie mam? – Pani myśli, że ludzie to tylko talentszoły oglądają, a polityka się nie interesują? Zresztą... – machnął ręką – jak się prowadzi taki talentszoł, to i prezydentem można zostać! – zaśmiał się. – Pani programy to też oglądamy, bo potrafi pani tych polityków trochę potargać i to tak, że hej! Od czasu do czasu im się to przydaje... Pewnie, że wiem, że minister przyjeżdża jutro, to każdy wie, ale i pod wieczór dzisiaj też. Będzie i tutaj, zaraz obok, u tego naszego hrubego sąsiada. Te chłopaki to niby języki za zębami trzymają, potrafią się pilnować, ale czasem to jak baby pytlują, jak się zapomną. No więc usłyszałem, co miałem usłyszeć.
– A ten hruby sąsiad to się jakoś nazywa, czy to tajemnica?
– No, to jest zaś tajemnico... – powiedział ze śmiertelną powagą Bustryk, po czym uśmiechnął się szeroko. – No przecie, że żadna tajemnico! Poszłaby pani do sklepu i by się zwiedziała co i jak, że on się Mateusz Szydlak nazywa ten nasz sąsiad, a jego baba, czy tam żona, ja tam nie wiem, to taka artystka Milena, czy jakoś tak. Jedna z tych, co to się bardziej pokazuje niż występuje, wnuczka od starszej córki mówi, że się ino lansuje. No, nie jest ona może z tych najbardziej znanych, ale jednak ze znanych, bo jak ktoś jest znamy, to i na sylwestrze w Zakopanem występuje, a ona występowała, no nie zaś na samą północ, na finał, tylko tak bardziej na początku, na rozgrzewkę, no, ale mimo wszystko jest to jakaś nobilitacyja.
Joanna poczuła, że jest w środku jakiejś dziwnej historii i przestała podejrzewać Artura o skok w bok, a jej myślenie przestawiło się na zupełnie inne tory. Poprosiła swoich chłopaków, operatora i dźwiękowca, żeby mieli oczy dookoła głowy, a sama poszła na spacer, niby pooglądać zachód słońca, ale tak naprawdę po to, żeby zobaczyć dom Szydlaka i przejść się do pensjonatu, w którym mieszka Artur.
Mateusz Szydlak... coś jej to mówiło, podobnie jak i pseudonim artystyczny Milena. Zaczęła od Mileny, czyli Michaliny Lenczewskiej, która była kiedyś tancerką i chórzystką w zespołach disco polo, ale po występie w wakacyjnym reality show „Camping" miała swoich pięć minut. Publiczność pokochała ją za to, że ubrana w bikini zaśpiewała przy ognisku „Boys, boys, boys" Sabriny:
"Boys boys boys, I'm looking for a good time,
Boys boys boys, get ready for my love..."
No i sobie wyśpiewała. Znalazła swój dobry czas, o mało nie wygrała tego reality show i zaczęła solową karierę. I znalazła też miłość. Najpierw zainteresował się nią wokalista zespołu techno, wystąpili w duecie. Miała kolejne pięć minut, co prawda nie dostąpiła zaszczytu śpiewania na Stadionie Narodowym z Sabriną numeru, który ją wypromował, ale nie musiała, bo była już wtedy kobietą zamożnego biznesmena Mateusza Szydlaka. Joanna wyguglowała, że Szydlak nie jest zbyt ciekawą postacią, kimś, kogo chciałaby poznać. To jeden z tych od spirytusu Royal, sieci kantorów i różnych dziwnych szybkich interesów. Na fotografiach prezentował się tak, jakby grał w polskiej wersji, „Dallas" czy „Dynastii" albo „Miami Vice" znad Wisły. Nieco przy kości, w białych garniturach, na bogato, styl Versace- Russo, ze sportowymi autami, w motorówkach pod palmami.
Faktycznie hruby chłop. Pomyślała, że góralska gwara potrafi kogoś takiego jak Szydlak pięknie i krótko opisać jednym słowem. W jakimś artykule znalazła coś, co znakomicie uzupełniało góralska definicję: w półświatku mówiono na niego „Dolar".
Wyszła przed pensjonat. Minęła ją terenówka, nie jakiś tam SUV, duperele w plastikach pomalowane jak lakierem od paznokci i na cieniutkich oponach, które nie wytrzymałyby ostrych kamieni, a może nawet żwiru. To był stary dobry, krótki nissan patrol i widząc go, poczuła, że naprawdę jest w górach, gdzieś na końcu świata. Ten samochód był stąd, a w mieście wyglądałby jak totalny szpan, przeszczep z natury, eksponat, a ci, którzy wracali z terenu, nie myli swojego „żelaza", jak mówili swoim żargonie na terenówki, tylko sunęli ubłoconymi, żeby pokazać na warszawskich ulicach, jakimi są macho. Tutaj takie auto niczego nie udawało, było miejscowe, było częścią krajobrazu, podobnie dziewczyna, która siedziała za kierownicą.
Prowadząca samochód góralka przynajmniej od pasa w górę ubrana była w strój regionalny. Nissan minął Joannę przy domu należącym do Szydlaka. Tak, to była posiadłość, a nie dom, imponująca brama, wysokie ogrodzenie i żywopłot, więc niewiele było widać. Może jak podejdzie w górę. Akurat tam jechał nissan, który zwolnił i zaparkował pod pensjonatem, w którym zatrzymał się Artur. To było około pięćdziesięciu metrów dalej, więc Joanna przyśpieszyła kroku. Ciekawe, co będzie dalej?
Dziewczyna wysiadła z samochodu i Joanna mogła się przekonać, że jej regionalny strój nie ograniczył się tylko do kwiecistej chusty, korali i włosów zaplecionych w warkocz. Młoda góralka miała na sobie także gorset, białą bluzkę, kwiecistą spódnicę i kierpce. Podeszła do bramy i zadzwoniła, a po chwili otworzyła jej jakaś kobieta. W ręku trzymała paczkę zawinięta w szary papier. Dziewczyna odebrała ją, wsiada do samochodu, odpaliła, sprawnie wykręciła na drodze, i z hukiem silnika pojechała w kierunku drugiego wierchu. Tam stała Zornica, której mieszkańcy kończyli właśnie kwarantannę. Ich rozrywką musiało być chyba puszczanie dronów, bo od strony pensjonatu nadleciała właśnie taka zabawka.
ODCINEK 78
Leszek szedł pod górę wzdłuż ogrodzenia, do najodleglejszego punktu działki. Słońce i góry rozpoczynały swój magiczny, wieczorny pokaz i gdyby nie ptaki, które uaktywniły się przed końcem dnia, byłoby idealnie cicho. W tym niezwykłym podkładzie dźwiękowym czekał na pojawienie się nowego odgłosu. Wreszcie go usłyszał: charakterystyczny i trudny do podrobienia dźwięk trzylitrowego turbo diesla, w którego wnętrzu przesuwały się tłoki w zaledwie czterech cylindrach. Niewiele było takich silników, staroświeckich, wytrzymałych, o potężnym momencie obrotowym. Ten siedział w nissanie patrolu, którym wyjeżdżoną przez dziesiątki lat polną drogą jechała Maryna Długopolska.
Silnik zaryczał, a nissan wydobył się z kolein i wjechał na pole. Maryna zgasiła silnik i wysiadła z samochodu, w ręku trzymała zawiniętą w papier paczkę. Podeszła do ogrodzenia i mu ją podała. Przywitali się, a on jej podziękował. Czuł się dziwnie, ona też była i zakłopotana.
- Jutro wychodzicie! – powiedziała.
- Wychodzimy. – Uśmiechnął się.
- Biblioteka będzie zamknięta i nie wiem, na jak długo, ale książki, możesz odnieść do mnie, do domu. – Też się uśmiechnęła. – Oczywiście, jeśli chcesz – dodała, odgarniając opadający na oczy kosmyk włosów. To wszystko nie brzmiało jak instrukcja podawana czytelnikowi przez bibliotekarkę, tylko jak propozycja.
- Pięknie wyglądasz. – Nie był to zwrot grzecznościowy, towarzyski obowiązek mężczyzny wobec kobiety. Leszek powiedział to szczerze, bo zawsze mu się podobała w góralskim stroju.
- Ubrałam się jak na próbę zespołu, bo to dziś ten dzień, jednak gdy tu jechałam, dostałem esemesa, że odwołana. Wiele rzeczy się teraz odwołuje, zamrażamy się.
Niesforny kosmyk znów opadł jej na oczy. Próby nie będzie, więc rozplotła warkocz, potrząsnęła głową, a włosy rozsypały się, tworząc złotą chmurę.
„Naprawdę pięknie wyglądasz", chciał powtórzyć Leszek, lecz zamiast tego powiedział:
– Przyjdę jutro z książkami, mogę? O której najlepiej?
– Zawsze możesz, każda pora będzie dobra – odrzekła z pozoru obojętnie, jakby podawała komunikat na rozpadającym się dworcu PKP w Zakopanem, jednak oczy mówiły coś zupełnie innego, jej oczy tęskniły za tą chwilą. – Będę na ciebie czekała – rzuciła, po czym odwróciła się i poszła do samochodu.
Przyjdzie, przyjdzie na pewno, jeśli nie stanie się coś, co pokrzyżuje jego plany. Wiele było takich rzeczy, choćby paczka, którą mu przywiozła. Pięć kilogramów warte milion złotych, cena oczywiście czarnorynkowa, bo innego rynku na ten towar nie ma.
*
Siedzieli przy kominku w salonie chłopaków i wyglądali jak spiskowcy. Właściwie to nimi byli: Siwy i Bruno, Kinga, Marcin i Leszek, który przyniósł paczkę od Majki, przekazaną przez Marynę. Teraz myślał właśnie o niej, o Marynie, lecz jego rozmyślania zagłuszył tubalny głos Siwego:
– Pięć kilogramów kokainy! Milion złotych! Piękna przebitka – powiedział Siwy z miną maklera, który śledzi kursy na giełdzie. – Ale ja nigdy w to gówno nie wchodziłem.
– Bo handel narkotykami nieetyczny – zapytał Leszek.
– Bo handel narkotykami niebezpieczny. Ja jestem stara szkoła, nie lubię ćpunów, żal było patrzeć na te zafajdane małolactwo, które usychało od kompotu. Kokainka jest dla tych, którzy już coś osiągnęli i stać na luksusy, towarek dla świadomych i ze szmalem. Przeważnie dla nich – zaznaczył, uprzedzając kolejne pytania. – Sprzedawanie dragów jest nieetyczne jak korzystanie z prostytutek i głupie jak picie wódki i każdego innego alkoholu. Ale piją wszyscy, więc nieładnie jest tylko sprzedawać bez akcyzy, przemycać i nielegalnie produkować. Dymać na kursy, sprzedawać mieszkania zbudowane na zasyfionym gruncie, garnki dla emerytów, kołderki, to wszystko przedsiębiorczość! – Siwy zaśmiał się gorzko. – Wiecie, jak to jest, „nie kradnij, nie rób rządowi konkurencji", a to, co jest kradzieżą albo przewałem, określa się tu, a nie w niebie. Wiecie, co bym zrobił, gdybym był młodszy? – Patrzyli na niego z zainteresowaniem. – W legalne dragi bym wszedł. Piguły, takie, co nie szkodzą, ale i niespecjalnie pomagają, żeby poprawiały nastrój za kasę. Takie proste myki: żyj dłużej, chudnij, wypróżniaj się, wiecie, o co chodzi.
– Suplementy diety też, środki na odchudzanie? – chciała wiedzieć Kinga.
– A czemu nie? – Siwy wzruszył ramionami. – A na ulotce drobnym druczkiem: a przede wszystkim nie wpierdalaj jak dziki, nie obżeraj się, jedz jak człowiek, wtedy efekt gwarantowany. Prawnicy piszą takie rzeczy, co nie? Potrafiłabyś, prawda?
Nie odpowiedziała, a Siwy w tym czasie rozpakował paczkę i wrzucił papier do kominka. Pięciokilogramowy kokainowy skarb był teraz zawinięty tylko w folię. Siwy traktował ten niezwykły przedmiot ostrożnie, jak saper bombę, na rękach miał lateksowe rękawiczki.
- Pamiętajcie, nikt się nie dotyka, żadnych śladów!
Pamiętali, wiedzieli, Siwy wbijał im do głów od paru dni. W kominku dopalał się papier pakowy, na którym były odciski palców Majki, Maryny, Leszka i jeszcze kilku innych osób. A nie o te odciski przecież chodziło.
*
Nieformalne spotkanie struktur terenowych, połączone z nieformalną gospodarską wizytą. „Bo jak pan wiceminister tu jest, to jest tak, jakby tu minister był, a wiadomo, że
na Komitecie Rady Ministrów to on przy premierze, więc jakby na to nie patrzeć, pana przyjazd to jakby sam pan premier przyjechał!" – wznosił toast jakiś lizus. „A pan poseł to my już wiemy, czyja prawa ręka", tokował drugi, który zapomniał albo nie wiedział, że ten, którego ma na myśli, czyli Bardzo Ważny Polityk, pod którego podwiesił się już dawno temu Tymbarski, był mańkutem.
Jacek Florczak nie lubił takiego politycznego folkloru i nie chodziło tylko o to, że to było Zakopane i ten i ów przyszedł na galowo, czyli w góralskim stroju. To było nawet sympatyczne, zabawne, oryginalne. Wiceminister Jacek Florczak był technokratą i męczyły go takie sytuacje, mordęga, jaką było poruszanie się po lokalnych salonach i salonikach. Biznes, zagraniczne delegacje, konkrety, strategie... Dla niego była to pańszczyzna, w tym gronie nie miał nic do załatwienia i ugrania, po prostu reprezentowanie, dopieszczanie miejscowych struktur. Zresztą nie był partyjnym działaczem, a sympatykiem z cenzusem wykształcenia i specjalizacji, bezpartyjnym fachowcem do wynajęcia. Czyli karierowiczem. Nie lubił tego określenia, na przykład o dziennikarzach popularnego programu nikt tak nie mówił, a oni tkwili w swoich okopach, niezależnie od tego, czyjego interesu one broniły. Dopiero gdy się do reszty posypało, to opowiedzieli się po którejś ze stron, a dokładnie to po swojej, czyli przegranej. Nie załapali, jaki jest trend, po prostu z pewnym opóźnieniem wsiedli do ostatniej szalupy ratunkowej.
Z drugiej strony byli premier i prezydent, oni umiejętnie zmieniali nie środki transportu, lecz akweny. To, że od czasu do czasu ktoś powiedział o prezydencie, że wyłazi niego Unia Wolności? Czysta zazdrość, gierki frakcyjne. A Florczak gierek unikał, od tego byli tacy ludzie jak Tymbarski. Zresztą ten był nie tylko graczem, ale i bulterierem, a to akurat nie było rozsądne, bo zamykał się w tak zwanym zakonie, twardym jądrze, albo, jak kto woli, był jedną z twarzy partii.
Minister był ostrożny, zostawiał sobie furtkę, bo przecież trzeba było działać tak, by mieć szansę załapać się także w innym rozdaniu, poza tym prawdziwe konfitury nie były w Spółkach Skarbu Państwa, lecz w prywatnych firmach, a przede wszystkim w międzynarodowych koncernach. To, że stawiał na długofalowy rozwój swojej kariery, nie oznaczało oczywiście, że lekceważył żniwa i zbiory, które się od czasu do czasu przytrafiały. A teraz właśnie się przytrafiły, trzeba było więc się schylić i zerwać to, co oferuje sytuacja, trzeba też było zbudować team, nie coś na wieczność, tylko grupę zadaniową, a Tymbarski nadawał się do tego znakomicie. Patrzył na niego, jak błyszczał na spotkaniu z lokalsami, jak był dla nich trójcą przenajświętszą: prezesem, premierem i prezydentem w jednym. Pił ze wszystkimi, opowiadał dowcipy, wsadzał do wirtualnych więzień i w wirtulane dyby wrogów Polski, budował nieprawdopodobną przyszłość, wspominał magiczną, legendową i nigdy nieistniejącą przeszłość. Polityczne zwierzę, cwaniak i kombinator czystej wody. I najważniejsze, że wiedział, gdzie jest jego miejsce w szeregu, nie wychylał się, jakby zdawał sobie sprawę, że życie czołgu na współczesnym polu walki to zaledwie kilka minut. Widać było, że on chce nie tylko być w zwycięskiej drużynie, ale i wygrać wojnę. Szkoda tylko, że aby wygrać wojnę, musiał zebrać tysiące szabel.
Tymbarski nie reagował na znaki dawane mu przez ministra, rozpoczynał kolejną rundę po sali, rozmawiał, dowcipkował, przepijał, był w swoim żywiole, taki swojski, że wokół wiceministra zrobiło się luźniej.
Na szczęście Florczak znalazł w końcu parę bratnich dusz, fachowców bezpartyjnych jak on, lokalnych biznesmenów, którzy surfowali na wysokiej fali zmian. Szybko znaleźli wspólny język.
ODCINEK 79
Impreza obywała się w zamkniętym hotelu, który miał wrócić w wielkim stylu już w nowym sezonie. Na zimę będzie gotowy i znów stanie się atrakcją, może to właśnie tu będzie główna baza sylwestra w Zakopanem, najlepsze afterparty i noc, o której nie napiszą w mediach?
– Czyli my tu sobie o ekonomii rozmawiamy i o tym, co się stanie, jak już tego przeskurwysyna, wirusa pogonimy! – Właściciel hotelu uniósł kieliszek i szukał jeszcze czegoś na koniec. I znalazł, coś co pisał sobie na wychowaniu obywatelskim, gdy był w podstawówce: – Znaczy się, my tu budujemy drugą Polskę!
Biesiadnicy się zaśmiali, a wiceminister Florczak spojrzał na zegarek. Było późno, zdecydowanie za późno, by jechać do Szydlaka. Ale nie był tu sam.
– Panie pośle?
– Słucham? – Tymbarski niechętnie oderwał się od wianuszka mężczyzn, który otaczał atrakcyjną kelnerkę w ludowym stroju. Wziął jeszcze z niemniej atrakcyjnej tacki śliwkę w boczku i kieliszek wódki.
– Już czas, na nas już czas... To znaczy na pana. Ja muszę zostać, nie mam wyjścia, reprezentuję, sam pan słyszał, ministra, a więc i samego premiera! A pan musi się zacząć dogadywać co do szczegółów, w końcu działa pan w imieniu nie tylko samego przewodniczącego – uśmiechnął się lekko – ale i pana przyjaciela Andrzejewskiego, czyli, jak mniemam, także własny portfel.
Nie uwierzył, cwany skurwysyn, w rozwój regionu, ale w końcu sam się działkuje, więc wie, jak jest, pomyślał Tymbarski.
– Jak mam dojechać?
– Mój kierowca pana podwiezie, potem przyjedzie po mnie. Także bez tych najważniejszych konkretów, to już moja działka, rozumie pan?
*
Minister już od pół godziny miał być u Szydlaka, zmieniono więc nieco policyjne plany: radiowóz z aspirantem Bąkiem i posterunkowym Kawulokiem pojedzie zabezpieczać teren kolejnej wizyty. Tak zdecydował aspirant Bąk, bo tylko on wiedział, gdzie ta wizyta będzie. To była dodatkowa usługa, tak zwany telefon do przyjaciela, który za pośrednictwem swojego szefa ochrony wykonał Dolar. Kia z posterunkowym i aspirantem ruszyła w kierunku posiadłości Dolara. Dopiero teraz Kawulok dowiedział się, gdzie minister i poseł będą spędzali wieczór. Nie była to dobra wiadomość, bo miał przecież informować komisarza Koniecznego o każdym ruchu Bąka, a jak to teraz zrobić? Przecież prowadzi samochód!
*
Wszystko było ustalone, zapięte na ostatni guzik.
– Uda się? – zapytała na koniec Kinga.
– Uda się, bo ludzie są pazerni i próżni – odpowiedział Bruno.
– Bardziej próżni czy bardziej pazerni? A może mściwi?
– Mściwi też, ale przede wszystkim pazerni.
– Pamiętaj więc, żeby nie spazerzyć. – Siwy położył mu dłoń na ramieniu. – Jak dajemy sygnał, że wstrzymane, to wstrzymane, kapujesz?
– Ja tu jestem zawodowcem – przypomniał Bruno głosem nieznoszącym sprzeciwu i poszedł robić, co do niego należało.
*
Gapiński dał wszystkim redakcjom tego świata ostatnią szansę. Nikt nie odpowiedział. Kurwa, wszyscy mają mnie w dupie, bo redakcje i tak wysyłają na jutro ludzi, bo będzie cyrk z tym zakończeniem kwarantanny. Chuj tam, jeszcze się będą prosić. Zadzwonił do swojego prywatnego miejscowego drajwera. Był wolny, zawiezie go, a on już tam zarządzi, pokaże tym media workerom, że Mariusz Gapinski to wciąż ekstraklasa.
Wysiadł przy wiejskim sklepiku. Wciąż jeszcze otwarty, zauważył z zadowoleniem. Kupił małpę, a kiedy płacił, zobaczył przechodzącą obok kobietę. Joanna Becker? No bez jaj. Ona tu?!
*
Joanna poszła niby to do sklepu, ale tak naprawdę to w zupełnie innym celu – wybrała się do domu, w którym mieszkał. Starała się nie rzucać w oczy. Pomyślała, że w innej sytuacji chciałby, by było odwrotnie.
Robiło się ciemno, od strony Gubałówki było widać już tylko ostatnie wspomnienia po słońcu, którego zachód jakby przyśpieszył. Poczuła się nieswojo, ale nagle zobaczyła, że przy grillu siedzą Artur oraz ta babka i facet, którzy mieszkają w tym samym pensjonacie. Podejdzie z drugiej strony, chyba jej nie zauważą.
*
Siedzieli koło grilla, bo tam było dyskretnie i bezpiecznie. Komórki leżały daleko, nagle jedna z nich zawibrowała. Ta Artura, więc podszedł, żeby sprawdzić, o co chodzi. Myślał, że to może SMS od Joanny, która była tak naburmuszona, jakby ją zostawił dla jakiegoś męskiego zjazdu. Nie, to nie ona.
– No i, kurwa, mamy nieprzewidziane! – zaklął.
– Co się stało? – zapytała Majka.
– Ten patrol nie kwitnie tu bez powodu, ma przyjechać wiceminister! – Artur patrzył na ekran smartfona, jakby liczył na to, że źle odczytał informację, albo że to prima aprilis i Kawulok zaraz wyśle emotikon z uśmiechniętą buźką.
– Skąd wiesz? – włączył się Stefański.
– Młody gliniarz nadał.
– Teraz?
– Nadał, kiedy mógł, jest z Bąkiem.
– No to odwołujemy! – Majka wyjęła z kieszeni krótkofalówkę. – Odwołujemy? – spojrzała na współspiskowców.
– Taaak... – Stefański jakby się namyślał. – O, zobaczcie tu. – Zaśmiał się nieoczekiwanie. – Widzicie?
– Co? – zdziwili się zgodnie Majka i Artur, wpatrując się w punkt na stole.
– O tu, tu, tu! Zobaczcie! – Kiedy się schylili, szepnął: – Na dziewiątej, w krzakach, ktoś za płotem. Majka, ty odwołuj, Artur, udawaj, że nic się nie dzieje, ale przyciągaj uwagę, a ja idę. Sprawdzę to! – Pokiwali głowami, a Stefański nagle zarechotał: – Ha, ha, ha, to tylko ptak nasrał, sorry! Muszę pójść po okulary, PESEL nie będzie już lepszy, oj, nie będzie. Kręcąc głową, poszedł w kierunku domu, a tak naprawdę skręcił za komórką, gdzie ogrodzenie nie było wysokie. Po drodze ściągnął jasną wiatrówkę, teraz miał na sobie tylko ciemny polar, na głowę założył wyciągniętą z kieszeni czarną kominiarkę. Zrobił się w półmroku prawie niewidoczny.
*
Patryk Andrzejewski przeżywał jutrzejszy dzień. Zjadą tu wszyscy, zrobi się szum, to będzie jego pięć minut. Hendszejki, flesze, mikrofony, no, kurwa, jak pod domem Wielkiego Brata będzie! Był nieco spięty, przyglądał swoją garderobę i nie mógł się zdecydować, co wybrać. Może po prostu dżinsy i białą bluzę? Dresik zawsze na czasie, bielutki, Andżela zrobiła przepierkę.
Nie mógł zasnąć, kręcił się w łóżku, wreszcie postanowił zejść na dół, żeby coś wygrzebać z lodówki. Kiedy schodził po schodach, zobaczył przez okno, że z dachu na linie zjeżdża człowiek w czarnym kombinezonie.
*
Majka mogła sobie mówić, Bruno udawał, że nie słyszy. Miał włączony sprzęt, ale interesowało go tylko to, co będą mówili obserwatorzy z Zornicy. Kinga miała rację, ludzie mają swoje słabości: największe to pazerność, próżność i seks oraz inne nałogi, wszelkie „holizmy" oraz „anie" . I jest jeszcze jedna: rządza zemsty. On był teraz uzależniony właśnie od niej, trawiły go zemstomania i zemstoholizm, była też w tym próżność i pazerność. Nie chodziło o pieniądze, chodziło o zgarnięcie pełnej puli, o pokazanie, że jest numerem jeden.
Miał przy sobie snajperkę i pistolet, noktowizor, mały plecak i komórkę. Kiedy wszedł w strefę zasięgu, wysłał SMS: „Norbi jest milion do zarobienia, wiesz że ja nie kłamię!".
Do tekstu dołączył zdjęcie paczki banknotów i pewien drobiazg: zdjęcie przegubu dłoni w męskiej bransoletce.
*
– No, kurwa, minister, nie minister, ale ile można czekać? – niecierpliwił się Dolar. Piknął dźwięk SMS-a. – to on?
Norbi spojrzał na ekran. To nie minister. Zaklął pod nosem. Zdjęcie nie pozostawiało żadnych złudzeń, on tu był. Co za idiota, ciężki idiota! Pieprzony romantyk, naiwniak! Myśli, że go kupią! Nie za taką kasę! Milion! Milion i co? Mimo wszystko był zaintrygowany. Wiedział, o co im chodzi, o tamten wypadek, z którym on nie miał nic wspólnego, więc to nie zemsta. Siwy i Bruno nie mogą wiedzieć o lawinie, zresztą co ich może łączyć z tymi frajerami z Zornicy? Nic mu nie groziło. A tamto w wojsku? Nic się wtedy nie stało, obaj zresztą odeszli, zdarza się. I każdy na tym zyskał, każdy inaczej, bo gdyby nie odeszli, to jakiś idiota wysłałby ich na źle przygotowaną akcję bez powrotu. Teraz już rozumiał tę świeczkę w szałasie i dlaczego lata dron. Cwaniaczek z niego! Teraz już wie, na co ma uważać. Tylko po co? Tu przecież może chodzić tylko o kaskę, chcą mu zaproponować wystawienie Dolara. Co prawda dają za mało, ale zawsze warto wiedzieć, co się dzieje. Chcą sprzątnąć faceta, którego ochrania, więc musi trzymać rękę na pulsie.
– Idę spojrzeć na okolicę, na przyjazd ministra będę – zakomunikował Dolarowi.
*
Leszek siedział w krzakach powyżej szałasu i kontrolował okolicę, dron Adriana z zapalonymi światłami latał w drugim końcu łąki, tam, gdzie był widok na zachodzące słońce. Wiedział, że akcja jest odwołana, wiedział też jednak, że Bruno i tak poszedł. Nie słyszał? A może nie chciał słyszeć? Nagle się odezwał.
– Jestem w szałasie, dawaj mi informacje o celu. Over.
Nie chciał słyszeć. Teraz ona także nie słyszał już tego, co nadawała Majka. Będzie jak będzie, człowiek, który spuścił lawinę, jest ważniejszy, a zemsta na wyciągnięcie ręki.
ODCINEK 80
Joanna wstrzymała oddech. Tatuś z wąsami sobie poszedł i Artur został sam z tą ryczącą czterdziestką. „Z czterdziestką", poprawiła się. Przecież, po pierwsze, sama skończyła czterdzieści lat, po drugie, jest obiektywną dziennikarką i musiała przyznać, że kobieta, koło której siedzi teraz Artur, nie jest jakąś lambadziarą, królową turnusu, czyli, jak to mówił jej kolega Misiek Misiewicz, nie robiła rzutu na taśmę. Jest okej, nawet całkiem okej, co ją jeszcze bardziej denerwowało i w swoim słowniczku przyporządkowała jej określenie „dobrze zakonserwowana pięćdziesiątka", bo pewnie jest starsza, tylko się zliftingowała. Bo jest obiektywną, ale i zarazem bardzo ostrą dziennikarką, ale przede wszystkim kobietą faceta, do ta baba przysuwała się coraz bliżej. Przyjechała tu przede wszystkim robić nadzór właścicielski, a nie na materiał o wyjściu z koronawirusowego Domu Wielkiego Brata.
Przesuwała się wzdłuż krzaków, bo oni się przesiedli się, jakby kierowani jakimś instynktem, na drugi koniec grillowej altanki, jakby wyczuli jej obecność. Obecność... ona też wyczuła czyjąś obecność: pot, alkohol, ten świeży oraz już przetrawiony, do tego sapanie. Cholera, jest źle. Gaz? Nie miała, co jeszcze jest pod ręką... Telefon komórkowy, „to narzędzie skuteczne, banalnie proste, zawsze pod ręką, genialnie, moje drogie, łączące zalety pięściaka oraz kastetu", tak mówiła na zajęciach z samoobrony instruktorka. Joanna nauczyła się tam wielu rzeczy, przede wszystkim jednak poprawiła kondycję i zrobiła się bardziej wygimnastykowana, jednak w praktyce jeszcze niczego nie sprawdziła. Czuła, że serce podchodzi jej do gardła, że jej sprawne ciało robi się spięte, że z trudem odnajduje w kieszeni komórkę.
*
Norbi nie wyszedł ani przez główną bramę, ani przez boczną furtkę, tylko wymknął się tak, by nie być widocznym dla drona. Jakież to było naiwne, że tego nie zauważy! Czeka teraz na niego, gotowy, że za kwadrans operator drona poda mu informację – idzie środkiem łąki, zbliża się, podaje współrzędne... On był naprawdę idiotą!
*
Dron zniżył się i gwałtownie poderwał.
– Co robisz, Bartuś? – krzyknęła Ewa, która w zastępstwie Adriana bawiła się z synem Andrzejewskich drogą zabawką.
– Ptaki płoszę – powiedział spokojnie Bartuś.
No i rzeczywiście – dziesiątki ptaków poderwały się do lotu.
– Czy Adrian miał kiedyś taką fotkę? Ptaki na tle czerwonego, zachodzące słońca i Tatr? – Stojąca obok Andżela Andrzejewska pomyślała z dumą, a jednocześnie niepokojem, że jej syn może być poetą. – Za-je-bis-te, kurwa! – dokończył młodzian, rozwiewając matczyny niepokój.
*
Szum w słuchawce, komunikat! Bruno wsłuchał się w jego treść:
– Bruno, wracaj, wracaj, u Dolara będzie minister, nie możemy teraz tego zrobić, słyszałeś? – Znów szum i kolejny komunikat: – Wycofaj się, cel wyszedł z drugiej strony, przeskoczył przez ogrodzenie, niewidoczny dla jedynki, za chwilę powinien być widoczny dla dwójki! – mówił spokojnie Adrian.
– Potwierdzam, mam go – usłyszał głos Leszka – idzie pod lasem niewidoczny dla jedynki, zajdzie cię od tyłu.
– To dobrze, to bardzo dobrze – powiedział sam do sobie Bruno. Znał każdy jego ruch, bo miał wsparcie dwóch obserwatorów: Leszek siedział ukryty powyżej szałasu, dron, którym operował Bartuś, przyciągał uwagę Norbiego, który nie wiedział, że jest jeszcze jedna maszyna, kierowana przez Adriana.
*
Gapiński ostrożnie przedzierał się przez krzaki, jeszcze parę kroków i będzie wiedział, czy to Joanna Becker. Trochę się zdziwi, gdy go zobaczy, przestraszy się... Był podekscytowany tym, jaki żarcik jej szykuje. A jeśli to nie ona? No właśnie, co wtedy powie?
„Dzień dobry, maleńka, jak masz na imię?" Zaśmiał się cicho, że udało mu się znaleźć taki cytat z piosenki T. Love. Stąpając tak, by nie zrobić hałasu, nucił w myślach tekst piosenki „Czwarte liceum ogólnokształcące": „Lecz my możemy to zrobić gdzie indziej, nie łamiąc zasad savoir-vivre'u". Puknął by tę Becker, ale w sumie jakąś podobną do niej też. Taki więcej mellow miał nastrój. Poprawił łykiem z małpki i wtedy poczuł, że nie jest sam. Cholernie mocno poczuł!
*
Nie było „ręce do góry!", „czy czujesz lufę na tyle głowy?, przemów, tłumaczenia, za co i tak dalej, całego tego pieprzenia z filmów.
Bruno miał koordynaty Norbiego, przyczaił się w rogu szałasu i czekał, aż ten wejdzie do środka przez dziurę w tylnej ścianie. Wślizgnął się po cichu, jak zawodowiec, z pistoletem z tłumkiem, i pewnie też nie chciał tego całego pieprzenia z filmów, które jest tylko po to, żeby główny bohater dostał ostatnią szansę i z niej skorzystał, albo po to, żeby, jeśli to on miał złego na muszce, mógł wygłosić słodkopierdzący i gorzkoumoralniający speach. Wszystko to dla ostatniej walki, dla wydłużenia filmu, żeby było ciekawiej, jakby samo wpakowanie kulki w łeb nie było ciekawe. A on tak właśnie zrobił. Raz i drugi. Ten drugi, kiedy już leżał, tak dla pewności.
– Cel zlikwidowany – poinformował.
Teraz przygotował scenografię: torba z narkotykami, parę gadżetów, drobiazgów, które nienachalnie miały naprowadzić na „sprawców".
– Daj spokój, to już jest koniec – słyszał głos Siwego.
– To nie jest koniec, over – odezwał się po raz pierwszy od dawna i dał całej reszcie sygnał, że nie skończył i że nie ma ochoty ich słuchać. Jeśli mu pomogą, to dobrze, jeśli nie – i tak da sobie radę.
Teraz kolej na akt drugi. Wyjął snajperkę, ustawił się na pozycji, odetchnął głęboko raz, drugi i trzeci. Sto pięćdziesiąty metrów to żadna odległość, noktowizyjny celownik optyczny, zaraz naciśnie spust. Ludzka głowa to nie arbuz, lecz impet kuli ze snajperki potrafi zrobić spustoszenie. Spokojnie czekał.
*
Nie zdążyła się odwrócić. Zanim go zobaczyła i wyprowadziła cios, usłyszała jego jęk, jęk zboka, który uzupełniał jego obskurny bukiet zapachowy. Zdziwiła się, bo widziała już tylko jak padał, a za nim stał ten tatuńcio od psa, człowiek, który wstał na chwilę od stołu. Stał teraz z rękami w górze, a w prawej miał pistolet!
– Proszę nie krzyczeć, pani Joanno, Artur wie, że tu jestem, tylko nie wie, że pani to pani.
ODCINEK 81
Joanna była w szoku. W podwójnym! Po pierwsze, stało się to, co się stało: śledząc własnego faceta, o mało nie została zgłuszona przez jakiegoś menela, który z kolei został załatwiony przez gościa wyglądającego jak nauczyciel geografii. A po drugie, to on, ten „nauczyciel geografii" powiedział:
– Proszę nie krzyczeć, pani Joanno, Artur wie, że tu jestem, tylko nie wie, że pani to pani.
On nie wie, że pani to pani! Co za konstrukcja?! Słyszała już kiedyś taki absurd. Chłopcy ze sportu opowiadali, jak pół piłkarskiej prasy pognało na Okęcie, bo przylatywał Jose Maria Bakero, wielki gwiazdor Barcelony, który miał zostać trenerem Polonii. Ludzi z mikrofonami był tłum, lecz tylko jedna dziewczyna mówiła po hiszpańsku, była pewna siebie i jakoś tak wyszło, że to ona znalazła w tłumie wychodzących Jose Marię. Zagadała do niego, rozmowa się przeciągała, tłum gęstniał i nagle dziewczyna ogłosiła:
– On mówi, że on, to nie on!
Za chwilę znalazł się prawdziwy Jose Maria Bakero, rozpoznał go ktoś, kto gorzej niż dziewczyna znał hiszpański, ale za to wiedział, jak ten cały Bakero wygląda, więc zagadał i ciężar gry przeniósł się na inny koniec terminala. Tu ciężar gry spoczywał na... tak, to był Mariusz Gapiński! To on sapał za nią jak zboczeniec. Co ten wstrętny chujek tu robi?
– Artur! Artur! – zawołał jej wybawca i Artur wstał i zostawił tę kobietę, która, jak sądziła Joanna, próbowała sobie z nim urządzić życie, jeśli nie całe, to przynajmniej noc albo kwadrans. I co teraz? Wyglądało na to, że jej podejrzenia były całkowicie bezpodstawne, tylko co tu się tak naprawdę dzieje, co mu teraz powie! No i co z Gapińskim? Akurat to przyszło jej do głowy na samym końcu, a nie powinno, bo upadła gwiazda dziennikarstwa śledczego naprawdę zaliczyła upadek, dosłowny i bardzo ciężki.
Pochyliła się nad nim z niepokojem i obrzydzeniem. Z niepokojem, bo chyba nie oddychał, a z obrzydzeniem, bo nie tylko śmierdziało od niego alkoholem, papierosami, sosem czosnkowym, i to właśnie chyba jego pozostałości – no bo czego innego? – były w brodzie i kąciakach ust, no i wreszcie kiedyś, dawno temu, na jakiejś branżowej imprezie złapał ją za pupę, i miało to nie być jego ostatnie słowo. Ale było, bo nie chodziła wtedy na żadne kursy samoobrony, tylko po prostu zdzieliła go otwartą dłonią w pysk.
Teraz też użyła otwartej dłoni, klepała go po tym obleśnym pysku, żeby się ocknął, bo samarytański odruch i strach wzięły górę nad obrzydzeniem i dawnymi urazami.
*
Siwy był podminowany, siedział w altance z Marcinem, Kingą i Adrianem i utyskiwał.
– Zawodowiec, kurwa, zawodowiec! Jak proponowałem, że założę pas szahida i się wypierdolę w powietrze z tym chujkiem, to mówił, że to amatorski pomysł, że trzeba przeżyć i patrzeć! Kurwa! – Stary gangus walnął pięścią w stół.
Sytuacja była nieciekawa. Po informacji, że „pod Dolarem" stoi policja, że przyjadą tam wiceminister i poseł, akcję trzeba było odwołać. I odwołali, tylko Bruno się uparł!
– Cel zlikwidowany, to nie jest koniec, over. – Tyle powiedział i się wyłączył!
Co się stało, nie mieli wątpliwości, bo oglądali filmik z drona, którym operował Adrian. Szef ochrony Dolara, zabójca dziewczyn i dwóch przypadkowych narciarzy, zakradł się do szałasu o osiemnastej dwadzieścia, a minutę później Bruno podał komunikat. Teraz dochodziła dziewiętnasta i wszystko się waliło, cały grafik, nie tylko rzeczy wielkie, ale i te małe, przyziemne.
Przypominał o tym Andrzejewski:
– Dziewiętnasta jest – zbliżał się do altany, pukając palcem w swój zegarek wielkości kociego łba – a kolacji ani śladu.
– A to nie pan urządza pożegnalny bankiet? – odburknął Siwy. Andrzejewski popatrzył na niego zdezorientowany. – No pan, pan! Przecież nie ja! Jutro wychodzisz pan jak z Domu Wielkiego Brata, będą na pana czekać i tak dalej. – Siwy, nie po raz pierwszy zbił Andrzejewskiego z tropu. – Fotkę sobie zrobimy ze sławnym człowiekiem, bo potem będziesz miał nas w dupie, co nie? To jak? Łyskaczyk, kanapki, postawisz coś czy sknera jesteś?
– A tu, co tu się właściwie dzieje? – zainteresował się Andrzejewski, puszczając mimo uszu uwago Siwego.
- Transakcja kupna – sprzedaży się odbywa – wyjaśnił Siwy. – Chcę to kupić, zainwestować, żeby tu przyjeżdżać i mieć pewność, że mi się tutaj przypadkowi ludzie nie wpakują. Taki, kurwa, kaprys mam na stare lata.
– Ja też chciałem, pytałem nawet panów. – Andrzejewski nawyraźniej czuł się pominięty.
– Ale pan Walentowski był bardziej konkretny, wstępna umowa jest już w gminie – odparł Marcin. – Teraz tylko dogrywamy szczegóły, pokazujemy zdjęcia działki, które zrobił z drona pan Adrian.
Andrzejewski nic nie powiedział, tylko ruszył do pensjonatu wściekły, że coś się wydarzyło za jego plecami. Nawet ten jełop od dronów o wszystkim wiedział, tylko on i Robert na aucie. „Łyskaczyk, kanapki, postawisz coś?" Chuj wam w dupę, zrobicie sobie cieniasy zdjęcie ze znanym człowiekiem i wystarczy!
Godzina zero nadciągała wielkimi krokami.
*
Tak, godzina zero była tuż. Godzina zero w przenośni i dosłownie. Jędruś objeżdżał okolicę, patrzył na facebookową grupę i liczył. Będzie na bogato, żadnej ściemy i padaki!
*
– Co tu robisz? Co wy tu robicie? Ty i ten padalec? – Na widok Artura Joanna uznała, że najlepszą obroną jest atak. – Tak, ten padalec, bo to padalec jest. – Wskazała Gapińskiego. – O co tu chodzi?
– Joanno, wiedziałaś że wyjeżdżam i że tutaj. To twój kontakt, ten młody glina, pewne tropy, aferka, coś do sprawdzenia, ale co ty tu robisz? Uwielbiam niespodzianki, ale aż tak...
– Przyjechałam na koniec tego Big Brothera w pensjonacie Zornica, będzie małe zamieszanie, rząd chce publicznie zrobić laskę temu przedsiębiorcy, który przechodzi kwarantannę. Że walczy z pandemią, jest jej ofiarą, on tu, na kwarantannie, a u niego w firmie szyją maseczki i stroje ochronne. Nowa gwiazda sezonu, „Król Papryki Dwa", coś w tym stylu.
– I nie zadzwoniłaś?
– To miała być niespodzianka!
– I jest. – Trudno ją było zbić z tropu, o czym wiedzieli politycy goszczący w jej programach. – A pan się jakoś nazywa? Bo mnie sobie samej pan już przedstawił.
– Stefański, Juliusz Stefański...
– Stefański, James Stefański. – Zaśmiała się.
– Blisko... mój pies nazywa się James.
– A już myślałam, że pan z branży.
– To skomplikowane... – Artur próbował zamknąć temat.
– To skomplikowane jak status na Facebooku? – Joanna wbiła wzrok w Artura.
– Bardziej – odrzekł, myśląc o tym, że mają w szopie na łące trupa, że ten, który dokonał tej mało cudownej przemiany żywego człowieka w nieboszczyka, szykuje się do następnego ruchu, że w drodze są wiceminister i prominentny poseł, mają tu nieprzytomnego dziennikarza śledczego, w bonusie torbę z narkotykami przy trupie, a w zapasie widowisko światło i dźwięk. Aha, i dwóch miejscowych gliniarzy sterczących w pobliżu domu, oraz magika ze Służby Ochrony Państwa, który przywiezie ministra. Trochę za dużo, o wiele za dużo, i to na pewno nie koniec, biorąc pod uwagę tempo, w jakim mnożą się problemy. Pod nogami miał nieprzytomnego Mariusza Gapińskiego, którego będą jakoś musieli zagospodarować.
– Bardziej? – Joanna się zaśmiała. – A ta pani? – Wskazała Majkę. – To skoro ty jesteś z policji, pan Stefański rządzi Jamesem, to ona kim jest, wysłanniczką mafii?
– To naprawdę skomplikowane. – Stefański wbił w nią wzrok. – Pomoże nam pani to ogarnąć czy będziemy rozmawiać o duperelach?
Zatkało ją. Nauczyciel geografii, posiadacz śmiesznego psa, był stanowczy, no, ale w końcu parę minut temu o mało nie urwał Gapińskiemu głowy.
ODCINEK 82
Joanna była zaniepokojona, już nie kobietą, która miałam na imię Maja, lecz Gapińskim, a dokładnie stanem, w jakim był.
– Może potrzebuje doktora? – zastanawiała się.
– Jest po udanym zabiegu – uspokoił ją Stefański. – Teraz potrzebuje tylko kroplówki. Arturze, weź panią Joannę i szybko do sklepu do środkowej wsi, tam jest taki otwarty do północy.
– Do apteki chyba? – zdziwiła się Joanna.
– Po wódkę jedziecie.
– Słucham?!
– Jest w stanie śpiączki alkoholowej i trzeba ten stan podtrzymać – wyjaśnił Stefański.
Joanna nie potrafiła zaprotestować. To jakiś jeden wielki kosmos!
Kiedy Joanna i Artur szli do sklepu, Stefański przyniósł ze swojego pokoju śpiwór i tabletki.
– Żeby nam nie zamarzł – wyjaśnił Majce, owijając Gapińskiego śpiworem. – Poza tym to będzie także po części śpiączka farmakologiczna. – Uśmiechnął się, pakując Gapińskiemu tabletkę do ust. – Parę godzin z głowy. Typowe dla pijaków ze skłonnościami do lekomanii i eksperymentów z używkami i dragami. To nie będzie chyba przesada, jeśli powiem, że nasz pacjent jest właśnie takim typem. – Uśmiechnął się szeroko i wyglądał teraz jak doktor Strosmajer ze „Szpitala na peryferiach".
*
Na Podhalu hak jest wartością mityczną, nie tylko zresztą na Podhalu, choć tam potrafi po wielokroć przekroczyć wartość podstawową; kiedy ktoś mówi „kilometr z hakiem", może się okazać, że razem to trzy kilometry, a czasem hak ma magiczną moc, która skraca dystans do kilkuset metrów. W czasach GPS-ów, map w telefonach i innych wynalazków to pojęcie powoli trafia do lamusa, lecz honoru dawnego systemu miar broni „pięć minut" oraz wzmocniona, doskonalsze wersje: „pięć minutek" i „pięć – dziesięć minut". Ta ostatnie określenie, użyte podczas bankietowego pobudzenia, powoduje zakłócenia czasoprzestrzenne, jakie znane są jedynie podróżnikom, których zegarki i kompasy szalały podczas zbliżania się do bieguna magnetycznego.
W takim stadium był właśnie poseł Tymbarski. „Pięć – dziesięć minut, no, pięć minutek", rzucił ministrowi, przesuwając się do wyjścia w tempie słynnego, kamiennego pielgrzyma z Nowej Słupi. Tak jak ten ogarnięty kamienną niemocą nieborak nie jest w stanie dojść na szczyt Świętego Krzyża, tak posłowi Tymbarskiemu przeszkadzała aktywność dookoła. Wszystkie jej bankietowe formy wykwitały przed nim niczym wiosną magnolie przed jego oknem. Zasadziła je żona.
O żonie raczej teraz nie pamiętał, ponieważ patrzył na piękną córkę miejscowego ważnego człowieka, słuchał jego pięknej opowieści o mnożeniu pieniędzy, wyławiał głosy sztafety kelnerów: „Może pan sobie jeszcze życzy?", „Wódeczka?", „Whisky?", „Zakąska?". Zakopane jest piękne o każdej porze roku i dopiero kiedy pięć minut rozciągnęło się do trzech kwadransów, stwierdził, że w końcu minister się zorientuje i będzie się rzucał, zatem ostatni, czwarty kwadransik i „pięć-dziesięć minutek" spędził przed lokalem. Strzemienny, a dokładnie dwa strzemienne, i pożegnalna fajeczka – to jest to!
*
Kiedy Joanna i Artur wrócili, Gapińskiego leżał na tylnym siedzeniu samochodu ownięty śpiworem.
– Co się dzieje? – zapytała Joanna.
– Rezerwa taktyczna – odrzekł Stefański poważnie. – Pilnujcie go.
– A Maja? – zainteresował się Artur, co nie spodobało się Joannie.
– Koordynuje i utrzymuje łączność.
– Powiecie mi w końcu, co się tutaj dzieje? – Joanna traciła cierpliwość.
– Joanno nie rób scen – upomniał ją Artur - powiedziałem tyle ile mogłem!
– To ja idę na rekonesans – odmeldował się Stefański. – To znaczy na spacer z Jamesem.
*
Andrzejewski i Dolar się nie znali. Ale gdyby się znali, z pewnością przypadli by sobie do gustu. Oczywiście do czasu, bo jeden z nich, na bank Dolar, wypowiedziałby słynne zdanie westernowych rewolwerowców: „To miasto jest za małe na nas dwóch". Na razie jednak mieszkali w tej samej dużej górskiej wsi, a dokładnie na jego skraju, zajmując pozycje przy stołach z drinkami. Obaj byli rozżaleni i czuli się oszukani.
– No, kurwa, łyskaczyk, kanapeczki. Chcieli, to zrobiłem! I co? – żalił się żonie Andrzejewski. – Ci sobie interesik robią, ten cały Bruno śpi, pojeb Adrian bawi się dronem, a Robercik, że musi jechać. Kurwa, tyle kanapek!
– Ja zrobiłam – zaznaczyła nieśmiało Andżela.
– No zrobiłaś, a ja jem – powiedział, pakując do ust kolejną kanapkę. – Kurwa! – zaklął nagle. – Nie dość, że wpadli jak po ogień, to jeszcze zabrudziłem dresik! A jutro miałem w nim wystąpić.
Andżela Andrzejewska wiedziała, co ma robić. Jej mąż był zły, miał zresztą do tego prawo, bo tak go olali w ostatni wieczór. Wzięła jego bluzę dresową i poszła zrobić szybką przepierkę. Potem kaloryferek i będzie jak nowa, to nie jest jakiś tani-armani, to prawdziwy Lonsdale!
*
– No, kurwa, minister nie minister, ale takie spóźnienie? – Dolar w jednej ręce trzymał komórkę, w drugiej drinka. – Napisali, że nie mogą wyjść, że najpierw zerwie się poseł, i co? I nic? – żalił się żonie. – I jeszcze Norbiego gdzieś wcięło. Kurwa co jest?!
– Niepoważne chuje – poważnym głosem skomentowała sytuację Milena.
*
Drzwi opla Stefańskiego otworzyły się i z auta wytoczył się Gapiński. Mamrocząc i szukając małpki, której, ku swojej rozpaczy nie znalazł, postanowił szukać szczęścia w plenerze. Najpierw wysikał się, pogwizdując i starając się nakreślić strumieniami moczu jakiś wzór.
– Banksy, kurwa. – Czknął, patrząc na mur. – A raczej chyba Picasso.
Zadowolony z tej błyskotliwej myśli ruszył dalej, otworzył furtkę i zaczął powoli jarzyć, gdzie jest.
– Dom Dolara, drinki i pieniądze! – Już wiedział, co zrobić z resztą wieczoru. Ruszył w stronę rezydencji Szydlaka, lecz kiedy był był przy bramie, olśniło go. – Dolar chuj! Już nie jesteśmy przyjaciółmi. – W jego głowie otworzył się inny plik.
– Szałas przemytników stoi prawie na działce Dolara. Chuj nie news, ale sprawdzę! – Ktoś mu wysłał anonim, że ma się tym miejscem zainteresować. Olał to, ale na bezrybiu i rak ryba.
*
– Długo tu będziemy kwitnąć? – niecierpliwił się aspirant Bąk.
– Nie wiem, jeszcze nie było sygnału z dołu, że wyjechali – odpowiedział posterunkowy Kawulok.
– Nie pytałem się, to znaczy pytałem się, ale nie ciebie, to było, kurwa, pytanie retoryczne, głąbie!
Seba zebrał niezasłużoną zjebkę za to, że muszą czekać, aż jaśnie panowie poseł i minister przyjadą na drinka. Nagle zobaczył, jak w przydrożnych krzakach znika jakaś postać.
– Widział pan?
– Co? – warknął Bąk.
– Jakiś pijak tamtędy szedł i zniknął.
– To go, kurwa, znajdź! – Seba zaczął wysiadać, ale Bąk go zatrzymał. Wyjął z paczki papierosa, wysiadł z auta i się przeciągnął. – Idę rozprostować kości i się przewietrzyć.
– A ja?
– Waruj, Cywil! – Bąk zarechotał ze swojego dowcipu.
*
Stefański, idąc z Jamesem na spacer, zajrzał do swojego auta. Drzwi były otwarte, Gapińskiego ani śladu.
To niemożliwe! To jakiś karaluch, jak on to zrobił? Te tabletki są super skuteczne, dwanaście godzin minimum, dał pół, ale nie ma takiego, który by nie zaliczył zwałki na parę godzin!
– Jebany karaluch! – zaklął i zajrzał do kieszeni i w świetle latarni spojrzał na opakowanie – O kurwa, o kurwa! – Jeśli Gapiński był karaluchem, a w sumie wyglądał jak karaluch, to był jest karaluchem na spidzie. Przez pomyłkę dał mu bardzo mocny środek pobudzający, który wywoła parę efektów ubocznych. Bardzo nieciekawych, głównie dla samego Gapińskiego, zwłaszcza ten, który był zbawienny dla Stefańskiego i jego ekipy: nic nie będzie pamiętał. O ile czyszczenie kiszek nastąpi zapewne w sposób spontaniczny, albo i nie, czyszczenie dysku pamięci jest pewne. Dobre i to! Tak czy owak, spróbuje go dogonić.
*
Autem szarpnęło, poseł Tymbarski spojrzał na zegarek.
– Długo jeszcze?
– Pięć minut.
– Długo.
Trzeba było wyjść od razu, a nie zalewać pałę – tak chciał odpowiedzieć funkcjonariusz SOP, lecz milczał. Standardy ostatnio się obniżyły, ale nie aż tak. Bo gdyby było tak jak podają pismaki, toby tego idiotę na motorze przejechał, a tak zdążył odskoczyć. Pajac przeleciał nad drogą, kolejny tego wieczoru.
– Skurwysyny! – syknął i na wszelki wypadek dodał: – Ci motocykliści, panie pośle, dużo ich jakoś. Nie wiedział, że autorem popisowego skoku przed maską był Jędruś Świstoń.
*
Norbi stygł, a Bruno czekał na właściwy moment. Po prostu go kropnie. Będzie cierpliwie czekał na północ i to zrobi. Chaos, zamieszanie... to dobry moment.
*
Bąk zaklął, bo o mało nie skręcił sobie nogi. Nie mógł uwierzyć, że ten dziad tak szybko zasuwał, walił, jakby był na jakimś spidzie. Jak go dorwie... jeszcze nie wiedział za co, ale coś się znajdzie. Trzeba się za siebie wziąć, egzamin sprawnościowy jakoś niedługo. Przyśpieszył kroku, ale dystans nie chciał się zmniejszyć.
ODCINEK 83
Stefański przyśpieszył kroku, jednak gdy okazało się, że nie tylko on goni Gapińskiego, zwolnił. To był ten skorumpowany gliniarz z Zakopanego, ściganie się z nim niczego dobrego by nie przyniosło. Szybko przeanalizował bilans zysków i strat – pędzący po łące niczym meserszmit Gapiński może być nieuchwytny przynajmniej przez parę minut, wtedy skończy się działanie pobudzacza, który mu przypadkiem podał, i z kreskówkowego Strusia Pędziwiatra stanie się słabnącym króliczkiem z reklamy baterii. Jedyne niebezpieczeństwo było takie, że organizm Gapińskiego nie wytrzyma. E nie, wytrzyma, przecież to zakonserwowany wódką karaluch.
Stanął przy bramie domu Szydlaka i wybrał numer Majki. James był zdezorientowany, bo zapowiadał się spacer, podczas którego pan będzie biegał, a tu pojawił wielki wróg przyjaźni psio-ludzkiej – komórka. To urządzenie potrafiło zdezorganizować spacer. Co prawda ludzie potrafili wykonywać dwie czynności naraz, ale jakość rzutu piłeczką w trakcie rozmów telefonicznych drastycznie spadała. Nagle w katalogu psich spacerowych przygód pojawiło się coś, co atrakcyjnością przebijało nie tylko biegającego pana, ale i różową piłeczkę. James miał ją w pysku i z wrażenia o mało jej nie wypuścił.
*
Na łączach zapanowało poruszenie: Majka odebrała komunikat od kapitana Stefańskiego i podała dalej – Joanna słuchała tego jak osłupiała – Gapiński, którego przed chwilą widziała w stanie totalnej zwałki, biegł łąką w kierunku Bruna (kim, do cholery, jest Bruno?), a gonił go skorumpowany policjant (Majka powiedziała, że ten sprzedajny skurwysyn, czy też gliniarz, ma związek z e-mailem od młodego policjanta), a (no właśnie!) młody gliniarz wciąż siedzi w radiowozie. Poderwano drona, czujka na górnym skraju łąki pod lasem potwierdziła gotowość.
– Powiecie mi w końcu co tu się dzieje?
Jakoś nie było chętnych.
*
Bruno odłożył snajperkę w kąt szałasu i spojrzał przez noktowizyjną lornetkę. Dwaj mężczyźni, którzy gonili się po łące, jeszcze nie byli w jego zasięgu, ale zaraz będą. Leszek z wysoka, oraz Adrian z bardzo wysoka śledzili trasę ich biegu.
*
Robert był już spakowany, chciał jak najszybciej opuścić ten pieprzony pensjonat, zastanawiał się tylko, czy pozwolą mu wyjechać, czy nie będą się ciskali, że zrobi to parę godzin za wcześnie, przed jakąś cholerną komisją, która będzie ich badać przy wyjściu. Miał to gdzieś, niech się tłumaczą, niech się tłumaczy ten dupek, bo gdyby nie on, wyjechałby tak, jak przyjechał, z Kingą.
*
W domu Dolara zapanowało poruszenie, za chwilę przybędzie poseł, trzeba mu otworzyć bramę, tylko że Milena nie zrobi powitalnego drinka. Zresztą chuj z drinkiem, pewnie o tej porze tego nie doceni, bo na pewno jest już mocno trafiony i przekarmiony. No i dobrze, pijany polityk to dobry polityk, chętny do rozmów, układny. Milena powita go w drzwiach, bo wyszła z Milady, taki bonusik mu się trafi, gdy ją zobaczy, będzie w szoku.
Dolar położył na stoliku kubańskie cygara, gadkę i szczegóły dealu podsumują, spalając na tarasie cygarko, oczywiście nie Cohiba Behike, bo mało kto kuma, ile to kosztuje, mało kto jest takim smakoszem. Nie zapoda do spalenia cygara za czterysta ojro, bo i tak tego nie docenią, takie to sobie spali, jeśli wszystko się uda. A właściwie to co ma się nie udać?
*
Nagle brama prowadząca na posesję Dolara zaczęła się rozsuwać. Stefański myślał, że to z jego powodu, że za długo stoi przed domem zbója i za chwilę wyjedzie jakiś ochroniarz
James zapiszczał radośnie, wcisnął się pod bramę i ruszył jak rakieta. Suczka dostrzegła go od razu i szybko zeskoczyła z rąk swojej pani, zaszczekała i niezbyt szybko potruchtała w kierunku Jamesa. Przecież jest damą, trzeba się cenić!
James, machając ogonem, podbiegł do niej i otworzył pysk. Różowa piłeczka, jego największy skarb, potoczyła się pod jej łapy.
Psy zaczęły się obwąchiwać i nie tylko. Milena tupała i wrzeszczała, jednak Milady i jej zalotnik niewiele sobie z tego robili. Próbowała zdjąć tego potwora z Milady, jednak i on, i ona wysunęli zęby i nieprzyjemnie zawarczeli! Ten gnojek nie tylko okazał się niezwykle silny, ale i zdecydowany, miał spojrzenie mordercy. Wzięła komórkę i zaczęła się do niej drzeć, jakby była zwykłą Michaliną Lenczewską, a nie piosenkarką:
– Mati, Mati, tu jest pies, on nam puknie Milady, zrób coś! Matiiiiii! – darła się jak opętana, ale zdolny realizator dźwięku, z odpowiednim sprzętem i dobrym chórkiem, na pewno zrobiłby z tego anielski śpiew. Pisk Mileny nie był jeszcze poddany stosownej obróbce, więc był nie do zniesienia i działał na Dolara jak urządzenie odstraszające gryzonie zwane antykuną.
– Zróbcie coś, jakiś psi jebaka tu jest! – wydarł się Dolar. – Zajebcie sierściucha!
Jego ludzie wybiegli z domu.
*
Ci dwaj nadal zasuwali pod górę. To niebywałe, ale ten pierwszy biegł w tempie supermena z gry komputerowej! Jeszcze bardziej niesamowite było to, że ten drugi miał szansę go dogonić, a to dlatego że ścigający biegł się w linii prostej, a ścigany sadził zakosami. Był najszybszym pijakiem, jakiego Bruno widział w życiu. Gdyby coś takiego zrobił na linii frontu, to nie byłoby silnego, żeby go namierzyć ze snajperki! Raz z lewo, raz prawo, i znów w lewo i w prawo, po czym złamanie rytmu i nagle długi hals, po którym składał się w zakręcie i nagle znów wychodził na prostą. Bruno miał nadzieję, że minie szałas i poleci gdzieś pod górę, w las.
*
Aspirant Kamil Bąk czuł, że za chwilę padnie, nie mógł zrozumieć, jak ten bejc mógł z taką prędkością i takimi zakosami lecieć pod górę. Tętno miał już chyba na poziomie sto osiemdziesiąt – dwieście, serce biło mu jak młot pneumatyczny, płuca paliły, za chwilę skończy jak wykręcony pod dwieście koni kilkunastoletni golfik TDI, którym gówniarze palą gumę, zabawiają się w „Szybkich i wściekłych", mylą klawiaturę gry Need for Speed z prawdziwym autem i zapominają, że ich wehikuł to stuningowany dizelek, a nie lambo czy beemka.
Nagle typ skręcił w stronę szałasu, zrobił kilka susów i... padł jak ścięty. Kurwa, co to jest? Aspirant Bąk poczuł niepokój, coś mu nie grało, aura tego miejsca zaczęła go paraliżować. Rozpiął kurtkę i wyciągnął z kabury służbowego glocka. Zwolnił, zaczął się skradać, uspokoił oddech.
ODCINEK 84
Kogoś innego wolta Gapińskiego by przeraziła, ale nie Bruna. To, że w pewnej chwili naspidowany pijak minął szałas, po czym gwałtownie zawrócił i jak Usain Bolt pomknął w dół stoku w stronę wejścia do szałasu zaskoczyło go, jednak w ułamku sekundy wiedział, co ma zrobić. Doskoczył do wejścia przygotowany na to, by ogłuszyć wchodzącego do środka intruza, jednak Gapiński nie wszedł, a wbiegł do szałasu, a raczej chciał wbiec, bo jego mocno już nasiąknięty alkoholem i środkami chemicznymi komputer pokładowy dokonał mylnych obliczeń. Na szerokość, jak mówią kierowcy, się zmieścił, ale za to górna cześć wejściowej belki była stanowczo za nisko. Szalony sprinter wyrżnął w nią głową i, jak mówią koneserzy walk pięściarskich, pokazał numer buta. Nogi wbiegły do środka, głowa odskoczyła do tyłu, Gapiński obrócił się w powietrzu wokół swojego środka ciężkości niczym wskazówka zegara. Teraz uwaga Bruna skupiła się na Bąku. To nie był już tak łatwy przeciwnik, ale też daleko mu było do poziomu Norbiego. Żeby tylko nie chciał wywinąć jakiegoś numeru z bronią, pomyślał Bruno. Pomyślał w złą godzinę, bo przez szparę w między belkami zobaczył, jak policjant skrada się, trzymając w wyciągniętych rękach pistolet.
*
Zrobiło się jakieś cholerne zamieszanie, przez otwartą bramę było widać, jak przed domem biegają Szydlak i jego ochroniarze, a jakiś facet drze się na nich, stojąc przy wejściu do szałasu. Nagle ruszył do środka i... o cholera! Aspiranta nie było, bo ścigał tego pijaka Gapińskiego. Co robić? Posterunkowy Kawulok wyskoczył z radiowozu i ruszył biegiem w stronę posesji. Wtedy usłyszał ryk silnika, z dołu wsi nadjeżdżała auto. Może na zwykłej drodze nie byłaby to prędkość z zbyt duża, lecz tu, na wąskiej tasiemce nierówno rozlanego asfaltu była to prędkość kosmiczna. Tym autem musi jechać minister!
*
Na dziedzińcu domu Dolara trwała psia corrida, choć oczywiście James, a zapewne także i Milady, woleliby mieć chwilę spokoju, by dokończyć to, co rozpoczęli. Ale to też był dobry sposób na spędzenie wieczoru: ochroniarze gonili psy, które krążyły między ich nogami, super ubaw, który Stefański obserwował z wejścia na posesję Dolara. Przestało być śmiesznie, gdy jeden goryli zaczął wywijać kijem bejsbolowym, a inny wyjął z kieszenie paralizator. James wyszczerzył na nich kły, a Milady stanęła koło niego i też warczała, choć było to warczenie tak skromne, jak skromna była skala głosu jej pani.
– Zostawcie go! – krzyknął Stefański, który wszedł na posesję.
Nie był to dobry pomysł, bo goryle, którzy nie potrafili złapać psa, byli jednak na tyle szybcy, że bez trudu zrobili ze Stefańskim, co chcieli. Po sekundzie kapitan leżał na ziemi, a ludzie Dolara, najwyraźniej zapatrzeni w ostatnie sukcesy policji w walce z demonstrantami, klęczeli na nim, wgniatając mu kolanami twarz w ziemię. Dla dodania sobie animuszu i jednocześnie urzędowej powagi krzyczeli:
– Gleba! Gleba!
James i Milady próbowali ich podgryzać, Milena krzyczała, aż nagle rozległ się ryk Dolara:
– Odsuńcie się, zajebię sierściucha! – Żarty się skończyły, Dolar miał w ręku fuzję. Znużony czekaniem na ministra i posła wciągnął kreskę. Na tyle grubą, że był bardzo pobudzony i wydawało mu się, że jest Alem Pacino w „Człowieku z blizną".
– Przestań, trafisz Milady! – darła się Milena.
– Spadaj, załatwię to sam!
– Panie Mateuszu! – Jakiś rozsądny ochroniarz próbował go odwieść od głupiego pomysłu.
– Spierdalaj, ja tu rządzę, skoro nie potraficie złapać głupiego kundla, to ja wam pokażę, jak to się robi! Robi się, kurwa, tak, jak z dzikami!
Milena próbowała coś mu tłumaczyć, lecz w stresie nie potrafiła sklecić zdania, Stefański natomiast miał coś do powiedzenia, jednak leżał twarzą w błocie. Gdy wreszcie udało mu się wstać, krzyknął:
– James, do domu!
W tym momencie stało się coś niezwykłego.
*
Zasięg był słaby, bardzo słaby, jednak grupa na Fejsie działała. Wygląda na to, że przyjechało paru kolegów, może i Dolores, to się zobaczy. Teraz każdy pewnie patrzy na komórkę i czeka, aż wybije północ. Wybiła! Rozległ się ryk silników, Jędruś liczył na dziesięć, ale to było ich znacznie więcej. Tylko tam, skąd miała starować jego grupa, zebrało się dwunastu! Dolinka zabrzmiała wspanialej niż żużlowy stadion, dźwięk był jak na Moto Grand Prix, a nastrój jak na show na krakowskiej Arenie, kiedy Taddy Błażusiak żegnał się z polską publicznością. Północ to była pierwsza część show, teraz każdy kręcił manetką gazu i odliczał dziesięć, dziewięć, osiem, siedem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden...
Zero!
Dolinkę rozświetliły dziesiątki świateł. Jędruś patrzył i nie wierzył własnym oczom, dwudziestu, a skąd, na pewno ze trzydziestu! Ale czad, udało mu się zrobić wielki motocyklowy flash mob! Kolejne dziesięć sekund i następny punkt programu!
*
Bruno patrzył na aspiranta Bąka, który stał z bronią w światłach reflektorów. Pomyślał, że ten sprzedajny dupek idealnie wpasowuje się w jego plan. W uchu miał informację, że drugi glina, ten porządny, jest daleko. Podejdź, skurwysynu, zagraj rolę bohatera w naszym filmie. Bąk patrzył na światła jak zahipnotyzowany i na ułamek sekundy zapomniał, po co tu przyszedł
*
Chaos był na razie zbawienny, bo dzięki niemu Artur nie musiał tłumaczyć Joannie, co się dzieje. Wybiegł na drogę i zobaczył, jak wzgórze, skraj lasu i dolinka rozświetlają się niczym lunapark. To było piękne, ale to, co zobaczył w bramie przed domem Dolara, zmroziło go: schaby z ochrony dopadły Stefana, James próbował ich podgryzać, lecz nagle na komendę swojego pana podał tyły, przez bramę wyszedł Dolar, i jedyne, co mógł wyksztusić powiedzieć na jego widok, to „o kurwa" w tonacji oznaczającej zdziwienie i przerażenie.
Dolar trzymał dubeltówkę i zaczął się składać do strzału.
– Stój, policja! – krzyknął Kawulok, wyszarpując pistolet z kabury.
Reszta utonęła w hałasie kilkudziesięciu motocykli, które ruszyły w kierunku domu Dolara.
*
Już pierwsza chwila zawahania była dla Bąka śmiertelnie niebezpieczna, a druga, kiedy już sparaliżował go warkot silników, była jego ostatnią. Bruno złapał go, wciągnął do szałasu i strzelił z przyłożenia. Teraz inscenizacja i zatarcie śladów, żeby ci, którzy tu przyjdą, zobaczyli miejsce dramatycznej walki. Pistolet z którego zastrzelił Norbiego i Bąka przytłozył do ich dłoni, żeby wyglądało na walkę, w trakcie której wyrywali sobie broń. Z pistoletu Bąka wpakował dwie kule w belki i podłogę. Broń była bez tłumika, lecz motocyklowy spęd zorganizowany przez Świstonia zagłuszył wystrzały. Teraz odwrót, ale kombinezon i buty zdejmie w bezpiecznej odległości. Musi tylko uważać, żeby nie rozjechali go motocykliści.
*
Siwy pierwszy raz czuł, że jego życie jest filmem. Namotał coś, uruchomił, a teraz siedział jak prezydent USA, patrzył na ekran i słuchał komend. Obserwowali z góry motocyklowy rajd, a na ekranie mieli transmisję z drona Adriana.
– Uwaga, Andrzejewscy – szepnęła Ewa. – Na balkonie są!
Stali tam, bo motocyklowy pokaz w środku nocy najlepiej było widać właśnie z ich apartamentu. Siwy i spółka oglądali transmisję z tego, co działo się po drugiej stronie domu Dolara. A działy się tam rzeczy, których nie byli w stanie przewidzieć.
*
Starszy szeregowy Służby Ochrony Państwa, Janusz Kaleta, miał małe doświadczenie, co w tej w nowo powstałej formacji było normą, ale nawet weterani służby i mistrzowie kierownicy nie sięgali wyobraźnią tak daleko. Jechał szybko, to prawda, może nawet za szybko, choć nie tak szybko, jak sobie tego życzył pan poseł, ale, do cholery jasnej, nie sądził, że nagle zobaczy, jak na drogę wskakuje policjant w mundurze i przyjmuję pozycje strzelecką. Dał po hamulcach, zobaczył psa, odbił kierownicą, i dopiero wtedy... O kurwa!
*
Mateusz Szydlak wciąż mierzył z dubeltówki, ignorując krzyk Kawuloka. Zresztą huk silników i tak go zagłuszał, więc policjant postanowił strzelić w powietrze. Dopiero wtedy Szydlak go usłyszał, a że był złożony do strzału, odwrócił się w stronę, z której dobiegł huk wystrzału. Seba, widząc wymierzoną w siebie lufę, nacisnął cyngiel i w tej samej chwili minęła go dzikim slalomem czarna skoda superb. Hamulce, ABS, pisk opon, a na koniec trzask karoserii i lecące w powietrze ciało Szydlaka.
*
Motocykliści rozjeżdżali łąkę, a Leszek i Bruno wycofali się na swoje pozycje. Na leśnej drodze czekała na nich Maryna. Leszek wtajemniczył ją we wszystko, a ona zgodziła się pomóc i zapewniła im wywiezienie ciuchów, pokrowców na ubrania i broni. Miała to zrobić Majka, jednak sytuacja się skomplikowała. Maryna jechała nissanem do drogi, by później raz jeszcze odskoczyć w las i ukryć wszystko pięć kilometrów dalej, w babcinej stodole.
*
Zamieszanie było nieziemskie, posterunkowy Kawulok wezwał karetkę, ale bardziej do krzyczącej kobiety z małym pieskiem niż do jej faceta. Postrzelił Szydlaka w ramię, ale kierowca SOP zrobił z gościa miazgą. Człowiek od drugiego psa, ten, którego posłali na glebę ludzie Dolara, okazał się jakimś wojskowym, który szybko przeniknął do domu, by zabezpieczyć komputer. Policjant z Warszawy powiedział, że ogarnie bałagan, a jemu kazał zaraz po przyjeździe pogotowia szukać swojego szefa. Motocykliści, gdy tylko któryś z nich zobaczył wypadek i zamieszanie, zniknęli tak nagle, jak się pojawili. Tak jak przypuszczał, natychmiast zjawił się Jędruś, który w ogóle nie wiedział, o co chodzi, a przyjechał autem, które pożyczył od Kaśki, bo jasne, że u niej był, bo gdzie indziej mógł być!
Seba wydzwaniał do Bąka, jednak ten nie odbierał, pojawili się za to strażacy. Ci zawsze byli najszybciej i to oni ruszyli szukać aspiranta Bąka. Znaleźli go w szopie, która wyglądała jak pobojowisko. Bąk i człowiek, w którym rozpoznano szefa ochrony Szydlaka, leżeli w śmiertelnym splocie, obok nich broń, torba z pieniędzmi i druga z białym proszkiem. Oznaki życia dawał za to Mariusz Gapiński: śmierdział alkoholem, miał rozbitą głowę i wyglądało na to, że był jedynym świadkiem zbrodni.
*
Wiceminister Jacek Florczak odebrał telefon od swojego kierowcy. Zamierzał mu powiedzieć, co myśli o nim i o pośle Tymbarskim, lecz funkcjonariusz nie dopuścił go do głosu:
– Panie ministrze, melduję, że udaremniłem zamach na pana ministra! Udaremniłem z pewną, nie za dużą pomocą miejscowej policji. Cel zlikwidowany!
Florczak pomyślał, że jednak wszystko to, co opowiada o nowym borze opozycja, jest niestety prawdą. Będzie musiał porozmawiać z innymi ministrami, ale ostrożnie, bo parę osób protegowali. A może po prosto tego telefonu nie było? Może za dużo pracuje? Przecież to wszystko to jakiś absurd!
Agencja Wydawniczo – Reklamowa Skarpa Warszawska Sp. z o.o.
ul. Borowskiego 2 lok. 205, 03-475 Warszawa
Skontaktuj się z nami:
E-mail: redakcja@magazynpocisk.pl
Kontakt w sprawie prenumeraty: prenumerata@skarpawarszawska.pl