"Gdybyście ją znali" Emily Elgar
FRAGMENT
Nie mam z nią dużo pracy. Cassie Jensen jeszcze pachnie świeżo, jakby otaczała ją aura świata zewnętrznego. Na skutek hipotermii jej wargi i powieki stały się nienaturalnie niebieskie, wyglądają jak niedobrany makijaż, lecz na policzkach wciąż widać zdrową pulchność, dzięki czemu bardziej wygląda na żywą niż martwą, ale tylko trochę. Za kilka dni stracą tę żywotność. Przed operacją zdjęto z niej wszelką biżuterię, którą nosiła.
Głaszczę ją po lewym ramieniu, które nie zostało przebite szpilami przez chirurga niczym laleczka voodoo. Widnieją na nim pasma czerwonych linii, rany po wypadku. Przez chwilę trzymam jej prawą dłoń; jest ciepła, ale pod powiekami Cassie nie dostrzegam ani śladu reakcji. Z jej blond głowy biegnie przewód, wychodzi z miejsca, gdzie neurochirurg wwiercił się do wnętrza czaszki, by umieścić w niej sondę do monitorowania ciśnienia wewnątrzczaszkowego i obrzęku mózgu. Wygląda na to, że wykonali kawał dobrej roboty. Straszny widok w miejscu, gdzie przewód zagłębia się w głowie Cassie, dyskretnie zakryto niewielkim opatrunkiem i zgolili jej tylko trochę włosów. Ma kilka głębokich siniaków na szyi i klatce piersiowej, i brzydkie rozcięcie na wardze. Siniaki barwią jej generalnie bladą skórę niczym maleńkie jaskrawe galaktyki. Jak zawsze w wypadku nowych pacjentów zastanawiam się, kim ona jest, jak brzmi jej śmiech, co zamierzała dzisiaj robić. Może właśnie w tej chwili powinna iść na kawę z przyjaciółką. Pomimo siniaków, rozcięć i połamanych palców nie pasuje do tego miejsca. Wygląda, jakby udawała.
Biorę do ręki jej kartę leżącą na stoliku przy łóżku. Mogę z niej wyczytać, że pies Cassie wystraszył się sylwestrowych fajerwerków i uciekł nad ranem. Cassie wyszła go szukać po ciemku. Odnotowano, że w pobliżu miejsca jej upadku znajduje się kałuża, w której Cassie mogła się poślizgnąć. Na formularzu zaznaczono jeszcze, że albo był to wypadek, albo potrącił ją samochód, którego kierowca zbiegł z miejsca zdarzenia, i że policja jeszcze się z nami skontaktuje.
– Pani Marlowe? – pyta zza zasłony Lizzie. Pewnie nie wie, czy może wejść czy nie.
– Możesz wejść, Lizzie.
Odsuwa zasłonę na tyle, by się rozejrzeć. Zerka szybko na Cassie, a potem dopiero na mnie.
– Przyszła rodzina.
– Mąż?
– Tak. I chyba jej mama.
– Okej. A więc jest tylko dwójka krewnych?
– No. To znaczy tak.
– Dobra, no to ich wprowadź, poproszę. I jeszcze jedno. – Jej twarz znowu wyłania się zza zasłony. – Mówmy sobie po imieniu, jestem Alice. – Kiwa głową i uśmiechamy się do siebie.
Układam blond włosy Cassie, sięgające jej do ramion, żeby jak najlepiej schować bandaż na głowie, a tym samym zminimalizować wstrząs, którego mogliby doznać jej najbliżsi. Inne przełożone starają się ograniczać obowiązki związane z kontaktem z rodziną do niezbędnego minimum, ale ja, jeśli akurat mam dyżur, lubię nawiązać pierwszy kontakt. Rodzina pacjenta ma znaczny wpływ na pracę oddziału. To często delikatna równowaga: współczucie powściągnięte przez realizm.
Słyszę zbliżające się kroki. Lizzie odsuwa zasłonę i stosownie zgaszonym głosem mówi:
– To tutaj.
Po chwili zaciąga ją z powrotem za kobietą, która ma bodaj z sześćdziesiąt parę lat, i wysportowanym, ciemnowłosym mężczyzną – mężem Cassie – który wygląda, jakby był niewiele młodszy ode mnie, czyli miał jakieś 35 lat. Odsuwam się. Nie zauważają mnie. Mam wrażenie, że jakaś siła przyciąga ich do pacjentki.
– Cas... Och, Cassie – mówi mąż. Chwyta i całuje rękę, którą ja przed chwilą trzymałam. Kobieta stoi tuż za nim; zadbaną dłoń kładzie mu na plecach. – O Boże! – krzyczy mąż i zaczyna łkać. Kobieta zatacza niewielkie kręgi na jego plecach i powtarza:
– Ćśś...
Ma na sobie dżinsy i starą, zdeformowaną kurtkę. Widać, że ubierała się w pośpiechu. Mąż nosi dżinsy i wygnieciony niebieski T-shirt.
Kobieta podnosi srebrną głowę, jakby nagle do niej dotarło, gdzie się znajduje. Rozgląda się po wydzielonym zasłonami boksie i wtedy mnie zauważa. Wygląda, jakby czegoś szukała, ale ja podnoszę rękę i jak najłagodniej mówię:
– Proszę się nie spieszyć.
Mąż raczej mnie nie słyszy. Nie chcę, by mieli poczucie, że się na nich gapię, więc przechodzę za zasłonę. Mąż cały czas płacze.
– Jack, pamiętaj – mówi kobieta – lekarz powiedział, że doznamy szoku... że to najgorsze, że ją zobaczymy. – Z początku jej głos brzmi spokojnie i wyraźnie, ale pod koniec zdania się załamuje.
Czekam kilka minut, ona szepcze jeszcze jakieś pocieszające słowa, a potem wychodzę do nich. Słysząc szelest zasłony, podnoszą głowy. Kobieta obejmuje go ramionami, tworzą nad Cassie małą dwuosobową stuloną kołyskę. Patrzą na mnie zaskoczeni, jakby zapomnieli, że są w szpitalu. Kobieta odsuwa się od Jacka i podchodzi do mnie z wyciągniętą ręką. Podaję jej swoją.
– Alice Marlowe, jestem pielęgniarką oddziałową. Razem z całym zespołem będziemy się zajmować Cassie podczas pobytu u nas.
– Dzień dobry, siostro. Jestem Charlotte Jensen, teściowa Cassie. – Uśmiecha się przelotnie, odruchowo. Pachnie delikatnie perfumami, pewnie tego samego zapachu używa od wielu lat i stał się jej częścią. Założę się, że identycznie pachną wszystkie jej ubrania.
Dłoń Jacka dla odmiany jest wiotka, prawie bez życia. Przez noc czekali na plastikowych krzesełkach i w tym czasie jego policzki pokrył rudawy zarost.
– Bardzo mi przykro. To musiał być dla państwa straszliwy wstrząs. – Jack przez sekundę patrzy mi w oczy i kiwa głową. – Przejdźmy do pokoju rodzinnego – mówię łagodnie. – Tam przekażę państwu aktualne informacje, a potem wrócicie do Cassie i spędzicie z nią tyle czasu, ile będziecie chcieli.
Idą za mną jak zombie na koniec sali. Gdy tylko wchodzimy do pokoju rodzinnego, żałuję, że również stąd nie wyrzuciłam ozdób. Jensenowie nie wyglądają mi na wielbicieli plastikowych reniferów.
Na pytanie, czy napiliby się herbaty lub kawy, oboje kręcą głowami. Ktoś troskliwie ustawił trzy krzesła w półokręgu. Pewnie Lizzie. Jack, siadając, podciąga odrobinę nogawki na udach. Uroczy niedzisiejszy nawyk, przemyka mi przez głowę pytanie, od kogo się tego nauczył.
Charlotte wyciąga chusteczkę z małej paczuszki trzymanej na kolanach, podaje jedną Jackowi, który trzyma ją ostrożnie, jakby była zbyt cenna, by miał nią otrzeć oczy czy też się wysmarkać.
Jack bawi się jakimiś delikatnymi przedmiotami. W chwili gdy odbija się od nich światło, rozpoznaję pierścionek i obrączkę Cassie. Pielęgniarka z urazówki dała mu je, żeby nie zginęły. Wyciera oczy, wkłada biżuterię do kieszonki koszuli. Po sekundzie poklepuje koszulę od zewnątrz: albo chce sprawdzić, czy biżuteria tam jest, albo czy jego serce jeszcze bije.
Ciężko wypuszcza powietrze.
– Przepraszam, siostro, zobaczyliśmy ją właśnie po raz pierwszy od wczoraj. Nie wyobrażałem sobie, że to będzie takie trudne. – Mama kładzie mu dłoń na kolanie, a on niewidzącym wzrokiem wpatruje się w podłogę.
– Proszę nie przepraszać. Widok bliskiej osoby po takim wypadku to zawsze jest wielki wstrząs.
PREMIERA: 01.08.2018
wyd.Marginesy
powrótAgencja Wydawniczo – Reklamowa Skarpa Warszawska Sp. z o.o.
ul. Borowskiego 2 lok. 205, 03-475 Warszawa
Skontaktuj się z nami:
Tel. (22) 115-77-59
E-mail: redakcja@magazynpocisk.pl